piątek, 9 marca 2012

Jak sądy prześladują świadków czyli dlaczego nie warto prezentować postawy obywatelskiej


Jakie jest nasze sądownictwo wszyscy wiedzą. Pragnę niniejszym tekstem dorzucić kamyczek ze swego ogródka. Otóż, niestety, dość powszechna praktyką sądową oraz policyjną jest nieliczenie się z człowiekiem, nie tylko oskarżonym, ale tez świadkiem czy poszkodowanym. Poniżej trzy obrazki z życia przeciętnej, nieuwikłanej i niezaangażowanej rodziny.

Obrazek pierwszy.
Kilka lat temu jechałem wraz z żoną, która była wówczas w dziewiątym miesiącu ciąży, samochodem. Na kilkuset metrowym odcinku dwukrotnie spychany byłem przez innego kierowcę, który wykonywał gwałtowne manewry na lewym pasie omijając przeszkody bez sygnalizacji zamierzonego działania. Tylko moja reakcja uratowała nas przed katastrofą.  Zadzwoniłem na policję gdzie zostałem powiadomiony o możliwości złożenia doniesienia. Poświęciłem swój czas i złożyłem zeznania na posterunku. Po jakimś czasie zostałem wezwany do kolejnego spotkania z policją w tym temacie. Dopiero za drugim razem policjanci zorientowali się, ze jechałem z żoną. W tym czasie ona zdążyła urodzić synka i otrzymała wezwanie na komendę. Poszła tam oczywiście z dzieckiem. Policjantka (sic!) chciała, żeby moja żona zostawiła kilkutygodniowe dziecko na portierni poszła złożyć zeznania. Moją żona oczywiście odmówiła czy wzbudziła niezadowolenie policjantki. Po kilku miesiącach otrzymaliśmy pismo, że sprawa został umorzona z braku dowodów.
Wniosek: Jeśli nie nagrywacie filmików z wydarzeń na drodze nie zgłaszajcie tego policji – stracicie czas, nerwy i pieniądze.

Obrazek drugi.
W wakacje wracaliśmy rodziną z Warszawy do Gdyni. Za Płońskiem zauważyliśmy autokar, jadący bardzo agresywnie – wyprzedanie na trzeciego, na podwójnej ciągłej, przed szykanami (czyli wysepkami, które masowo pobudowano na drogach krajowych – ten idiotyzm to osobny temat). Początkowo myśleliśmy, ze to pusty autokar, ale kiedy się do niego zbliżyliśmy okazało się, ze to pełny, rejsowy autobus. Żona zdecydowała się zadzwonić na policję bo to, że kierowca chce siebie zabić – to jego sprawa, ale trzeba ratować innych. Zatrzymano go w Mławie, spisano zeznania mojej żony i jeszcze jednego kierowcy ciężarówki, który był spychany przez autobus. Po jakimś czasie żona zeznawał jeszcze telefonicznie, a następnie pofatygował się do nas dzielnicowy, żeby spisać historię po raz kolejny. Cóż z tego jeśli obecnie żona dostała wezwania na rozprawę. Wszystko by było w porządku ale… rozprawa jest w Mławie o 9 rano! Gdyby w tym sądzie siedział ktoś myślący to zwróciłby uwagę na miejsce zamieszkania świadka i dałby czas na dojazd, nie wspominając o kosztach. Po co te wcześniejsze zeznania? Przecież to wszystko wymaga czasu i generuje koszty, także dla państwa. Co więcej – sąd nie zwraca kosztów podróży, chyba, że pojedzie się pociągiem lub autobusem, ani tym bardziej ewentualnego noclegu, jeśli taki jest potrzebny. Pomijam tu oczywisty brak, ze strony sądu, zainteresowania sytuacją świadka - jaką ma pracę, skąd i jak musi dotrzeć na rozprawę, czy ma rodzinę (np. dzieci, którymi musi się opiekować) etc. Jesteś świadkiem - masz być do dyspozycji...
Wniosek: identyczny jak powyżej. Dodatkowo – poza płaceniem podatków, musimy sponsorować państwo na każdym kroku, np. płacąc za przejazdy,  noclegi etc.

Obrazek trzeci.
Jedna osoba z mojej rodziny uczestniczy jako świadek w sprawie karnej. Toczy się ona od 5 lat i osoba ta musi co jakiś czas stawiać się w sądzie, tylko po to aby powiedzieć, że podtrzymuje zeznania. Znów zabierany jest czas, pieniądze i fundusze państwowe. Nie sposób przy okazji wyrazić stosunku i sposobu traktowania świadków czy podsądnych tudzież poszkodowanych przez Wysoki Sąd – protekcjonalizm, niemilstwo, brak empatii etc.

Wniosek: jeśli jesteś świadkiem przestępstwa – uciekaj jak najdalej, żeby czasem nie być powołanym na świadka bo stracisz czas, zdrowie i pieniądze.

czwartek, 9 lutego 2012

Lwów


Miasto robi ogromne wrażenie i wygląda dużo lepiej niż Wilno, choć to drugie jest w Unii i wpompowano weń ogromne pieniądze. Lwów, gdyby należał do Polski, byłby wielką konkurencją dla Krakowa.
Niestety przez dwa dni zorganizowanego wyjazdu trudno poczuć oddech miasta, jednak choć troszkę trzeba spróbować. Leopolis jest piękne, jest zadbane, choć czasem na ulicach widać kontrasty społeczne. Jednak jego klimat tworzą małe, wąskie uliczki pośród kamienic, gdzie babuleńki sprzedają pierogi z kapustą lub mięsem. Tworzą go też targowiska, na których można kupić ikony, wełniane skarpety i starocie. Niezwykle ważnym elementem natury Lwowa są świątynie – prawosławne obok greckokatolickich; kawałek dalej katedra ormiańska (przepiękna choć wnętrze pochodzi z XX wieku); po przejściu w poprzek rynku trafiamy na katedrę łacińską, gdzie znajduje się obraz Matki Bożej, przed którym Jan Kazimierz składał onegdaj śluby i czynił Maryję Królową Korony Polskiej. Zaraza obok znajduje się przepiękna, manierystyczna kaplica Boymów, w której ołtarzu znajduje się wyjątkowa płaskorzeźba przedstawiająca żydowską Paschę w miejscu, gdzie zwykle pojawia się obraz Ostatniej Wieczerzy. A to przecież tylko okolice rynku starego miasta – gdzie reszta Lwowa.
W tym mieście - Zawsze Wiernym – czuć Polskość na każdym kroku, choć Ukraińcy usilnie starają się ją wyrugować. Wszędzie słychać polską mowę i to nie tylko za sprawą polskich wycieczek – niemal każdy starszy Lwowiak mówi po Polsku. Choć są i tacy, którzy rozumieją, a mówić nie chcą. Oficjalnie jednak o polskiej przeszłości miasta świadczą jedynie pomnik Mickiewicza oraz katedra łacińska. Obecni właściciele nie honorują w żaden sposób pochodzących stąd wielkich Polaków.
I wreszcie Cmentarz Łyczakowski. Piękno przeplatający się z cierpieniem. Historia Polaków z historią ZSRS. Stoją obok siebie groby Konopnickiej, Zapolskiej, Ordona i ponure, czarne nagrobki sowieckich dygnitarzy, na których gdzieniegdzie dorobiono mały, prawosławny krzyżyk. Niestety także i w tym wielkim Castrum Doloris, gdzie króluje majestat Śmierci widać małostkowość i kompleksy obecnych włodarzy. Zanim, bowiem, wejdziemy na Cmentarz Orląt Lwowskich musimy przejść przez miejsce pamięci poświęcone ukraińskim uczestnikom walk o Lwów w 1918 roku. Góruje nad nim ogromna figura św. Michała Archanioła zwrócona tyłem(sic!) ku kwaterom Orląt. Dopiero możemy wkroczyć na, niemal biały, cmentarz polski. Ubogi i prosty, a przy tym niezwykle szlachetny, jak wyrzut sumienia dla tych którzy rządzą tą ziemią i tych, którzy, po 1989 roku, nie zrobili nic aby ją odzyskać. Nieodbudowana kolumnada i aresztowane lwy sprzed Łuku Triumfalnego (nie mogą wrócić na miejsce bo na tarczach, które trzymają jest napisane – Zawsze Wierni Tobie Polsko) oraz oszpecony grób nieznanego żołnierza – takie są skutki polskiej polityki zagranicznej i wspierania „pomarańczowej rewolucji”…
Ostatnimi czasy – przyznaję – miałem problem z tożsamością, z polskością, z wielu przyczyn czułem coraz słabszą więź z miejscem mego urodzenia i życia, z miejscem gdzie żyli i umierali moi przodkowie. Tam, w Leopolis, poczułem ją wokół i we mnie. I nie wynika to z przekory czy buntu, bo Wilno, nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Tam, we Lwowie, pod skorupą cyrylicy i ukraińskich kompleksów bije polskie serce – może prawosławne, może greckokatolickie, może ormiańskie ale Polskie, Jagiellońskie, Sarmackie. Jakże chciałbym aby spełniły się słowa wiersza Jana Lechonia, o których już kiedyś pisałem:
Jeszcze zagra, zagra hejnał na Mariackiej wieży
Będą słyszeć Lwów i Wilno krok naszych żołnierzy
Hospody pomyłuj!

czwartek, 2 lutego 2012

Historyk zagubiony wśród królestw

Norman Davies ma w Polsce szczególną pozycję. W latach 60 tych zaczął o Nas pisać, przyjechał tu, polubił nas, ożenił się z Polką, doktoryzował na UJu. Jest, chyba, pierwszym utytułowanym zachodnim historykiem, który tak wiele i tak dobrze pisał o Polsce. „Wszyscyśmy z Niego” chciałoby się rzec, bo już za komuny czytało się Boże Igrzysko.
Ostatnio Davies popełnił jednak książkę niezwykłą – Zaginione królestwa mają przypominać historię państw – w rzeczywistości nie tylko królestw bo mamy tu też ZSRS – których już nie ma na mapie Europy.
Nie spodziewałem się twórczości monarchistycznej i uwielbienia dla władców czy biadolenia nad upadkiem ancien regime. Oczekiwałem jednak pasjonującej i wciągającej historii. Niestety zawiodłem się srodze. Opisując nieistniejące monarchie Zachodniej Europy, których historia jest nam obca, odnosi się wrażenie natłoku informacji. Opowieść staje się listą imion, nazw geograficznych koligacji rodzinnych, przydomków. To odrzuca i w połowie rozdziału czytelnik nie wie tak naprawdę o czym czyta – kto? Z kim? Kogo? Dlaczego?
Za to w sprawach historii Polski Davies korzysta z uproszczeń kiedy stwierdza, na przykład, że Polska została rozebrana bo magnateria hołdowała sarmatyzmowi. Mozę jest i cząstka prawdy w negatywnym wpływie sarmatyzmu, ale był on przecież szeroką ideą polityczno – społeczną, która wymyka się tak jednoznacznym ocenom. Mógł Davies, chcąc użyć skrótu, napisać o prywacie magnatów, ale sarmatyzm?
Najgorsze jest jednak to, że w rozdziale o Gdańsku (jako dwukrotnym Wolnym Mieście) Autor przedzierzga się z historyka – w miarę obiektywnego, dla którego fakty są najważniejsze – w publicystę prezentującego swoje sympatie i antypatie polityczne i to w dość niewybredny sposób. W końcówce pierwszej części eseju o Gedanum Davies przechodzi już totalną przemianę w apologetę premiera.
Poniżej kilka cytatów z ww. rozdziału, aby zilustrować emocje Autora Bożego Igrzyska, zanim jednak to, krótkie podsumowanie – Zaginione królestwa odradzam, chyba, że ktoś jest specjalistą i lubi nudne książki historyczne z masą nazwisk.

Główny kapelan dawnej Solidarności, ksiądz Jankowski, przez długie lata wplątany był w niegodny jego pozycji spór z miejscowym arcybiskupem. Markę Solidarności przechwycił jeden z niewielkich odłamów byłego związku, który nie jest dziś tym, czym miał być. Grupa malkontentów prowadzi nieustępliwą kampanię wojenną przeciwko Lechowi Wałęsie, oskarżając go o nieprawdopodobne wykroczenia i wskazując na niego jako na współpracującego z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. (str. 336)
Przypomnę, ze to wszystko pisze historyk po ukazaniu się książki Cenckiewicza i Gontarczyka.
W 2006 roku podczas obchodów rocznicy strajku 1980 roku miała miejsce w Gdańsku pewna niechlubna scena. Jeden z dawnych współpracowników Wałęsy, zwolniony swego czasu z powodu kłopotów, jakie sprawiał, oświadczył zuchwale, że on i jego towarzysze dziś stoją tu, gdzie stała Solidarność, podczas gdy ich obecni przeciwnicy polityczni – wszyscy dawni koledzy z Solidarności – rzekomo stoją tam, gdzie wtedy stało ZOMO. Takie pełne żółci wypowiedzi szkodzą polskiej demokracji. W latach 2005 – 2007główny wichrzyciel zdobył największą liczbę mandatów w polskim Sejmie, zorganizował wybory swojego brata bliźniaka na urząd prezydenta Rzeczypospolitej i na krótko stanął na czele polskiego rządu. Pierwszy raz w dziejach świata zdarzyło się, żeby dwóch identycznych braci bliźniaków sprawowało dwa najważniejsze urzędy w państwie. Działając we dwójkę, razem ze swoją partią Prawo i Sprawiedliwość wykorzystali okazję, aby podkopywać demokratyczny ład ustanowiony po 1990 roku, grożąc wprowadzeniem autorytarnej czwartej Rzeczypospolitej i wymyślając nową historię współczesnej Polski. (…) Ton tej demagogicznej retoryki jeszcze bardziej wzmocniła katastrofa lotnicza w Smoleńsku z kwietnia 2010 roku, w której zginął jeden z braci. (str. 337) Ciekawe – ponad pół strony książki i nie pada ani jedno nazwisko. Kaczyński nie przechodzi Daviesowi przez „pióro”. Jakież obiektywne i wyważone wypowiedzi – „niechlubna scena”, „pełne żółci”, „wichrzyciel”, „autorytarna czwarta Rzeczpospolita”, podkopują demokratyczny ład”, „demagogiczna retoryka”. I najciekawsze na końcu – historykowi przez usta nie przechodzi, że w katastrofie smoleńskiej zginął prezydent Rzeczypospolitej wraz z 96 najważniejszymi osobami w państwie. Dla Normana Davies to tylko „jeden z braci”…
Najlepsze bo najśmieszniejsze na koniec:
Jeden za autorów albumu (chodzi o Był sobie Gdańsk) wspomina,(…) że jeden z jego dziadków Franz Dawidowski, nieodmiennie mówił o sobie Danzinger (…), że jego babcia mówiła po niemiecku i po polsku (…)Drugi dziadek, kolejarz, spędził dużą część okresu wojennego w obozie koncentracyjnym. A jedna z ciotek zatonęła razem z Wilhelmem Gustloffem. Jeden z wujów, wcielony do Wehrmachtu, zginął od polskiej kuli. (…) Jego świadectwo wzrusz tym bardziej, że dziś jest on polskim premierem. (str. 343) Ach, jakże piękna laurka dla Donalda Tuska. Jakiż on wzruszający i jaką rodzinę miał ciekawą…. Upadek historyka?

wtorek, 31 stycznia 2012

Kto powinien przepraszać?

Kościół Katolicki co i rusz pomawiany jest o zbrodnie, za które powinien przeprosić. Zresztą za pontyfikatu bł. Jana Pawła II do takowych przeprosin doszło. Jedną z wielu win Kościoła to Wyprawy Krzyżowe i „prześladowanie” muzułmanów. Za nie też przepraszał błogosławiony papież. Jednak czy na pewno słusznie?
Przeczytałem właśnie malutką książeczkę Grzegorza Kucharczyka wydaną przez Fundację św. Benedykta i Christianitas Pod rządami półksiężyca, w której autor opisuje stosunki muzułmańsko – chrześcijańskie w XX i XXI wieku. Zaczyna jednak od przypomnienia najazdu muzułmanów na Rzym w roku 846 za pontyfikatu Sergiusza II, kiedy to arabowie zniszczyli bazylikę św. Piotra, a uciekli przed nadciągającym Lotarem.
Ponadto Kucharczyk opisuje ludobójstwo Tureckie na Ormianach w czasie Pierwszej Wojny Światowej, ale rozpoczęte już pod koniec XIX wieku. Zginęło wówczas ok. 1,5 miliona Ormian – w większości kobiet i dzieci. Później, ta sama Turcja, która prezentuje teraz do Unii Europejskiej i jest z nami w NATO, prześladowała chrześcijan syryjskich i greckich.
W książce możemy też przeczytać drastyczne opisy prześladowań i męczeństwa chrześcijan w Algerii, po opuszczeniu jej przez Francuzów, w Egipcie, Sudanie, Nigerii, w Ziemi Świętej, Iraku, Iranie, Pakistanie, Arabii Saudyjskiej czy Timorze Wschodnim. Zobaczmy, że w Egipcie po ostatniej „rewolucji” do głosu dochodzą najbardziej fundamentalistyczne ugrupowania islamskie. W Iraku prześladowania zwiększyły się po upadku Saddama, a Arabia Saudyjska, partner USA, posiada specjalną policję religijną, która kontroluje nawet prywatne mieszkania, w których nie wolno się modlić inaczej niż do Allaha. Nie można tam posiadać Biblii, krzyżyka czy medalika na szyi, co więcej rząd zwrócił się z „prośbą” do ambasad krajów skandynawskich o niewywieszanie flag państwowych. Na dodatek to Saudyjczyk są największymi sponsorami budowy meczetów w Europie, choć u nich nie może istnieć nawet domowa kapliczka chrześcijańska.
W tym kontekście zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć i, w jakikolwiek sposób, wytłumaczyć gestów Jana Pawła II – całowania Koranu czy nazwania św. Jana Chrzciciela patronem islamu. Papież Polak musiał wiedzieć o tym, co dzieje się w krajach islamu z chrześcijanami, gdyż sam interweniował w kilku przypadkach. Wiem, że mamy kochać nieprzyjaciół, ale czy Chrystus przed Sanhedrynem kłaniał się, czy przepraszał, że uraził wrażliwość religijną faryzeuszów i wysokiej rady czy - przeciwnie - odważnie głosił Prawdę?

wtorek, 24 stycznia 2012

Satynowy historyk sztuki


Waldemar Łysiak to mój mistrz. Dzięki Niemu zostałem historykiem, dzięki Niemu poznałem kulisy polityki, dzięki niemu zgłębiam tajemnice sztuki, dzięki Niemu pisałem pracę magisterską o Księstwie Warszawskim.
Nie jestem jednak apologetą Mistrza i widzę, że ma gorsze i lepsze czasy. Najlepsze to te najdawniejsze – publicystyka, eseistyka, powieści i opowiadania. Z bardziej współczesnych jedynie Statek, Cena i MBC mogą im dorównać.
Nie podzielam tez wszystkich poglądów Autora Satynowego Magika, zwłaszcza nie zgadzam się z blskomiotną, że użyję neologizmu Jego autorstwa, idealizacją dwóch postaci – Napoleona Bonapartego oraz Józefa Piłsudskiego.
Niewątpliwie najlepszym Łysiak jest eseistą i to w tematach mu najbliższych – Napoleona i Sztuki (Wyspy Bezludne, Wyspy Zaczarowane, Napoleonida, Asfaltowy Saloon, MW etc.). Trochę słabszym powieściopisarzem. Zauważyłem niejako trzy nurty powieściowe u Mistrza – historyczna (Ostatnia Kohorta, Szachista, Milczące Psy), sensacyjna (Konkwista, Perfidia, Najgorszy, Lider) oraz powieści fantasmagoryczne (Statek, Flet z Mandragory), do której należy też najnowsza – Satynowy Magik. Najsłabsza to, chyba, Ostatnia Kohorta, której zakończenie wydaje się pisane w pośpiechu i nagle, jakby Mistrzowi rozwinęła się powieść nad miarę, a pomysły na kontynuację fabuły się kończyły.
Jest też Łysiak publicystą. Jednak po przeczytaniu 6 tomów Łysiaka na łamach odnosi się wrażenie, że „to już było”. Mistrz zaczyna powtarzać tezy, myśli, bon-moty. Usprawiedliwiam to tym, że każdy tekstu ma trafić do innego odbiorcy , a nigdy dość powtarzania truizmów, aby przekonać nieprzekonanych.
Niestety w przypadku powieści fantasmagoryczno – politycznych też zaczynam odnosić wrażenie powtarzalności. Niemal w każdej powieści Łysiaka schemat jest podobny. Główny bohater to człowiek prawy, choć nie bezgrzeszny. Obok niego pojawia się ktoś zepsuty, kto będzie starał się sprowadzić Głównego na złą drogę. W niemal każdym dziele autora znajdziemy też zażarte dysputy pomiędzy katolikami (lub zwolennikami katolicyzmu) a wrogami Kościoła (przy czym ten pierwszy nie musi być wierzący, a ten drugi ateistą). Ponadto Łysiak z lubością i wulgarnym realizmem opisuje zło. Jakby się nim fascynował. Czyżby te dwie ostatnie sprawy wskazywały na jakąś wewnętrzną walkę samego Mistrza?
Nie inaczej jest w najnowszej powieści Łysiaka Satynowy magik. Bohater, mieszkaniec Galicji, zostaje wysłany przez wuja, wiedeńczyka i zwolennika Hitlera, na studia do – nieistniejącego – Germanhaven (Niemiecki raj?) Tam poznaje kolegę – libertyna, który nazywa się dość oryginalnie: Satin Retea (AEternitas?) i z którym zaczynają łączyć bohatera specyficzne stosunki. 
Opowieść jest sprawna i wciągająca oraz nieprzewidywalna. Jednak momentami czytelnik odnosi wrażenie, że „to już było”. Znów są dyskusje pro i anty katolickie, a nawet pro i anty teistyczne. Znów pojawia się Łysiak – historyk sztuki i eseista, opowiadający ustami swych bohaterów o malarstwie Caravaggia et consortes. Znów znajdujemy Łysiaka publicystę, który znienacka przenosi się do współczesności i poucza.
Historia powolnej przemiany zwykłego mieszczanina w agenta i ponowna próba uwolnienia się od złego, przetykana jest, wspomnianymi wyżej, wtrętami. Sama fabuła mogłaby się zmieścić w opowiadaniu, wydaje się więc, że clou dla Mistrza stanowią właśnie te „wtrącenia”, a nie główny wątek. Zwłaszcza, że zakończenie jest cokolwiek podobne do Ostatniej Kohorty – nagłe, szybkie i na kilku stronach. Zupełnie odbiega od powolnie budowanej narracji i wygląda jakby napisane na siłę.
Powieść jest jedną z lepszych w pisarstwie Łysiaka ostatnich lat i pozostaje on moim Mistrzem. Chciałby się jednak przeczytać coś bardziej przełomowego, na wzór Statku czy Ceny. Mimo zastrzeżeń polecam Satynowego Magika bo to i tak kawał świetnej literatury – popis erudycji, sporo wiedzy i jeszcze więcej materiałów do przemyśleń.

piątek, 9 grudnia 2011

Zmysł katolicki czyli jeszcze raz o dzieciach w kościele


Przynosili mu również dzieci, żeby ich dotknął; lecz uczniowie szorstko zabraniali im tego. A Jezus, widząc to, oburzył się i rzekł do nich: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jako dziecko, ten nie wejdzie do niego.” I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je.
Mk 10, 13 – 16

Polska to dziwny kraj. A właściwie Polacy to dziwni ludzie. Nie ma w tym nic odkrywczego i w dalszej części tekstu nie będzie. Niby ponad 90% katolików, a w wyborach 20% dostają partie jawnie antyklerykalne. Pomijam tu niezgodność z nauczaniem Kościoła działań podejmowanych przez inne partie.
Wynika to – w moim przekonaniu – ze słabości Kościoła hierarchicznego i jego sojuszu z „tronem” oraz braku, swoistego, sensu fidei – zmysłu wiary – u tzw. katolików. Niby do kościoła w niedzielę (i to nie każdą) tak, ślub kościelny też, dzieci do chrztu, komunii i bierzmowania trzeba posłać, bo bez tego ślubu nie dostaną. Z drugiej strony środki antykoncepcyjne, zabijanie nienarodzonych, oszukiwanie, kombinatorstwo, złodziejstwo, zdrada, wolna miłość (a może szybka?) i „nie będziemy klękać przed biskupami” (a jak się ślub brało w czasie kampanii wyborczej to przed abp Gocłowskim się klękało czy nie?).
Wydaje się, ze podobnego zmysłu brakuje katolikom będącym przeciwko obecności małych dzieci w kościele. Od jednego z komentatorów moich wcześniejszych, na ten temat, wpisów:


dowiedziałem się, żem pyszny bo chce chodzić z dziećmi do kościoła, a te mogą (bo nie musza!) komuś przeszkodzić. Pewnie wyjdę w oczach tej osoby (o ile czyta bloga) na jeszcze większego pyszałka, ale uważam, ze obecność dzieci (a właściwie chodzi mi tu o całe rodziny) w koiciele jest konieczne i ma trzy wymiary.

Pierwszy – praktyczny. Kościół po prostu potrzebuje młodych, którzy przygotują i poprowadzą swoje pociechy. Już dziś jest ogromna nadreprezentacja starszych w kościele. Młodzi bowiem, w swej masie, wolą imprezować, sikać do zniczy, głosować na Palikowa niż iść do Kościoła. Każdy, kto przychodzi na Mszę święto i przyprowadza swoje potomstwo jest godny szacunku i chce – tak mi się wydaje – wychować dzieci w Wierze. Jest przez to na wagę złota i to dosłownie. Bo nie tylko jako świadek i wychowawca, ale jako donator. To jest przyszłość i być albo nie być Kościoła w sferze materialnej. Moherowe babcie, którymi zresztą część kleru tak pogardza, nie są wieczne i kiedyś odejdą – kto będzie wówczas utrzymywał Kościół?
Drugi wymiar – moralny. Kościół, a w związku z tym wierni, są za życiem, za dziećmi, za wielodzietnością. Dlaczego wiec nie idą za tym czyny? Odnoszę czasem wrażenie, że ludzie, którym przeszkadzają moje dzieci (choć – uprzedzając – nie są bezstresowo wychowywane, ale to jednak dzieci) uważają – masz dzieci, twoja sprawa, ale wara mi z kościoła, bo gaworząc, ale śmiejąc się przeszkadzają mi w modlitwie. W ten sposób dzieci stają się prywatnym problemem rodziców, a Kościół (jako wspólnota wierzących) nie chce brać za nie odpowiedzialności, nie chce uczestniczyć w ich życiu, bo są głośne, bo czasem chodzą po świątyni. Inaczej: dzieci – tak, ale jak najdalej od kruchty – trzymajcie je w domu, póki nie dorosną. Ale czy nie bywając w kościele, kiedykolwiek nauczą się jak tam się zachować? Czy ta postawa nie przypomina aby tej z wiersza Ignacego Krasickiego p.t. Dewotka?
Wreszcie trzeci wymiar – ewangeliczny. Chrystus powiedział jasno to, co znajduje się w  motto niniejszego wpisu. Nigdzie nie wspominał ani o wieku dzieci, ani o ich zachowaniu. Pan Jezus stawiał dziecięcą wiarę i ufność jako wzór. Czyż ci, którzy dziś chcą wyrzucić dzieci z kościołów nie zachowują się jak uczniowie z Ewangelii, którzy odpychali dzieci aby – no właśnie – nie przeszkadzały Mesjaszowi w odpoczynku? Kto wiec jest pełen pychy, ja bo chcę CAŁĄ rodziną chodzić do kościoła, czy ten, który mi tego zabrania?

Na koniec mam propozycję dla proboszczów, którzy nie chcą infantylizować Mszy, a jednocześnie chcą przyciągnąć młode małżeństwa. Zróbcie Mszę dla Rodzin z małymi dziećmi. Nie uproszczoną, nie skróconą, z kazaniem skierowanym do dorosłych. Ci zaś, którym dzieci przeszkadzają będą wiedzieć, żeby na te Msze nie przychodzić. 

piątek, 2 grudnia 2011

Znowu o szkole, czyli zboczenie zawodowe


W tym roku szkolnym uczniowie trzecich klas gimnazjum będą pisali nowy egzamin. Nowość polega  na rozłączeniu przedmiotów. Miast dotychczasowych części humanistycznej i matematyczno-przyrodniczej będą cztery: język polski, historia z wos oraz matematyka i przyroda.
Działanie to jest, swoistym, przyznaniem się do błędu współczesnych edukatorów, którzy – jeszcze do niedawna – stwierdzali, że uczeń gimnazjum powinien posiąść ogólna wiedzę o świecie i ją wykorzystać w praktyce, a nie rozdzielać jej na poszczególne dziedziny.
Jako historyka, początkowo ucieszyła mnie ta zmiana. Dotychczas bowiem, dla utylitarnie nastawionej, dzisiejszej młodzieży, nie było dużej motywacji do nauki historii. Padały stwierdzenia, że to niepotrzebne, że się nie przyda, że po co, jak nawet na egzaminach historia pojawia się sporadycznie. Oczywiście, dobry nauczyciel ma swoje metody i instrumenty, dzięki którym może zachęcić uczniów do nauki, jednak atmosfera specjalizacji i użyteczności (vulgo: ewentualnego, przyszłego zarobku) nie sprzyja nawet najlepszym pedagogom. Uczniowie mogą lubić lekcje, z przedmiotu, który nie jest ich pasją, lecz nie przekłada się to na ich wiedzę czy umiejętności – na zasadzie fajna, ciekawa lekcja, ale fizyka to jest to.
Reforma egzaminu dała nauczycielowi historii dodatkowy atutu – wszyscy go zdają.
Cieszyło mnie to do momentu, w którym  nie zobaczyłem informatorów zawierających szczegółowe wymagania i przebieg egzaminu. I oto okazuje się, ze egzamin z historii i wos (podobnie jak z przedmiotów przyrodniczych  - w tym z fizyki czy chemii [sic!]) ma składać się tylko z zadań zamkniętych! W większości są to testy wielokrotnego wyboru, gdzie prawidłowa odpowiedź jest tylko jedna.
Jaki to ma skutek? Uczeń może „strzelać”, albo dojść do odpowiedzi droga eliminacji (co nie jest jeszcze takie złe), ale nie musi posiadać wiedzy czy umiejętności. Testy te nie są wymagające – nie wymagają interpretacji, chronologii, myślenia, łączenia wydarzeń w związki przyczynowo-skutkowe. Wystarczy, jak do testów na prawo jazdy, „przeroboć” odpowiednią ilość zadań.
Mamy więc kolejną reformę, która czyni z nauczycieli szkoleniowców prowadzących kursy przygotowujące do egzaminów. Kolejna porażka pani minister Hall. Co na to nowa minister? Czy pójdzie tą samą drogą, czy może zacznie odwracać tendencję. Szczerze wątpię.