Zanim zaczniesz czytać, proszę zapoznaj się z wprowadzeniem i zastrzeżeniami autora we wcześniejszym wpisie. Tą książką żegnam się z twórczością Twardocha - nie jest dla mnie.
Pierwszy raz z nazwiskiem Szczepana Twardocha zetknąłem się gdzieś na łamach starej Frondy, albo Christianitas, albo „Czwórek”. Nie pamiętam już. Pamiętam jednak, że teksty były niebanalne, a ich forma nowatorska. Chciałem więcej. Poszukiwałem wcześniej wydanych pozycji autora „Króla” i je zdobywałem - w tej chwili mam wszystkie.
Niestety czytając najnowszą książkę Twardocha odczuwałem coraz większy niesmak. I, podkreślę to raz jeszcze, piszę tu tylko o wrażeniach w trakcie i krótko po przeczytaniu. Nie zagłębiam się w filozofię i meandry. Tylko myśli, które miałem podczas czytania.
Od samego początku miałem wrażenie, że czytam dalszy ciąg „Dracha”. Ten sam styl, tylko gwarę śląską zastąpił jidysz. Ja wiem, ze to charakterystyczny, oryginalny styl Twardocha, ale jeśli po dwóch książkach czytam trzecią i mam wrażenie, że to cały czas to samo (nawet niektóre przemyślenia bohatera niemal skopiowane z poprzednich) to już zalatuje późnym Łysiakiem.
Wraz z zagłębianiem się w lekturę, która - muszę to przyznać - wciąga, moje myśli krążyły wokół osoby Autora i zastanawiałem się, co się wydarzyło w Jego życiu, że z pisarza konserwatywnego (i nie chodzi tu o formę, a raczej treści) przedzierzgnął się w pupilka tzw. „salonu” i dalej w to brnie. Odnosiłem coraz większe wrażenie, że „Król” to miks „Morfiny” i „Dracha”, które stały się pozycjami nagradzanymi przez „salon”, ale umieszczony w środowisku żydowskim (a to się dobrze „sprzedaje” - vide Olga Tokarczuk), z obowiązkowym polskim antysemityzmem (który w książce reprezentują nie tylko środowiska endeckie, ale też sanacja i właściwie wszyscy Polacy, z nielicznymi wyjątkami, a i „oni świnie”).
Nie chcę tu psychologizować, ale jednak tok myśli czytelnika idzie czasem takimi ścieżkami i chciałbym się tymi myślami podzielić. Zakładając, że pisarz w każdej powieści opisuje trochę siebie, to autor „Króla” zdaje się być bardzo zagubiony. I dotyczy to właściwie trzech ostatnich książek Twardocha, choć już w „Wiecznym Grunwaldzie” i niektórych opowiadaniach ze zbioru „Tak jest dobrze” pojawia się pewna pustka. Wszystkie te powieści są niesamowicie ponure, mroczne i depresyjne. Kończą się tragicznie, a właściwie tragedią, koszmarem, śmiercią i pustką. Wszyscy bohaterowi nie mają tożsamości, nie potrafią siebie odnaleźć. Zwłaszcza tożsamości narodowej, religijnej. Wszyscy odrzucają Absolut, a jednocześnie pojawia się On jako Drach lub Litani (wieloryb krążący nad Warszawą), ale jako obserwator i symbol losu, na który nie mamy wpływu. Nihilizm jest najważniejszą filozofią, która wylewa się z książek Twardocha.
I dlatego nie są to książki dla mnie. Po prostu, dzisiejsza rzeczywistość serwuje nam tyle smutku i tragedii, że nie chcę czytać o beznadziei. Nie znaczy to, że oczekuję od literatury jedynie utopijnej Arkadii, gdzie wszyscy są szczęśliwi i bogaci. Ale chciałbym aby po burzy nastał słoneczny poranek. Aby w ciemności jarzyła się iskierka. Aby w smutku znalazła się nadzieja. A tego w książkach Twardocha nie znajdziecie - tam jest tylko śmierć, kłamstwo, zło i mrok.