Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 października 2019

Wakacyjny wyjazd - kilka impresji


Podczas minionych wakacji, wraz z całą rodziną, spędziłem miesiąc w Niemczech i Czechach. Poniżej kilka spostrzeżeń.




Dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady 2014/94/UE wprowadzała nowe oznaczenia paliw na terenie Unii. W Niemczech na żadnej stacji, z której korzystałem nie było tych oznaczeń. W Polsce i Czechach na wszystkich.
***
W nieekologicznej i „ciemnogrodzkiej” Polsce przed wyjazdem kupiłem patyczki do czyszczenia uszu z papieru i bawełny. W Niemczech - tylko plastikowe.
***
Czesi i Niemcy powszechnie noszą skarpety do sandałów. Nie jest więc to obraz statycznego polskiego Janusza, a raczej Hansa czy Jiriego. Podobnie - ciągle modna w Czechach fryzura na „czeskiego piłkarza” czyli krótko z przodu i długo z tyłu.
***
Dawne DDRowskie miasta, takie jak Rostock czy Drezno bardzo przypominają nasze. Blokowiska z wielkiej płyty, krzywe chodniki z połamanych płyt. Zwłaszcza poza centrum.
***
W Dreźnie na każdym kroku przypomnienie wielkiego bombardowania. Poza tym temat II wojny światowej niemal nie istnieje. Podobnie w Lubece. Polityka historyczna, mająca na celu zmianę katów w ofiary rozwija się w najlepsze. W Dreźnie otwarto multimedialną panoramę, która ukazuje miasto po bombardowaniu i jest bardzo mocno promowana w centrach informacji turystycznej, a także w innych zabytkach.
***
Opowieści, które przeczytałem na blogach i w przewodnikach, jakoby czescy kierowcy przestrzegali przepisów i byli niezwykle grzeczni to mit. W żadnym państwie, w którym byłem autem, nie stresowałem się tak, jak u naszych południowych sąsiadów. Siedzenie na „tyłku”; mruganie światłami w środku miejscowości, że się jedzie zbyt wolno; wyprzedzanie w niedozwolonych i niebezpiecznych miejscach; jazda zdecydowanie zbyt szybko, jak na stan dróg i pospolite chamstwo to codzienność. A trochę kilometrów w Czechach zrobiłem. To chyba największy szok w stosunku do oczekiwań.
***
Noclegi w Czechach zdecydowanie odbiegają od opisów na booking.com. Można się spodziewać, ze parking będzie albo publiczny, albo tak mały, ze nie każde auto się zmieści. Pokój czteroosobowy, okaże się trzyosobowym z dostawką. Rzekoma znajomość kilku języków sprowadzi się do czeskiego. Możliwość wyprania okaże się niemożliwa. Taras przed bungalowem stanie się ogródkiem przy restauracji na terenie ośrodka. Wifi może nie działać. Czajnik może być towarem deficytowym, mimo, że jest wpisany na wyposażenie pokoju. Etc. Etc.
***
Czesi masowo jeżdżą na rowerach. A kiedy już jeżdżą, to musza być super profesjonalnie ubrani od stóp do głów, niezależnie od umiejętności, stylu jazdy i wieku.
***
Zwiedzanie zamków w Czechach jest bardzo drogie. Hluboka, Pernstein, Czeski Krumlov czy Trebon. Zwiedzanie jedynie z przewodnikiem. Zawsze kilka tras do wyboru - każda inna. Ceny zwiedzania w języku czeskim tańsze o 100 - 150 koron stosunku do innych języków - polskiego brak. Przeciętny koszt zwiedzania całego zamku (wszystkie trasy) dla mojej rodziny (dwoje dorosłych, trójka dzieci - w tym niemowlę) to 350 - 450 zł, po przeliczeniu. Neuschwanstein jest tańszy.
***
Czeskie miasta, które odwiedziłem - m.in. Budziejowice, Ołomuniec, Pilzno, Brno - mimo, że są jednymi z większych, przypominają raczej nasze miasta powiatowe typu Kartuzy czy Wejherowo, również wielkością. Jest tam niewielu turystów zagranicznych - poza najbardziej charakterystycznymi punktami. Najwiecej turystów było w Czeskim Krumlovie - miasto wręcz zadeptane. Ale np. W Pilznie spotkaliśmy ich jedynie w browarze. Nie ma ich na rynku, czy na starówce co zdecydowanie zwiększa komfort zwiedzania. Czesi też nie odwiedzają swoich miast jakoś wyjątkowo tłumnie.
***
Czas trwania zielonych świateł dla pieszych w Czechach nie wystarcza na szybkie przejście - zawsze kończysz na czerwonym. Chyba, że przebiegniesz. W praktyce nie funkcjonuje strefa dla pieszych w centrach miast. Mimo, że znaki są, to samochody jeżdżą tak samo szybko i pewnie, jakby to były normalne ulice.
***
Czeskie piwo z tanka ogromnie różni się od sprzedawanego u nas w butelkach. Choćby Pilsner Urquel czy Budweiser. A w typowych, czeskich piwiarniach warto spróbować dań jakie są podawane do piwa. Począwszy od kiełbasy z musztardą, poprzez tlaczinki czyli grube plastry galertu z cebulą i octem, bramboraky, czyli placek ziemniaczany z plastrem grubego, smażonego boczku, po golonkę. 
***
Wszystkie czeskie sklepy muszą mieć terminal do płatności kartą. Ale niechętnie ją przyjmują, a zdarza się, że doliczają prowizję.
***
Sklepy spożywcze zamykane są dość wcześnie, poza małymi sklepikami, które (wszystkie w jakich byłem) prowadzą przybysze z Dalekiego Wschodu. Ale uwaga - wiele produktów jest mocno droższych, niż gdziekolwiek indziej.
***

niedziela, 28 stycznia 2018

Podsumowanie wyzwania czytelniczego

Do wyzwania czytelniczego, ogłoszonego na Fb przez księgarnie Selkar przystąpiłem z wielką nadzieją. Przeczytanie 50 książek w rok nie powinno stanowić problemu. A jednak…


Ostatecznie udało się przeczytać 34 książki, z których kilkanaście opisałem na niniejszym blogu. Być może nie jest to zaskakująca liczba i mógłbym przeczytać więcej, ale… Nie wszystkie książki były lekkie, łatwe i przyjemne. Niektóre wymagały wiele wysiłku podczas czytania. Ponadto czytam wiele prasy - tygodnik, dwa miesięczniki, kilka dwumiesięczników lub kwartalników. Może ktoś uzna to za wymówki - i ma rację. Sam siebie tłumaczę i pocieszam w ten sposób.
Teraz kilka słów o przeczytanych tytułach, które nie znalazły się w poprzednich posatch. Zaczynamy!

15/50 S. Beckett, Zimne ognie oraz 30/50 S. Beckett, Niespokojni zmarli 
Simon Beckett to autor thrillerów i kryminałów. Pierwsza pozycja to thriller psychologiczny, z niezłą fabuła i zwrotami akcji ale… przewidywalny. Niespokojni zmarli to kolejna część serii o antropologu sądowym Davidzie Hunterze. Niestety po przeczytaniu poprzednich części ta staje się trochę nudna. Powtarzają się bowiem motywy - zła pogoda, odludne połacie wysp brytyjskich, tajemnice miejscowych, ciągłe odwoływanie się do intuicji, która jednak zwykle się spóźnia etc. Warto przeczytać, ale nie należy zbyt wiele oczekiwać po tych lekturach.
16/50 P. Corso, Podziemne miasto, 17/50 P. Corso, Miasto złodziei, 18/50 P. Corso, Miasto z gliny
Seria, skierowana raczej do młodego czytelnika, o poszukiwaczu skarbów - amatorze, który współpracuje z rządową agencją w celu odzyskiwania dóbr kultury. Taki trochę współczesny Pan Samochodzik, tylko mniej uładzony. Niezła rozrywka.
9/50 A. Pilipiuk, Największa tajemnica ludzkości
Najsłabsza książka Pilipiuka jaką czytałem. Dobrze, że jej nie ciągnął dalej, choć z fabuły wynika, że takowy ciąg dalszy miał być. Warto przeczytać, żeby zobaczyć, że nawet Pierwszy Grafoman Rzeczypospolitej stworzył gniota.
20/50 N. Gaiman, Na szczęście mleko
Świetna książka dla dzieci i młodzieży. Super zabawa, specyficzny humor i fantazja znanego, raczej z twórczości dla dorosłych, autora. Polecam!
21/50 P. Pizuński, Sekretne sprawy Krzyżaków
Książka historyczna, popularna. Ciekawostki o zakonie Krzyżackim. Dla lubiących historię średniowiecza pozycja konieczna. 
22/50 A. Pilipiuk, Wilcze leże
Kolejny zbiór opowiadań bezjakubowych jednego z moich ulubionych autorów. Ja to po prostu uwielbiam i nie potrafię mieć zastrzeżeń.
23/50 A. Christie, Wczesne sprawy Poirota
Opowiadania o drugim najsłynniejszym detektywie na świecie.
24/50 J. Łątka, Oskarżam arcyksięcia Rudolfa
Niezwykle ciekawa książka dotycząca zagadkowej śmierci Arcyksięcia Rudolfa, jedynego syna Franciszka Józefa. Łątka nie tylko przedstawia fakty, ale także watpliwości oraz próby rozwiązania zagadki. Obowiązkowe dla wszystkich wielbicieli Austro-Węgier i monarchii Habsburgów.
26/50 R. A. Ziemkiewicz, Złowrogi cień Marszałka
Nadzwyczajna książka. Próba odbrązowienia postaci Piłsudskiego, ale też ukazania jak ta wizja mitycznego Marszałka wpływa na współczesną politykę polskiej prawicy. Okazuje się, że Ziuk nie był Aniołem i Bogiem w jednym. Miał dużo wad i popełniał wiele błędów. Najgorsze jednak, ze był, wbrew mitowi, bardzo małostkowy i nieprzewidujący. Dla mnie, było nie było historyka (trochę wstyd), największym zaskoczeniem było odkrycie, że Piłsudski nie był żołnierzem. Nie miał ani formalnego wykształcenia ani doświadczenia. Bo przez całe życie do czasu legionów był działaczem partyjnym. Dlatego Austriacy stworzyli dla niego, nieistniejący w KuK Armii, stopień brygadiera. Dużą wadą tej pracy jest brak przypisów (ta sama bolączka co u Zychowicza). Rozumiem, że to bardziej publicystyka i popularyzacja, ale jednak źródła by się przydały, żeby można było sobie samemu zweryfikować.
27/50 G. Górny, J. Rosikoń, Tajemnice Fatimy. Największy sekret XX wieku
Zdumiewająca i uderzająca książka. Opisuje wydarzenia, które miały miejsce w Portugalii przed stu laty. Ale też wpływ objawień na późniejsze czasy. Albo raczej wpływ niewiary i braku odpowiedzi wielu ludzi na wezwanie Maryi. Książka pięknie wydana i warto ją mieć i czytać. A przede wszystkim odmawiać różaniec.
28/50 red. W. Sedeńko, Przedmurze. Antologia polskiej fantastyki
Zbiór opowiadań fantastycznych nawiązujących do współczesności, tak w wymiarze polityczno-społecznym  jak i technologicznym. Warto zobaczyć, jak, przez pryzmat naszych czasów, przyszłość widzą autorzy SF. Zwłaszcza, że opowiadania te napisane zostały specjalnie do tej publikacji.
29/50 Ch. Bukowski, Szmira
Ostatnia powieść Bukowskiego. To właściwe opis zmagań człowieka z nałogiem alkoholowym pod płaszczykiem kryminału w stylu noir.
31/50 J. Komuda, Samozwaniec. Moskiewska ladacznica 
No, po prostu Komuda. Czyli świetnie i ze szczegółami opisana sfabularyzowana historia Polski. Dużo krwi, tchórzostwa i bohaterstwa na miarę XVII wieku. Nie można pominąć.
32/50 W. Willmann, Wspomnienia wojenne lotnika
Wspomnienia lotnika z armii austro-węgierskiej z czasów Wielkiej Wojny. Trochę zawód bo miałem nadzieję, ze będzie więcej o I Wojnie w powietrzu, a tu przeważają anegdoty z ziemi. Ale warto poznać tamte czasy od strony zwykłego żołnierza.
33/50 W. Łysiak, Żołnierz
Początkowo chciałem popełnić oddzielny wpis dotyczący tej książki. Jednak właściwie nie ma o czym pisać. Niestety mój idol lat młodzieńczych - nietuzinkowy pisarz i publicysta coraz bardziej rozmienia się na drobne. W tym dziełku i tak, porównując do kilku wcześniejszych pozycji, jest mało Łysiaka w Łysiaku, ale też nie ma żadnej wartości dodanej. Trochę to popłuczyny po Konkwiście i Kielichu, które były zdecydowanie lepsze. I język i intryga i filozofowanie głównego bohatera nie porywają. Jeśli zna się wcześniejsze książki Baldheada, to nic nas nie zaskoczy. A szkoda. Cały czas czekam na coś na miarę Wysp Zaczarowanych tudzież Statku.
34/50 J. Verne, Wąż morski
Rozrywka, ale na najwyższym, XIX wiecznym, poziomie. Książka, która pokazuje, że to co dziwne nie musi być wcale nadnaturalne. Zdecydowanie warto przeczytać bo niezwykle wciąga, ale… ja nie jestem tu wiarygodny, bo twórczość Verna był zawsze dla mnie niezwykle ważna. 

środa, 20 września 2017

Jedno słowo - Budapeszt

Już kiedyś wspominałem, że największe wrażenie robią na mnie miasta będące drzewiej częścią imperium Habsburgów. Najpierw zakochałem się w Krakowie. Później był, stanowczo za krótki, pobyt we Lwowie. Następnie czeska Praga. Wreszcie, w minione wakacje, 15 rocznicę ślubu postanowiliśmy (z żoną) spędzić w Budapeszcie. Nie zawiodłem się.


Nie będę szczegółowo opisywał miejsc, które odwiedziliśmy w stolicy Węgier podczas tygodnia pobytu. Były to bowiem, w większości, tzw. must see. Wzgórze zamkowe ze starówką, góra Gellerta, Parlament, katedra św. Stefana, muzea, starożytne Aqincum etc etc. To wszystko możecie przeczytać w przewodnikach. Wolę skupić się na wrażeniach i wydarzeniach, których byłem uczestnikiem.
Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to niezwykłe podobieństwo do Polski. Pod względem wyglądu ulic, roślinności etc. Takie pierwsze wrażenie. 
Budapeszt, mimo znanego sprzeciwu władzy centralnej co do obecności imigrantów na Węgrzech, jest typowym przykładem multi-kulti. Masa obcokrajowców z wielu państw europejskich i nie tylko. Rosjanie, Francuzi, Polacy, tak samo jak u nas głośni i pijani Anglicy przeplatają się z Chińczykami, Japończykami czy przybyszami z Bliskiego Wschodu. Co mnie bardzo zadziwiło, to duża liczba Włochów. Co więcej wśród osób z usług i handlu powszechna jest znajomość języka włoskiego i swobodniejsze operowanie nim niż angielskim.
Miasto jest bardzo rozwarstwione pod względem zamożności. Wśród najdroższych samochodów i super ubranych ludzi jest masa bezdomnych i to w samym centrum. Nie są nachalni - przez tydzień przemieszczania się po Budapeszcie tylko dwukrotnie poproszono nas o jałmużnę. Za to bezdomni żyją, śpią na skwerach, między torami tramwajowymi, pod sklepami. Tam rozwieszają swoje pranie, gotują etc. Nikomu to nie przeszkadza i nikt na to nie reaguje.
Mimo posiadania przepysznej i bogatej kuchni trudno jest znaleźć dobrą węgierską restaurację dla „lokalesów”. Oczywiście jest sporo restauracji oferujących węgierskie dania, ale są one robione typowo pod turystów. Sami Węgrzy, których pytaliśmy - gdzie oni chodzą jeść - wolą włoskie, chińskie czy indyjskie jedzenie. To spory zawód. Miałem bowiem nadzieję na smakowanie prawdziwych, węgierskich potraw, a nie tylko langosów z fast foodów, jednego gulaszu z galuszkami tudzież - skądinąd pysznych - wariacji nt. palacsinta. Trochę szkoda.
Nie zawiodły natomiast słodycze. Byliśmy w dwóch kawiarniach-cukierniach - Muvesz i Ruszvurm. Pierwszą polecił znajomy z Facebooka (Dzięki Panie Michale!) i jest to najdłużej istniejąc a w jednym miejscu kawiarnia w Budapeszcie. Kawa nie powalała, ale ciasta - niebo w gębie. Ruszvurm natomiast to najstarsza kawiarnia w stolicy Węgier, i stąd właśnie dostarczano do Wiednia kremówki dla Sisi. Muszę przyznać, że nasze, „papieskie” nie mogą się z budapesztańskimi równać.
Mimo wielu sygnałów i informacji o sympatii Węgrów do Polaków, nie spotkałem się z jakimiś wielkimi przejawami tejże. Nie żebym się spodziewał, bo - wbrew pozorom - należę do ludzi sceptycznych, ale byłem ciekaw jak to jest w rzeczywistości. Autochtoni nie znają Polskiego i nie traktują nas z jakąś wyraźną atencją. Co innego oficjalnie - w przypadku muzeów czy pomników wielokrotnie pojawia się element współpracy. Raz tylko sprzedawca wędlin na hali targowej wyraźnie się ucieszył, kiedy usłyszał, że jesteśmy lengyelek. 
Nie jestem może jakimś globetrotterem ale w kilku miejscach w Europie byłem i chcę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że Budapeszt jest najlepiej skomunikowanym miastem w jakim byłem. Cztery linie metra (w tym najstarsza na kontynencie), tramwaje, trolejbusy, autobusy, statki na Dunaju. Wszystko w jednym bilecie tygodniowym za równowartość ok. 70 zł. Metro co 4 minuty najrzadziej, tramwaje co kilka minut. Super oznakowane przystanki przesiadkowe. Ogromna łatwość w poruszaniu się - na prawdę niesamowite.
Przechadzając się wieczorami po Budapeszcie, niekoniecznie w ścisłym centrum, czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Podobnie jak w Pradze. Pewnie, tak jak wszędzie, jest tu zbrodniczy margines, ale nie ma poczucia zagrożenia, które towarzyszyło nam np. 5 lat temu w Paryskim Sant Denis. 
20 sierpnia Węgrzy obchodzą święto św. Stefana. Z tej okazji na placu przed katedrą odbyła się uroczysta Msza św. I procesja z ręką św. Stefana. Niesamowite przeżycie wspólnoty (były też polskie flagi) i możliwość poznania pewnego zwyczaju i folkloru. Na tę bowiem uroczystość przybywają do Budapesztu przedstawiciele wielu regionów w swoich strojach ludowych. Wieczorem zaś pod parlamentem odbył się pokaz sztucznych ogni.
Czegoś takiego nie widziałem. Cztery mosty na Dunaju zamknięte dla ruchu kołowego, na każdym kilka tysięcy osób. Ogromne tłumy wzdłuż rzeki i na wzgórzach Gellerta i Zamkowym. Dwudziestopięciominutowy pokaz z podkładem muzycznym. I te tłumy ludzi. 
Zboczenie zawodowe spowodowało, że zwracałem baczną uwagę na politykę historyczną Węgrów. I, z dużym zdziwieniem, stwierdziłem, że jest ona trochę  odmienna od naszej. Mianowicie Węgrzy są dumni z całej swej historii i wszystkich postaci poza komunistami i strzałokrzyżowcami. Ale komunizmu nienawidzą bardziej. Za to czczą wszystkie ważne postaci ze swej historii - i tych, którzy walczyli z Habsburgami i tych, którzy się z nimi dogadywali w XIX w. I Marię Teresę, która odbudowała królestwo Węgierskie, choć ostatecznie doprowadziło to do uzależnienia Magyarów od Habsburgów. I admirała, regenta Horthyego, i Cesarzową Sisi i bł. Cesarza Karola etc. Zapewne w kręgach specjalistów toczą się na Węgrzech jakieś spory, ale w przestrzeni publicznej wszyscy mają swoje miejsce w historii. Najbardziej rzucającym się w oczy elementem polityki historycznej jest masowe upamiętnianie powstanie z 1956 roku. Po całym Budapeszcie rozsiane są monumenty związane z tym wydarzeniem. Stolica Węgier, pod względem pomników, przypomina mi trochę Londyn, gdzie na każdym skwerku znaleźć można przypomnienie jakiejś postaci lub grupy ludzi czy wydarzenia. Ciekawostką jest pomnik ku czci Armii Czerwonej pozostawiony na Placu Wolności, w pobliżu parlamentu. Na tym samym placu ustawiono figurę Ronalda Reagana, niejako idącą od strony Parlamentu ku wspomnianemu pomnikowi.  
To co powyżej to jedynie wycinek przeżyć i wrażeń jakich doświadczyliśmy podczas tygodnia w Budapeszcie. Serdecznie polecam odwiedzenie stolicy naszych „bratanków”, a i sam mam nadzieję jeszcze tam wrócić.

Uzupełnienie.
Zupełnie zapomniałem o ważnej informacji  jaką chciałem zawrzeć w powyższym wpisie. Otóż przygotowując się do wyjazdu poszukiwałem wszelkich informacji na temat lokalnych zwyczajów, żeby nie popełnić gafy. I nigdzie (przewodniki, artykuły, strony internetowe) nie spotkałem się ze wzmianką, że w lokalach dolicza się 10% do rachunku jako serwis. Nie znajdziecie też tej informacji w menu restauracji.








wtorek, 17 stycznia 2017

Impresje z Genui

Największy port Włoch, a można go przejść wzdłuż i wszerz w jeden dzień. Ma też jedną linię metra. I wiele zabytków. Oraz Akwarium. W Genui byliśmy tylko dwa dni, ale trochę jej zasmakowaliśmy.


Ciekawostkę stanowi już dojazd do tego największego portu Włoch. Stanowi go stara, zwykła, kręta droga przerobiona na autostradę w ten sposób, że z jednego zrobiono dwa pasy w kierunku miasta. Wyjazd jest już bardziej komfortowy - w miarę nową autostradą na wysokich wiaduktach. 
Tak na prawdę naszym celem było Acquario di Genova, ale należy wykorzystać każdą okazję na poznanie czegoś nowego. Samo akwarium robi ogromne rażenie, choć z zewnątrz nie widać jego wielkości. Wewnątrz - mureny, koniki morskie, meduzy, rekiny (i to te największe i bardzo zróżnicowane) oraz delfiny. I wiele, wiele więcej. Jak choćby specjalne akwaria „Gdzie jest Nemo” czy „Spongebob”. Naprawdę warto to zobaczyć. Rekiny w wielkim akwarium, które można obserwować z dwóch poziomów, a w nim - ryba piła, rekiny wszelkich gatunków, płaszczki. W równie dużym zespole akwariów żyją delfiny. Co jakiś czas jest ich prezentacja przez pracowników delfinarium - zabawy, skoki, akrobacje. Poza tymi „pokazowymi” są także młode i mniej doświadczone osobniki. Ponadto możemy podziwiać foki i słonie morskie i setki innych gatunków zwierząt morskich ze wszystkich mórz i oceanów świata - skorupiaki, małże, ukwiały, rozgwiazdy, koralowce etc. etc.
Ale Genua to nie tylko akwarium. Warto zapuścić się w uliczki najstarszej części miasta aby poczuć klimat światowego, potowego miasta. Wzdłuż wybrzeża potowego ciągnie się pasaż pełen knajp, sklepów i wielojęzycznego, głównie męskiego tłumu. Momentami było dość przerażająco. Jeśli ktoś woli większą liczbę kobiecych krągłości można zajrzeć na via della Maddalena prowadzącą do kościoła pod wezwaniem tej świętej i… mającą jeszcze jeden z Nią związek - kobiety parające się najstarszym zawodem świata czekające na klientów w środku dnia. Nieświadomi tego faktu zapuściliśmy się w tę uliczkę (bardzo długą) - w końcu małżonka to Magdalena - wraz z naszymi synkami i modliliśmy się, żeby nie zaczęli zadawać trudnych pytań. Jak tylko zdarzyła się sposobność - czmychnęliśmy gdzieś w bok. Dzięki temu trafiliśmy do Focacceri Titty e Fede gdzie mogliśmy zasmakować najlepszych focacci genueńskich i gdzie zaopatrują się miejscowi. Mogło to się wydarzyć tylko dzięki przemiłej pani w tym przybytku. 
Niedaleko mieszczą, się dwa niezwykłe kościoły. Pierwszym jest romańska katedra pw. św. Wawrzyńca (San Lorenzo), w której styl romański miesza się z gotykiem i do tego dochodzi renesansowa kaplica św. Jana Chrzciciela z Jego relikwiami. Na ściani prawej nawy można znaleźć miejsce spoczynku doczesnych szczątków arcybiskupa Genui kard. Giuseppe Siri, domniemanego papieża wybranego (wg. części środowiska sedewakantystycznego) podczas konklawe w 1958 roku po śmierci Piusa XII. Niewątpliwie był poważnym kandydatem podczas wszystkich konklawe za jego życia. 
Kilka kroków dalej wzdłuż via San Lorenzo mieści się barokowy kościół Imienia Jezus oraz świętych Ambrożego i Andrzeja, w którym można zobaczyć dwa obrazy Rubensa.
Z innych ciekawostek, w Genui, przy Piazza Dante znajduje się domniemany dom Krzysztofa Kolumba, niedaleko  stąd do Porta Soprana, głównej bramy do portu. Jednak nie należy się spodziewać niesamowitości ani po jednym ani po drugim miejscu.
Ponieważ, jak wspomniałem, byliśmy w Genui tylko dwa dni to nie można było zobaczyć zbyt wiele, ale i nie nastawialiśmy się na zobaczenie wszystkiego co ciekawe. Raczej na powolne smakowanie i sprawdzenie czy warto wrócić. Dlatego wspomnę jeszcze tylko dwa miejsca - ulica Garibaldiego z najbardziej reprezentacyjnymi pałacami, w których mieszczą się różne urzędy, banki i ambasady oraz Mercato Orientale gdzie można zaopatrzyć się we wszystko czego dusza zapragnie a żołądek strawi - owoce, warzywa, mięso i, przede wszystkim, ryby i owoce morza. Sam widok tego bogactwa powoduje załamanie, nawet jak się mieszka w portowym mieście, w którym jest Hala Rybna. To mrożony w większości promil tego co w Genui jest świeżusieńkie.
Dlatego, wydaje mi się, warto odwiedzić ten wielki-mały port i zasmakować w niezwykłym klimacie i jedzeniu.

Zdjęcia z Genui na Flickrze.