Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ponowoczesność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ponowoczesność. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 marca 2019

Dwie wizje Apokalipsy


Jakiś czas temu przeczytałem, jedna po drugiej, dwie książki ukazujące wizję Końca Czasów. „Epokę Antychrysta” Pawła Lisickiego oraz „Władcę świata” Roberta Hugh Bensona.


Obydwie książki mówią w zasadzie o tym samym. Jak nietrudno się domyślić o Końcu Czasów i powtórnym przyjściu Chrystusa. Ale jakże inaczej są te czasy opisane.
Książka Bensona, napisana w 1907 roku poraża niesamowitą aktualnością, przenikliwością i profetyzmem. Nie jest to prosta fantastyka naukowa, jak u Verna. Tu właściwie wszystko jest takie jak dziś. Samoloty są standardowym środkiem transportu na duże odległości. Samochody na mniejsze. Ale poruszają się po kilkupasmowych autostradach. To tylko przykłady z rozwoju techniki przewidziane przez Autora. Ale jeszcze większe wrażenie robią opisy stosunków społeczno-politycznych. Zjednoczona Europa ze swoim prezydentem. Prześladowanie chrześcijaństwa. To wszystko jest w książce Bensona. Fabuła książki jest wielowątkowa, ale skupia się na dwóch elementach w sposób szczególny. Pierwszym jest historii ostatniego papieża, drugim historia rodziny ważnego brytyjskiego polityka. To z ich perspektywy poznajemy i obserwujemy świat przy Końcu Czasów. Jest to wizja pesymistyczna, ale jednak ze światełkiem nadziei. A symbolem jest wierność ostatniego papieża. Do końca. Nie jest to lektura lekka i łatwa, a na pewno nie przyjemna. Są momenty wymagające od czytelnika pewnej erudycji i cierpliwości. Ale dzięki temu nie jest to to zwykła fantastyka, ale przypowieść filozoficzna i teologiczna. O wierności, o poszukiwaniu Boga, o odrzuceniu Go i o Antychryście. Zdecydowanie polecam zapoznanie się z tym dziełem, bo warto. Bo pobudza do zastanowienia nad kondycją i przyszłością, nie tylko świata, w którym żyjemy, ale także nas samych.
Jakże inna jest książka Pawła Lisickiego. Niezwykle cenię Go jako publicystę. Jego „Luter” to majstersztyk, a „Krew na naszych rekach?” konieczna do przeczytania. Jedna w formie powieściowej Autor się nie sprawdza. Kluczem „Epoki Antychrysta” jest, jakże odmienna od fabuły Bensona, niewierność papieża Judasza, który staje się tytułowym Antychrystem. Jego celem jest udowodnienie, że Zmartwychwstanie nie miało miejsca, a, co za tym idzie, zlikwidowanie chrześcijaństwa. Jest to powieść beznadziejna. I nie chodzi tylko o styl czy intrygę. Chodzi o wydźwięk. Nie ma nawet garstki wiernych. Ci co się pojawiają na kartach książki, szybko zostają wyeliminowani fizycznie. Ale, niestety, nie tylko ogólny nastrój książki jest taki, ale całość. Czyta się to trochę jak powieścidło ze straganu z tanią książką. Fabuła jest szczątkowa - większość książki zajmuje opis świata przedstawionego. Jest to zrobione na sposób publicystyczno-dziennikarski. Brak temu tekstowi finezji czy niuansów. Jest to jak walenie młotem w ścianę. Obuchem po głowie. Coraz gorsi papieże następujący po Franciszku systematycznie odchodzą od doktryny Kościoła, wprowadzając doń coraz nowe elementy zgodne ze światowymi trendami. Aż na koniec przychodzi papież Judasz. Nawet imiona i nazwiska w powieści Lisickiego muszą „walić po oczach” nieprawowiernością lub wprost przeciwnie. Papież Judasz już się pojawił w moim tekście, poza tym mamy „kardynałkę” Bigośnicki, szef klinik eutanazyjnych nazywa się Gooddeath, wykłądowca teologii to Arschloch Rahnerung Marx (wyjaśnienie dla „niekumatych”: Arschloch to - delikatnie - Dupek, Rahnerung - nawiązanie do Rahnera i Junga oraz Marx do wiadomo kogo oraz obecnego niemieckiego kardynała). Jedyna, w miarę, pozytywna postać w komisji mającej udowodnić brak Zmartwychwstania, nazywa się Jesus Maria Ressurrection. A to tylko kilka przykładów - można ich znaleźć więcej. Szczerze mówiąc podczas czytani powieści czułem zażenowanie, że ktoś tak wybitny jak Paweł Lisicki mógł stworzyć coś tak słabego. I jeszcze zgodzić się na druk. Szkoda

sobota, 14 lipca 2018

Indywidualizm

Świat się zmienia. To truizm - od zawsze się zmieniał. Pewne rzeczy jednak pozostawały niezmienne. Teraz nawet niezmienne się zmienia. Bełkot? Być może. Ale przez zmienność niezmiennego coraz częściej mogę powtórzyć za ś.p. Piotrem Skórzyńskim - nie godzę się na nikczemnienie świata.


Wspomniany publicysta i prozaik określał się mianem libertarianina, ale jego działalność i życie oraz śmierć mówią o nim więcej - dla dobra wspólnego wyszedł poza libertariański indywidualizm. I to ten jest tematem tego tekstu, a nie postać Piotra Skórzyńskiego.
Jako konserwatysta chciałbym, marzę wręcz o świecie, w którym niewiele się zmienia w zakresie idei - bo oczywistością jest, że nauka i technika muszą iść naprzód. Osobiście nie lubię zmian w ogóle, a jeśli muszą następować to niech dzieją się powoli. Czy na prawdę jest nam potrzebny co roku nowy iphone, co dwa lata nowy aparat foto, co trzy nowy golf? Ale świat mknie do przodu coraz szybciej przyzwyczajając nas do ciągłych zmian. I w tym biegu zapadamy się coraz bardziej w otchłań. 
Czym jest ta otchłań? Zaraz do tego dojdę, ale nie uprzedzajmy faktów, jak zwykł mawiać Pan Bogusław Wołoszański. 
Wspomniane niezmienne to istniejące - od czasu kiedy człowiek, przysłowiowo, zszedł z drzewa - zorganizowanie i poświęcenie dla innych. W historii ludzkości najpierw człowiek pracował dla rodziny, dla przedłużenia gatunku, dla tzw. gromady. Następnie zaczął tworzyć organizacje rodowe, później klanowe czy plemienne. W okresie osadnictwa - grodowe, miejskie. Tutaj warto wspomnieć mezopotamskie państwa-miasta. Czy, późniejsze chronologicznie, ale jednak „wcześniejsze” w poziomie rozwoju cywilizacji, słowiańskie opole czy germańską markę. W starożytnej Grecji mamy słynne poleis. Czyli wspólną odpowiedzialność obywateli za państwo.
I tu pozwolę sobie na dygresję. Poleis staje się zmorą uczniów i niektórych nauczycieli historii, którzy z uporem maniaka, błędnie definiują tę strukturę jako greckie państwo-miasto. Poleis bowiem nie jest strukturą terytorialną ale, słowo współczesne pochodzące od tegoż starogreckiego, polityczną. Inaczej mówiąc - ustrojową. Jest to bowiem wspólnota obywateli, którzy mają pełnię praw (znów nawiązujemy do omawianego pojęcia) politycznych i decydują o swoim życiu indywidualnym oraz zbiorowym. Często obywatele zamieszkiwali jedno miasto, ale nie zawsze! Ateny czy Sparta, ale nie tylko, obejmowały swoim zasięgiem politycznym dużo większe tereny. Koniec dygresji.
W starożytnym Rzymie - mamy republikę. Jeden z najdoskonalszych ustrojów i, jednocześnie, najmniej zrozumianych. W każdym razie mamy odpowiedzialność wspólną wszystkich obywateli, przejawiającą się choćby w uczestnictwie w armii oraz oligarchów, którym, można rzec ewangelicznie, więcej dano, ale i więcej się od nich oczekuje. 
I tu kolejna dygresja. Wielu uczniów nie jest w stanie odróżnić republiki od demokracji. Wynika to niestety z pobieżności omawiania, zwłaszcza republik, ale też niezrozumienia tego ustroju przez nauczycieli, którzy najczęściej definiują ją jako demokrację przedstawicielską (czyli: w republice władza sprawowana jest przez przedstawicieli). A to niestety bzdura. Bo republika jest ustrojem mieszanym. Stąd pojawia się ona w filozofii politycznej jako ulepszone poleis lub ustrój bardziej sprawiedliwy niż demokracja. Jeśli ktoś chce więcej na ten temat to polecam tekst prof. Legutko http://www.omp.org.pl/artykul.php?artykul=224
Później, a także, w innych rejonach świata, wcześniej czy równolegle, rozwijają się instytucje państw jako organizacji politycznej społeczeństwa. W okresie średniowiecza, kiedy dominuje ustrój monarchiczny i feudalny to ludzie organizują się w cechy (organizacje rzemieślników) czy gildie (organizacje kupieckie). Najsłynniejszą organizacją ponadpaństwową końca średniowiecza, która przetrwała do XVIII w była Hanza - sojusz miast portowych głównie morza Bałtyckiego.
W okresie Baroku pojawia się jednak pierwsza jaskółka indywidualizmu - teoria władzy Tomasza Hobbesa. Twierdził on, w wielkim skrócie, że homo homini lupus est, dlatego człowiek oddaje część swej wolności Państwu, aby chroniło go przed zagryzieniem przez inne wilki. 
Ale to jeszcze nie była praktyka ludzkości. Jeszcze pod koniec XVIII wieku, wraz z rewolucją we Francji pojawia się nowożytne pojęcie narodu jako wspólnoty połączonej silnymi więzami dziedzictwa, historii, tradycji. 
Nie miejsce tu i czas na pogłębiony esej z dziedziny filozofii politycznej. Jeśli ktoś jest tym zainteresowany to odsyłam do fundamentalnej pracy Leo Straussa Historia filozofii politycznej. Jaj jedynie, jako obserwator współczesności, zauważam głębokie odejście od jakiejkolwiek wspólnoty. Dziś człowiek jest połączony jedynie więzami zależności, ale uwielbia podkreślać swoją wolność i indywidualizm. Jest niewolnikiem pracy, telefonu komórkowego, samochodu, unijnych dyrektyw, a przy tym wszystkim organizuje się tylko po to aby podkreślać prawo do mojego. Przykład? Czarne marsze. Co z tego, ze zbierają się grupy, jeśli ich walka opiera się na haśle - od…czepcie się od mojego brzucha. W ogóle nie dostrzegają, że tzw. aborcja nie dotyczy tylko ich brzucha. Bo to sprawa tej małej istoty, którą chcą zamordować. Bo to sprawa mężczyzny bez którego nie doszłoby do poczęcia (no właśnie - w tym cały zgiełku niezwykle brakuje mi głosu mężczyzn - synów, ojców i dziadków). Bo to sprawa społeczna - choćby przez wzgląd tak utylitarny jak emerytury. Bo to wreszcie sprawa natury - każdy gatunek dąży do tego aby przedłużyć swoje istnienie. Przypomina mi się ośmiornica z serialu BBC Life, która po pierwszej kopulacji złożyła jaja i opiekowała się nimi sama nic nie jedząc, a w momencie wyklucia, oddając ostatnie tchnienie, pomaga swoim dzieciom w drodze na świat.
Rozejrzyjcie się wokół siebie. Ile osób zwraca uwagę na innych? Ilu poczuwa się, nie do heroizmu, ale do zwykłej uprzejmości? Ja widzę takich osób coraz mniej. Liczy się ja posunięte do skrajnego egoizmu. I nie chodzi mi o jakieś wielkie działania - organizowanie się w wielkich celach. Ale o zwykłe życie wśród innych. O to aby nie zajmować całej szerokości chodnika jak się idzie w kilka osób. O to, żeby nie zmuszać innych do słuchania mojej ulubionej muzyki na plaży. Można tak wymieniać przez wiele stron. Każdy, kto ma jakąś elementarną wrażliwość i empatię musi zauważyć to jak zmienili się ludzie. 
I to jest ta otchłań, w którą wpadamy jako ludzkość. I to jest ta zmieniająca się niezmienność. To co napawa mnie największym smutkiem. Coś co pogłębia u mnie antropofobię. Przez całe wieki ludzkość w swej masie robiła wiele z myślą o innych - istniało, wcale nie iluzoryczne, pojęcie dobra wspólnego. Dziś na pierwszym miejscu stoi moja wygoda, moje widzimisię. Co więcej - ludzie kompletnie nie rozumieją tych, którzy w jakikolwiek sposób angażują się dla res publicae czyli rzeczy wspólnej. Dlatego jestem pełen przerażenia w jakim świecie będą musili sobie poradzić moi synowie. Może robię im krzywdę, wychowując na dobrych, empatycznych, wrażliwych ludzi?
PS. Możliwe, że zastanawiasz się, Drogi Czytelniki, co skłoniło mnie do napisania takich wynurzeń. Jak wspomniałem wcześniej, przykładów mógłbym podawać kilka codziennie. Podam krótko tylko dwa.
Moja znajoma na zwróconą uwagę, że nie skręca się z pasa do jazdy prosto, bo to niegrzeczne w stosunku do tych, którzy stoją w korku i czekają do skrętu oraz niebezpieczne bo zaraz za zakrętem jest przejście dla pieszych, na którym już potrącono kilka osób, odpowiedziała, że ona tak jeździ jak jej się podoba.
Na zwróconą uwagę, że ktoś jedzie pod prąd ulicą pod moim mieszkaniem, bo jest to niebezpieczne dla ludzi, którzy przechodzą patrząc tylko w jedną stronę, a ponadto można wjechać na przód autobusu, usłyszałem, że to nie moje sprawa bo nie jestem szeryfem, że to jego sprawa, żebym wyżywał się na żonie, żebym zajął się własnym ogródkiem, żebym poszedł pomodlić się do kościoła i jeszcze wiele innych nieprzyjemnych słów, których nawet już nie spamiętałem.