środa, 24 grudnia 2014

Życzenia Bożonarodzeniowe


„Światło na oświecenie pogan
i chwała ludu Twego, Izraela”
Łk 2,32

Niech Światło Chrystusa rozświetla dni Waszego życia byście zawsze kroczyli właściwą ścieżką ku Bogu i spotykali się z życzliwością ludzi.

środa, 3 grudnia 2014

Co począć z wyborami

Wyniki wyborów nie są dla mnie szczególnie zaskakujące. Zwłaszcza, że - choć biorę w nich udział, bo tak trzeba - idee demokracji są mi raczej odległe. Łysiak już dawno napisał o demokracji, że na ulicy gdzie mieszka trzech profesorów i pięciu sutenerów zawsze rządzić będą sutenerzy.
Wydaje się zresztą, i chciałbym tu się mylić (nie mam podejścia jak niektórzy „prawicowi” publicyści - że im gorzej tym lepiej) jest to tylko wstęp i próba generalna przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi. Bo nie ważne kto jak głosuje, ważne kto liczy głosy.
Dlatego, choć jestem wewnętrznie zniesmaczony, przechodzę nad tym do porządku dziennego. Można się pośmiać z „leśnych dziadków” czy wyborców w Słupsku. Ale ile to rzeczywiście zmieni w naszym życiu? W życiu przeciętnego Kowalskiego? Zresztą niezależnie od wyników wyborów. Tak to już jest, że urzędniczy duch zazwyczaj niezmącony jest myślą o dobru wspólnym. 
Dziś patrzę za okno i widzę szary świat w którym niewielu interesuje drugi człowiek, a co dopiero dobro wspólne. I piszę to bez przenośni. Pod moim blokiem rozgrywa się bowiem batalia rozumu z urzędnikiem. Otóż ktoś wpadł na pomysł wyremontowania dwóch ulic i parkingu. Okazuje się, że ulice zamiast asfaltem czy betonem będą wyłożone kostką. Nie znam się na cenach, ale na chłopski rozum wydaje się to rozwiązanie droższe. Co więcej kostka jest podatniejsza na uszkodzenia i w zimie robi się okrutnie śliska, a na wspomnianych ulicach są dwa dość strome podjazdy. Parking, który mieścił ponad 20 aut teraz, teoretyczni mieści 16. W rzeczywistości często stają tu o 2 mniej. Jest to wynikiem wysokiej umiejętności parkowania i myślenia o innych (żeby też się zmieścili) w Narodzie. W związku z czym powrót po godzinie 18 łączy się z poszukiwaniem miejsca do zaparkowania w miarę blisko domu. Ponadto wyremontowano chodniki, które zaprojektowano według starych map i podniesiono teren tak, że przy deszczu woda będzie spływać ludziom do domków. Dodatkowo różnica poziomów między parkingiem a remontowaną ulicą to ok. 1,5 m co nie przeszkodziło planiście zamontować tam barierek, które utrudniają parkowanie i manewrowanie.
Takich sytuacji, gdzie urzędnik, działając rzekomo dla dobra ludzi, w zaciszu swojego biura podejmuje decyzje, nie tylko nie pytając nikogo o zgodę, ale nawet nie zadawszy sobie trudu pojechania na miejsce i sprawdzenia - jak to wygląda, mogę podawać na pęczki. A mówimy o władzy „samorządowej” , lokalnej. Co dopiero można wymagać od władz centralnych? 
Dlatego nie ekscytuję się zbyt mocno wynikami wyborów. Jakie by one nie były, ktokolwiek by nie wygrał to nie odda ludziom ich pieniędzy zmniejszając podatki, nie wprowadzi osobistej odpowiedzialności urzędników za złe decyzje i nie będzie dbał o nas wszystkich. Co najwyżej o niektórych. Przeżyłem 25 lat wolności w Polsce i niezależnie kto rządził, nie było drastycznych zmian na lepsze, ani na gorsze. Poza ostatnim czasem, który przebił wszystkie poprzednie.
Uśmiechajcie się, bądźcie życzliwi, myślcie o innych, kiedy coś robicie, a świat będzie wspaniały.

czwartek, 6 listopada 2014

Lewicowość komiksowa

Uporawszy się z robotą papierkową związaną z początkiem roku szkolnego i awansem zawodowym wracam do pisania, zwłaszcza, że kilka tematów się zebrało. Na początek komiksy.


Zachęcony zapowiedzią i patronatem ze strony „Do Rzeczy” zacząłem kompletować serię komiksów Egmontu Kanon Komiksu. W jej skład wchodzi 12 albumów (z których 2 już miałem wcześniej). Od lat jestem fanem literatury fantastycznej i komiksu. Posiadam wszystkie albumy Thorgala, Tytusa i kilka innych serii. Moje zainteresowanie Kanonem Komiksu nie jest więc czymś nowym.
Po kilku albumach jestem jednak troszkę zwiedziony. Albumy takie jak Strażnicy Alana Moorea i Dava Gibbonsa czy Batman:powrót Mrocznego Rycerza Franka Millera to świetne historie i niesamowite kreski i  nie żałuję zakupu . Mnie jednak zaciekawiło coś głębiej tych opowieści. Chodzi mianowicie o wartości i idee jakimi kierują się autorzy. I tu właśnie zastawia mnie różnica między komiksem a literaturą.
Powiedzmy sobie szczerze - większość autorów szeroko pojętej fantastki to konserwatyści. Różnej miary, ale jednak niewielu można znaleźć zdeklarowanych lewaków. Niechlubnymi wyjątkami są tu Pratchett, Asimov a w Polsce Sapkowski. Co oczywiście nie odbiera im sprawności pisarskiej - sam jestem bezwzględnym i bezkrytycznym fanem Asimova. Dużą część literatury, o której mowa to antyutopie, spełniające się, nota bene, na naszych oczach. Treścią tych książek jest niszczenie wolności, ale i tradycyjnych wartości jak prawda, dobro, piękno, rodzina, miłość etc. Ale nie tylko w antyutopiach można zauważyć przebijające się poglądy autorów takich jak Dick, Card, Tolkien a w Polsce Zajdel, Ziemkiewicz, Huberath czy Oramus. Nie wiem czy świadomie jednak stają oni bardziej po „prawej” stronie wartości.
Inaczej sprawa ma się z komiksem. Poza niejednoznacznym Millerem reszta twórców raczej promuje jakieś elementy lewicowe. Strażnicy - państwo i osoby „wybrane” lepiej wiedzą co potrzeba ludzkości. Jedyny konserwatysta w tej grupie - Rorschatch ponosi klęskę i ginie chcąc bronić prawa ludzi do wiedzy o działaniach Strażników i nie zgadzając się ograniczenie wolności dla dobra ludzkości. 
Fin de Siecle francuskich autorów Enki Bilala i Pierre’a Christina to niemal jawna już pochwała socjalizmu i komunizmu. W pierwszej opowieści Falangi Czarnego Porządku uczestniczymy w pościgu, dawnych i podstarzałych już, członków Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii za Frankistowskimi faszystami i terrorystami. I pomimo tego, że jedni i drudzy stosują podobne metody to jednak sympatia jest po stornie tych pierwszych. Na kpinę i niedoinformowanie lub celowe działanie zakrawa fakt, że w skład Brygad Międzynarodowych wchodzi ksiądz katolicki. Mamy tu starcie dobrych republikanów z „czarnym porządkiem”. I już wiemy kto tu jest dobry, a kto zły. Druga opowieść to rzekoma satyra na komunizm w bloku wschodnim i stosunki między najwyższymi urzędnikami tego systemu z różnych państw. Spotykają się oni na polowaniu podczas, którego zdarzy się planowany „wypadek”. Nie ma tu jednak ostrego potępienia tego systemu, raczej wskazanie błędów i wypaczeń.
W Vendecie Alana Moore’a jest również walka z faszystowskim reżimem, który opanował Anglię. Przypomina on bardziej reżim komunistyczny, różni go jednak to, że chce podtrzymać tradycyjne wartości i walczy m.in. z homoseksualistami. Wygląda wiec to na antyutopię a rebours. Wolność, o którą walczy tytułowy bohater dokonując zemsty na swoich prześladowcach jest w wolnością „do” czyli, w gruncie rzeczy, libertynizmem. Oczywiście władza jest ukazana tu jako grupa skorumpowanych hipokrytów, jest i biskup, który po godzinach zabawia się z młodymi (jak najmłodszymi) dziewczętami. Za dodatkowy trick można uznać fakt, że tytułowy V jak Vendetta występuje w masa Guya Fawkesa, katolika przygotowującego spisek prochowy.
Generalnie warto przeczytać te teksty i obejrzeć ilustracje, bo to dzieła wielkie. Pamiętać jednak należy, że to tylko opowieści i nie traktować ich zbyt serio. Choć odrobinę dziwi mnie patronat medialny ze strony konserwatywnego tygodnika nad tym wydawnictwem.

czwartek, 18 września 2014

Książki, które mnie kształtowały

Ponieważ zostałem wywołany do tablicy na Facebooku odpisałem i postanowiłem wrzucić to na bloga, odrobinę rozwinąwszy. Mógłbym tu właściwie przedstawić i 20 i 50 książek. Trudno mi było wybrać tylko 10 spośród tych, które jakoś mnie ukształtowały. No więc zaczynamy:


1. Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn”. Książka którą pochłonąłem w jeden dzień leżąc na łóżku, po powrocie ze szkoły. A było to gdzieś w pierwszych klasach podstawówki. Do dziś jest ze mną.

2. C.S. Lewis „Opowieści z Narni”. Też gdzieś w podstawówce (na pewno przed 6 klasą bo mieszkając jeszcze w Tychach) „polowałem” wręcz na kolejne tomy wydawane w on czas przez PAX.   

3. Alfred Szklarski „Tomek w krainie kangurów” i wszystkie kolejne, ale ten był pierwszy. Pamiętam jeszcze stareńkie wydanie bez okładek, które potem mój brat sam dorabiał. Od tego czasu marzyłem o podróżach. Nie wszystkie marzenia się spełniły, tak, że Tomek cały czas przed mną. Nie przeczytałem dotychczas (choć mam) Tomka u źródeł Amazonki i Tomka w Gran Chaco. Kiedyś przyjdzie czas, że wrócę do całości. 

4. Waldemar Łysiak „Napoleoniada”. Trudno mi było wybrać jedna książkę Mistrza bo właściwie wszystkie jego autorstwa kształtowały moje podejście do historii, polityki, sztuki. I choć ostatnimi laty nie zawsze jest nam po drodze, doceniam wkład Cesarza Waldemara w moje życie. Napoleoniada w największym stopniu odzwierciedla wpływ na moje wybory życiowe – studia historyczne i pracę magisterską o Księstwie Warszawskim.

5. J.R.R. Tolkien „Władca Pierścieni”. Pierwszy raz czytałem jeszcze w ostatnich latach podstawówki kanoniczną wersję Skibniewskiej, z ohydnymi ilustracjami. Absolutna klasyka fantastyki w wersji fantasy, ale i coś więcej – książka o odpowiedzialności, przyjaźni, poświeceniu – na wskroś chrześcijańska. I nie zapominajmy ze Tolkien to fajczarz. 

6. G.K. Chesterton „Latająca Gospoda”. I tu trudno mi było wybrać jedną pozycję tego autora. Kolejny klasyk, kolejny Brytyjczyk. Niestety trochę zapomniany.  Wielbiciel Polski, cygar i whisky, nawrócił się na katolicyzm, ale zawsze pisał z sensem. Nazywany Panem Paradoksem. To właśnie paradoks i absurd najczęściej występują w jego książkach, ukazując w ten sposób porządek i normalność. Żeby to zrozumieć trzeba przeczytać. Wybrałem Latającą Gospodę, bo jest niezwykle na czasie – mówi o wolności i wartościach w czasach postępującej rewolucji politycznej poprawności i multikulti. Piętnuje zwiększające się wpływy islamu…

7. J. A. Zajdel „Limes Inferior”. Najlepsza, moim zdaniem, książka mistrza polskiej s-f. Idealna wręcz antyutopia. Na czas komuny i  na czas socjalizmu europejskiego. Nic nie straciła ze swej aktualności.

8. Pismo Święte w przeróżnych formach – od „Poranka niedzielnego” dla dzieci, poprzez „Naszym dzieciom o Biblii” A. de Vries, klasyczne pozycje Daniela Ropsa po Tysiąclatkę i Vulgatę. Chyba nie trzeba wyjaśniać dlaczego to tak ważna książka. I tak sobie myślę, choć już tego nie zmienię, bo miało być spontanicznie, ze powinna się znaleźć na miejscu pierwszym.

9. J. Bator „Wojna Galicyjska”. Kiedy ostygła moja miłość do Napoleona zacząłem coraz bardziej zgłębiać historię „zapomnianej” Wielkiej Wojny, a w niej najbardziej zafascynowała mnie armia austro-węgierska. Ano dlatego, ze znałem ją jedynie z „Dobrego wojaka Szwejka” i „C.K. Dezerterów”. Wojsko to było przedstawiane jako synonim tchórzostwa, bałaganu  i wszystkiego co najgorsze. Tymczasem historia przeczy temu obrazowi. Podczas I Wojny Światowej była to jedyna armia, która walczyła na dwóch a nawet trzech frontach (wschodni, serbski, włoski, a także w Rumunii) i na żadnym nie poniosła klęski. Juliusz Bator opisuje wojnę w Galicji pokazując jak naprawdę walczyła armia Cesarza Franciszka Józefa i Cesarza Karola. Ta książka pobudziła moje zainteresowanie tym tematem.

10. Last but not least P. Zychowicz, „Obłęd 44”. Pozycja dla historyka wręcz obowiązkowa, już stała się klasyką. Do jej przyjęcia potrzeba dużo otwartego umysłu i samodzielnego myślenia.  Przełom w polskiej historiografii po 89 roku. Wbrew opiniom tych co nie czytali, albo zbyt emocjonalnie podchodzą do historii, nie obraża Powstańców, ale składa im hołd nie uciekając jednak od trudnych tematów – czy rzeczywiście trzeba było, kto o tym zdecydował i czy faktycznie była to decyzja słuszna.

Do tych 10 niestety nie zmieściły się inne bardzo ważne dla mnie książki:


  • Umberto Eco „Imię róży”, „Wahadło Foucaulta”, „Wyspa dnia poprzedniego”. Wiem, że lewak, że błędnie opisuje Bernarda Gui, i znam wszystkie zarzuty. Jednak niezwykle sprawny i wymagający autor. Tajne spiski, czy postrzeganie czasu i winy. Warto czasem wysilić mózgownicę i przemyśleć pewne sprawy.
  • Philip K. Dick „Człowiek z wysokiego zamku”. Pierwsza książka Dicka, jaką miałem w rękach i najlepsze ujęcie rzeczywistości równoległych.
  • Aldous Huxley „Nowy wspaniały świat”. Kolejna antyutopia, która spełnia się na naszych oczach. Dużo lepsze niż „Rok 1984” Orwella, bo nie tak przegadane. Ale obydwie trzeba znać.
  • Izaak Asimov „Fundacja” i kolejne tomy sagi o fundacji. Świetnie uchwycony świat przyszłości, a może równoległy? Opisuje procesy historyczne i filozoficzne i ich wpływ na ludzkość. Bardzo dobrze opisany fenomen manipulacji.
  • Frank Herbert „Diuna” i jej kolejne tomy. Opowieść o terraformowaniu i uczłowieczaniu, także w złym tego słowa znaczeniu, innych światów. Potężne dzieło ze szczegółowymi opisami stworzonego uniwersum. Taki Tolkien w przyszłości.
  • Romano Amerio „Iota Unum”. O zmianach wprowadzonych po Soborze Watykańskim II. Dzieło ogromnie ważne dla każdego świadomego katolika, który chciałby zrozumieć to co dziś dzieje się w Kościele. W formie katechizmowej, w punktach autor opisuje wszystkie błędy popełnione w okresie posoborowym, co rozmyło naukę Kościoła i miało w wielu miejscach tragiczne skutki.

Mógłbym tak jeszcze bardzo długo wymieniać, więc tylko krótko autorzy: Artur Conan Doyle, Edmund Niziurski, Hanna Ożogowska, Zbigniew Nienacki, Dietrich von Hildebrand, ks. Michał Poradowski, Rafał A. Ziemkiewicz, Jacek Komuda, Andrzej Pilipiuk.
Smacznego!

środa, 9 lipca 2014

Obłęd z Obłędem

Z zamysłem tego wpisu nosiłem się od czasu przeczytania książki Piotra Zychowicza Obłęd 44, więc od dłuższego czasu. Piszę teraz - po obejrzeniu Powstania Warszawskiego i przed lekturą najnowszej książki Ziemkiewicza.


Kolejny wpis muszę zacząć od wyjaśnienia. Dorastałem w kulcie Powstania Warszawskiego. Wynikało to z faktu, że mój Tata pochodzi ze stolicy, mam tam rodzinę i często tam bywam. Pomnik małego powstańca, gąsienica Goliata na ścianie Katedry św. Jana i inne miejsca  związane z Powstaniem były mi doskonale znane. W latach 80 tych w moim domu pojawiła się książka Jerzego Kirchmayera Powstanie Warszawskie, w której autor krytykuje decyzję dowództwa AK - byłem wewnętrznie oburzony.
Kiedy jednak dorosłem i skończyłem studia historyczne zmienił się mój punkt widzenia. Nauczyłem się, że nie ma ludzi nieomylnych i postaci pomnikowych, a przeszłość nie jest czarno - biała.
Mimo to nadal jestem pełen szacunku i  podziwu dla powstańców oraz mieszkańców Warszawy. Muzeum Powstania Warszawskiego odwiedziłem kilkukrotnie i uważam je za jedne z najlepszych w Polsce. Moi synowie, choć jeszcze młodzi, już też je odwiedzili. Obejrzałem, z zachwytem, filmy o Powstaniu i wybieram się na Miasto 44. Nadal więc Powstanie jest dla mnie ważne, jako historyka i jako Polaka. Nie przeszkadza to jednak w krytyce samego pomysłu i jego realizacji, zwłaszcza, w ówczesnej, konkretnej sytuacji.
Z książką Piotra Zychowicza mam dwa problemy i od tego może zacznę. Jest pisana językiem potocznym i emocjonalny. Czasem zbyt potocznym i zbyt emocjonalnym. To przeszkadza. Z drugiej strony dla odbiorcy nie-historyka może być to zaleta. Drugi problem to całkowity brak przypisów. Autor cytuje wypowiedzi, podje ich autorów, ale nie podaje źródeł. To przeszkadza w ewentualnej weryfikacji. Ponadto jednak, Obłęd 44 jest książką wybitną i odważną. 
Nad omawianą pracą, przetoczyła się już dyskusja, choć autor nadal jest bezlitośnie flekowany, zwłaszcza z „prawej” strony, dlatego nie będę powtarzał wszystkiego. Napiszę tylko o tym, co najbardziej zwróciło moją uwagę, również w kontekście debaty.
Przede wszystkim zauważyłem, ze debata na temat tez Zychowicza nie jest merytoryczna. Właściwie nikt nie zdobył się na podważenie faktografii. Była to bardziej debata emocjonalna dotycząca interpretacji Powstania. Pojawiały się (oczywiście upraszczając) hasła: „obrażanie powstańców”, „przeszłych pokoleń”, „zły moment” etc. Podstawowe jednak tezy, znowu upraszczając, interlokutorów redaktora DoRzeczy, to  stwierdzenia: że Polacy nie mogli stać z bronią u nogi, że taka była atmosfera w Warszawie, że powstanie i tak by wybuchło oraz przeniesienie faktu Powstania Warszawskiego na zaistnienie Solidarności i w ogóle ruchów antykomunistycznych.
Otóż nie można się, absolutnie, zgodzić na powyższe tezy. Solidarność zaistniałaby niezależnie od Powstania, a być może byłaby silniejsza przez fakt przeżycia elit, które podczas Powstania i akcji Burza zostały wymordowane przez obu naszych wrogów. Zastanawiające, że przeciwnicy Zychowicza nie dopuszczają do siebie myśli, że - być może - dzięki tym, którzy wówczas oddali życie, a więc zabrakło ich, inaczej (lepiej) wyglądałaby nasza teraźniejszość. 
Co zaś do samej decyzji o wybuchu Powstania musimy zacząć od tego, ze Armia Krajowa była wojskiem pod dowództwem Naczelne Wodza. To nie byłą banda dzieciaków, które sobie robią co chcą ale regularne wojsko, które ma wykonywać rozkazy. W związku z tym twierdzenie, że powstanie i tak by wybuchło bo taka była atmosfera bardzo źle świadczy o dowództwie AK. Bo albo nie potrafiło zapanować nad wojskiem, albo nie wykonywała rozkazów gen. Sosnkowskiego, który jednoznacznie zakazywał Powstania, co jest jednoznaczne ze zdradą. 
Dodatkowo fakty przeczą stwierdzeniom o nieuniknionym. Otóż już 27 lipca gen. Chruściel wydał rozkaz gotowości dla oddziałów AK odwołany dzień później. Żołnierze rozeszli się bez problemów - nikt się nie buntował, nikt samowolnie powstania nie wywoływał. Chodziło wiec jednak o odrzucenie zaleceń Naczelnego Wodza.
O Borze-Komorowski, Okulickim, Monterze et consortes, źle świadczą jeszcze inne, niepodważalne, fakty. Jak wspomniano, gen. Sosnkowski, wydał rozkaz zakazujący wywoływania Powstania znając skutki ujawniania się AK na terenach wschodniej Rzeczypospolitej zajętych przez Sowietów oraz postanowienia Teherańskie - znali je także dowódcy AK w Polsce. Mimo to podjęli decyzję, która bez żadnego sukcesu militarnego zakończyła się śmiercią 16 tys. powstańców i od 150 do 200 tys. cywilów oraz zniszczeniem miasta.
Warto też przypomnieć, ze ci sami ludzie nie mieli odwagi przerwać powstania, mimo, ze już po kilku dniach jasnym było, że nie ma ono szans powodzenia, choćby ze względu na duże siły niemieckie, które w ostatnich dniach powróciły do Warszawy oraz z powodu klęsk przy próbie zajęcia punktów strategicznych - przede wszystkim lotniska na Okęciu.
W tym kontekście nie widzę żadnych przesłanek aby dowódców Armii Krajowej nie oceniać tak samo jak wszystkich innych postaci z naszej historii. Byli to tacy sami ludzie i popełniali błędy jak i inni - Kazimierz Wielki, Kościuszko czy Piłsudski.
Jeżeli Piotr Zychowicz podaje fakty i wiernie cytuje (a wszystko na to wskazuje) to trudno odrzucić jego interpretację - powstanie było błędem militarnym i politycznym. Decyzje dotyczące Polski zostały już podjęte, Sowieci stawali się większym zagrożeniem niż Niemcy, straciliśmy elitę, która była nam niezwykle potrzebna w czasach komuny i brakuje jej teraz. Teraz, kiedy w Polsce rządzi (i nie chodzi tylko o realną władzę) Ziemkiewiczowskie Polactwo - dorobkiewicze bez kultury i korzeni, ludzie nie patrzący poza koniec swego nosa, cwaniacy, kombinatorzy, ludzie umiejący okazywać jedynie pogardę słabszym, pospolite chamy. Ci ludzie na prawdę za nic mają te tysiące zamęczonych przez Niemców i Sowietów - w III RP, tak jak w polityce miedzy narodowej nie ma miejsca na sentymenty i wdzięczność dla przeszłych pokoleń. Nie twierdzę, że to dobrze - twierdzę, że tak jest i nie da się tego łatwo zmienić.
Czy Ci, których straciliśmy w wyniku błędnych decyzji konkretnych osób nie wychowali by lepszych następców? Myślę, że bardziej przydaliby się żywi - bo walka to nie tylko strzelanie z karabinu (diamentami), ale też praca u podstaw.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Zapomniany Blok

Wraz z grupą młodzieży, po raz kolejny, byłem w obozach Auschwitz-Birkenau. I, po raz kolejny, pozostał mi pewien niesmak.


Rok temu, podczas zwiedzania Auschwitz, przez zupełny przypadek wszedłem do Bloku nr 15. Okazał się to być budynek określony w muzealnych zbiorach jako narodowy - Polski. Wewnątrz znajdowały się informacje, zdjęcia oraz eksponaty dotyczące rozpoczęcia II Wojny n Światowej, prześladowania i eksterminacji Polaków, Polskiego Państwa Podziemnego, a także początków obozu.
Niestety budynek ten jest omijany przez oprowadzających grupy przewodników.
Wydaje się, że w dobie oczerniania Polski filmem „Nasze Matki, nasi Ojcowie” czy poprzez „polskie obozy koncentracyjne”, polska placówka muzealna powinna wykorzystać wszelkie możliwości aby ukazać prawdę. Zaniechanie wykorzystania Bloku nr 15 musi budzić niesmak, gdyż odwiedzający dowiadują się, że obóz pojawia się niemal Deus ex machina, w dawnych koszarach wojskowych na terenie Polski. Nie poznają jednak całego kontekstu historycznego - napaści Niemców, bohaterskiej obrony, a później budowania ruchu oporu, także wewnątrz obozu - na miejscu byłaby tu postać rtm. Pileckiego.
Blok 15 byłby wspaniałym wstępem do całej reszty. Można by pokazać, zwłaszcza obcokrajowcom (ale nie tylko!), że to Polska jako pierwsza sprzeciwiła się Niemcom; to Polacy byli od samego początku wojny eksterminowani; to Polacy zostali zdradzeni przez sojuszników i dobici przez Sowietów i że to dla Polaków początkowo przeznaczony był obóz.
Daleki jest od licytowania się na ofiary, ale prawda powinna przebić się do powszechnej świadomości. Temu właśnie służyłoby odnowienie i wykorzystanie przez Muzeum Bloku nr 15.
Fakt, ze Blok ten jest omijany, jest decyzją władz muzeum. Wg przewodników wynika ona z faktu, że jest to Blok narodowy oraz, że ekspozycja jest przestarzała. Nie przekonują mnie te tłumaczenia - ekspozycję można odświeżyć, a to, ze jest to Blok narodowy nie zmienia faktu, że to Polska  był pierwsza.
Fajnie byłoby, aby w Muzeum Auschwitz-Birkenau wykorzystano Blok nr 15 do prowadzenia Polskiej polityki historycznej.

sobota, 14 czerwca 2014

Mundial sędziów

Nie jestem wielkim fanem piłki kopanej, jednak lubię sobie pograć w FIFę 12 i obejrzeć jakiś mecz. W czasie Mistrzostw Świata czy Europy śledzę zmagania regularnie.


Niestety, w tym roku trzy pierwsze mecze mocno zniechęciły mnie do oglądania kolejnych. Od kiedy pamiętam, zdarzały się mniejsze lub większe pomyłki sędziowskie. Choćby słynny Howard Webb, który przekreślił szanse Polski w 2008 roku. 
Jednak to co zobaczyłem podczas trzech pierwszych meczów tegorocznego mundialu przerosło najgorsze oczekiwania. W każdym z nich błędne decyzje miały ogromny wpływ na wynik meczu i, co gorsza, nie stawały się nauczką dla kolejnych.
Mecz 1: Brazylia - Chorwacja. Rzut karny po symulacji Freda daje prowadzenie Brazylii. Nieodgwizdany faul Ramireza na Rakiticiu daje 3:1 dla Brazylii.
Mecz 2: Meksyk - Kamerun. Sędzia nie uznaje dwóch prawidłowo strzelonych bramek. Komentatorzy twierdza, że komuś zależało aby w pierwszej połowie meczu nie padły bramki.
Mecz 3: Hiszpania - Holandia. Nieodgwizdany faul na Casilliasie, co daje dwubramkową przewagę Holandii. Van Persie, którego tak teraz hołubią wszyscy wyraźnie uchyla się, aby nie trafić głową piłki, gdyż oddalił by ją od bramki Hiszpanów. Wyskok był tylko po to aby przyblokować Csilliasa. Na dodatek bramkarz Hiszpanów otrzymuje żółtą kartkę.
I nie przekonuje mnie twierdzenie, że Holandia czy Brazylia były „lepsze”. Po pierwsze, na pewno - zwłaszcza w przypadku Holandii - skuteczniejsze. Trzeba jednak wziąć pod uwagę psychikę zawodników. Każdy, kto miał styczność z jakimikolwiek zawodami, zdaje sobie sprawę jak ważna jest nastawienie psychiczne. Nie dziwi mnie wiec, że Chorwaci czy Hiszpanie widząc, że pomimo starań mają przeciw sobie nie tylko przeciwników ale sędziów przestali grać. 
Nie podoba mi się, że na ten sport tak wielki wpływ mają jednostki w postaci sędziów. Ciekawe, że to co z powodzeniem funkcjonuje w hokeju czy piłce ręcznej budzi tak ogromny sprzeciw FIFy - chodzi o powtórki.
Z tegorocznymi mistrzostwami związane są i inne kontrowersje - protesty Brazylijczyków,  i to nie tylko tych najbiedniejszych - ukazują jasno, ze organizacja Mundialu czy Olimpiady przynosi zyski jedynie FIFA i MKOL, oraz kombinatorom, a nie krajom, w których się odbywają o poszczególnych mieszkańcach już nie wspominając.

sobota, 19 kwietnia 2014

Życzenia


Aby Zmartwychwstały Chrystus obdarzył nas łaskami, których najbardziej potrzebujemy: wątpiącym dał wiarę, zniechęconym – nadzieję, a wszystkim miłość.

czwartek, 13 marca 2014

Kamienie na …

Znając negatywne opinie recenzentów, środowisk harcerskich, ekspertów, cieszę jednak, że zobaczyłem film „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego. I, mimo wszystko, uważam, że trzeba go zobaczyć.


Choćby po to, aby na własne oczy stwierdzić, jak można zdekonstruować mit. I fakt. Myślę też, że mądrzy nauczyciele i rodzice powinni zabrać swoje pociechy do kina, aby skomentować manipulacje i przekłamania. Bo, powiedzmy to sobie szczerze, prędzej czy później (a raczej prędzej) młodym ludziom wpadnie w ręce ten gniot (a to w szkole, a to w internecie) bo owoc zakazany najlepiej smakuje. Pozostawiany jednak bez komentarza może narobić więcej bałaganu, niż obejrzany z rodzicami/nauczycielami i przez nich zrecenzowany, dopowiedziany, uzupełniony.
Po tym, przydługim, wstępie warto zająć się samym obrazem. Po pierwsze film jest po prostu nudny. Choć nie należę do pokolenia nastolatków, którzy nie potrafią się skupić na scenie dłużej niż kilka sekund i potrzebują kolejnego bodźca (jak w teledyskach) i lubię, także, filmy spokojne, z wolno rozwijającą się akcję z długimi ujęciami, to na „Kamieniach…” wynudziłem się za wszystkie czasy. Chyba tylko „Aviator” mnie bardziej zmęczył.  I „Cast away”. 
Tam gdzie można by wykorzystać wartką akcję reżyser skracał do formy teledyskowej, przydługie dialogi, nb. nic nie wnoszące, albo sceny rozlewania wina czy łapania i zabijania gołębi są pokazane długo i dokładnie. Nuda panie, jak w polskim kinie. 
O kwestiach faktografii wiele już napisano, więc nie będę powtarzał, ograniczę się jedynie do tego co mnie najbardziej uderzyło. Był to, przede wszystkim, brak Alka Dawidowskiego. W książce było trzech bohaterów - Alek, Rudy i Zośka, w filmie pozostało dwóch. Alek przewija się jako postać bardzo drugoplanowa (a właściwie trzecio lub czwarto), a jego pseudonim pada podczas projekcji tylko raz. W związku z tym nie ma, oczywiście, kultowej sceny ze zdjęciem tablicy z pomnika Kopernika, czy napisu na Muzeum Narodowym po „aresztowaniu” tam pomnika Kilińskiego. 
Nie przypadło mi do gustu, także, ukazanie przez Glińskiego, przedwojennych harcerzy w typie dzisiejszych, rozwydrzonych nastolatków. W filmie członkowie Szarych Szeregów piją alkohol (Zośka z dziewczyną, u której nb. mieszka piją wino co jest głupotą podwójna - raz, że harcerze, dwa skąd wino podczas okupacji??), palą papierosy, nie podporządkowują się rozkazom, nie mają szacunku dla starszych, zwłaszcza rodziców - czyli robią rzeczy wówczas nie do pomyślenia.
Trudno też nie zgodzić z oceną tych, którzy uznali, że koleżanki Zośki i Rudego - Hala Glińska oraz Maria Trzcińska zostały ukazane jak, łagodnie mówiąc, dziewczyny, które się nie szanują.
Film ma jeden, niezaprzeczalny, pozytyw. Nie będzie mógł być wykorzystany jako ersatz lektury - tak bardzo od niej odbiega.
Ciekawy epilog do niniejszego wpisu dopisał artykuł Krzysztofa Masłonia z ostatniego do rzeczy. Krytyk literacki chwali w nim film Glińskiego za ukazanie braterstwa i… złych Niemców. Z całym szacunkiem dla pana Krzysztofa, ale takie równanie w dół do niczego nie doprowadzi. Jeśli mamy chwalić film za wspomnianej wyżej cechy, to ja wolę „Czterech pancernych”.

wtorek, 4 marca 2014

Dwie lektury - rozczarowanie i zachęta

Przeczytałem ostatnio dwie książki (a właściwie więcej, ale na razie o dwóch chcę napisać). Jedna warta uwagi, druga zaś jaw się jako kolejne, w przypadku tego autora, rozczarowanie.


Zacznę od tej drugiej. Jest to nowa pozycja autorstwa Waldemara Łysiaka. I niestety, jak kilka poprzednich w ostatnich latach, znów rozczarowuje. Trudno odnieść się do faktografii, gdyż wymagałoby to sporej kwerendy, ale zakładam, że autor Napoleoniady wie co pisze o księciu Józefie Poniatowskim. Rzeczona książka to bowiem „Życie erotyczne księcia Józefa”. Już tytuł budzi odrobinę niesmaku - dlaczego pisarz, uznawany za konserwatywnego, tapla się w intymności? Wydanie jest ładne - oprawa pierwsza klasa, papier kredowy, reprodukcje na wysokim poziomie, przez co cena też niemała. 
Kiedy zaczynamy czytać okazuje się, ze tytuł jest nie do końca adekwatny do treści i wydaje się raczej chwytem reklamowym. Książka jest bowiem biografią księcia Pepiego, ze szczególnym uwzględnieniem jego kochanek, metres czy miłostek. Zasadniczą część publikacji stanowi prezentacja znajdujących się w zbiorach Łysiaka pepinianów. Całość wygląda trochę tak, jakby autor Statku, chciał zarobić na nazwisku (zawsze znajdą się „łosie”, choćby takie jak piszący te słowa, które kupią wszystko Łysiaka choćby od wielu lat zawodzili się na jego pisarstwie - nadzieja umiera ostatnia), dwusetnej rocznicy śmierci księcia Poniatowskiego, chwytliwym tytule i bibliofilskim wydaniu. Treści i wartości książka ta ma jednak niewiele. Po raz kolejny szkoda Łysiaka.


Druga pozycja to Legion autorstwa Elżbiety Cherezińskiej. Zdecydowanie nie jest to literatura najwyższych lotów a i dbałość o szczegóły nie poraża (Ech, te nieszczęsne kałasznikowy w okupowanej Polsce). Jednak ponad siedemset stronicową książkę przeczytałem niemal jednym tchem. Nadal za mało jest popularnej literatury w tematyce poruszonej przez autorkę. A Legion może się podobać i wypełnia tę lukę bardzo dobrze. Publikacja traktuje bowiem o dziejach Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Większą cześć stanowią literackie portrety poszczególnych, w większości historycznych, postaci związanych z Brygadą. W dalszej części czytamy o jej powstaniu w sierpniu 1944 roku, co ukazuje, że nie do końca był to oddział jedynie narodowo-radykalny. Ostatnią, i najkrótszą, częścią, jest opis przeprawy przez linię frontu w kierunku pozycji alianckich i wyzwolenie obozu koncentracyjnego w czeskim Holiszowie. W posłowiu autorka przedstawia nam powojenne dzieje poszczególnych postaci, oraz wskazuje, które z nich były fikcyjne. Uważam, że warto przeczytać i polecać Legion z powodów wspomnianych wcześniej - popularne ujecie tematu ,odkłamywanie historii oraz pisanie (wreszcie!) o tych, którym się udało.

wtorek, 18 lutego 2014

Historia jednej Mszy

Ostatnio, z przyczyn niezależnych trafiłem na Mszę św. do jednej z gdyńskich parafii. Nie podaję wezwania, bo nie chodzi o napiętnowanie kogokolwiek, ale raczej o zwrócenie uwagi na problem.


Przyjmuję i toleruję, choć nie pochwalam, fakt, że Msze św. dal dzieci wyglądają inaczej. W mojej parafii poza homilią dialogowaną (czyli ksiądz wychodzi do dzieci i z nimi rozmawia), modlitwą wiernych i trzymaniem się za łapki podczas Pater Noster jest normalnie, znaczy zgodnie z rubrykami mszału. Dodam jeszcze, bo z moich obserwacji wynika, że nie jest to powszechne, iż dzieci w mojej parafii odpowiadają bardzo sensownie, modlitwa jest całkiem, całkiem (są dzieci, które modlą się za papieża Benedykta, za dusze w czyśćcu etc., a nie zdarzają się żadne dziwactwa w stylu „za misia”). Ksiądz także, choć prostym językiem, mówi rozsądnie - podkreśla problem grzechu, parokrotnie mówił o piekle i szatanie. Ogólnie - jest nieźle.

Nie mogę, niestety, tego powiedzieć o Mszy, która była motorem niniejszego wpisu. I nie chodzi tu tylko o moje wrażenie estetyczne „rozhisteryzowanego tradsa”, jak mnie niegdyś nazwano, ale o zasady i przepisy, które są jasne.

Otóż przed Mszą św. odbywało się przygotowanie dzieci, podczas którego powtarzały dialog przed i po Ewangelii. Ksiądz, oczywiście, tłumaczył dlaczego mają głośno odpowiadać. Otóż według tegoż kapłana dzieci są zaproszone przez Jezusa na ucztę, najważniejszą, ale ucztę. Kiedy więc dzieci przychodzą do koleżanki czy kolegi na ucztę to nie siedzą cicho tylko rozmawiają z gospodarzem i tak też ma być na Mszy. Warto w tym kontekście przypomnieć słowa - nie, nie - nie, któregoś z Piusów, nawet nie Benedykta XVI, ale papieża Franciszka z nieodległej czasowo, bo wygłoszonej 5 lutego, katechezy: „Tak więc celebracja eucharystyczna jest czymś znacznie więcej niż tylko ucztą: jest pamiątką Paschy Jezusa, centralnej tajemnicy zbawienia. „Pamiątka” nie oznacza jedynie jakiegoś wspomnienia, ale pragnie powiedzieć, że za każdym razem, kiedy sprawujemy ten sakrament, uczestniczymy w tajemnicy męki, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.” O tym wspomniany ksiądz nawet nie wspomniał. 
Dziwi mnie jednak, w tych okolicznościach, zdenerwowanie kapłana, kiedy dzieci przeszkadzały mu podczas kazania radośnie sobie rozmawiając - przecież one doskonale realizowały to, co tenże powiedział im przed Mszą!

Rozpoczęcie Mszy było dla mnie ciężkim szokiem - ten sam ksiądz w dziwnym ornacie, który przypominał ponczo zszyte pod pachami (takie też, południowoamerykańskie miało zdobienia).Pieśń na wejście próbowała śpiewać okropnie fałszująca schola pod przewodnictwem jakiegoś starszego jegomościa z gitarą, stojąca, na dodatek, tyłem do tabernakulum. Co jest tym łatwiejsze, że tabernakulum znajduje się poza osią kościoła. Schola więc znajdowała się pod tabernakulum, tyłem do tegoż. Ale to nie koniec atrakcji. Liturgia rozpoczęła się od… trzykrotnego (sic!) wykonania piosenki: 
W imię Ojca i Syna i Ducha św. 
Tak także można modlić się do niego etc.
I trzykrotnym przeżegnaniem się celebransa. Później nastąpił zestaw standardowy: 
zamiast aktu pokuty - piosenka Przepraszam Cię Boże skrzywdzony w człowieku;
zamiast Credo - akt wiary, nadziei i miłości
na Pater Noster - trzymanie się za łapki
kazanie dialogowane z rekwizytami w postaci produktów spożywczych - kompletnie „od czapy” i bez sensu (nawet dzieci się nudziły, o czym świadczy fakt, ze gadały)
Na koniec, przed postkomunią ksiądz wstał i zaczął śpiewać oraz „pokazywać” i tańczyć do słów:
Szumią w lesie drzewa
ptak nad głową śpiewa
kwiat rośnie wysoko
słońce puszcza oko
a ja od samego rana
śpiewam/klaszcze/tańcze dla mojego Pana…..

tak to wygląda: https://www.youtube.com/watch?v=XDhWe2hordk

Może bym o tym wszystkim nie pisał, boć to przecież na wielu Mszach norma, którą już nikt się nie przejmuje, gdyby nie jeden fragment kazania księdza, który był skierowany do dorosłych. Otóż celebrans stwierdził, że ludzie czasem głupio po innych powtarzają. Inni tak robią - to ja też. I jako przykład podał uderzanie się w piersi podczas Agnus Dei, stwierdzając, że jest to gest zarezerwowany dla aktu pokutnego i na Baranku Boży nie jest przewidziany. Po pierwsze stwierdzić należy, że nie do końca prawdą jest to co twierdzi kaznodzieja. Otóż gest bicia się w piersi występuje w Kanonie Rzymskim (czyli I modlitwie eucharystycznej)  na słowa celebransa „Także nam, grzesznym sługom Twoim, ufającym w Twoje wielkie Miłosierdzie” oraz, w NFRR, trzykrotne na Domine non sum dignus… (Co nb. jest, w moim przekonaniu, źródłem obecnego bicia się w piersi na Baranku Boży).
Ale problem leży głębiej. Ksiądz, który sam złamał niemal wszelkie możliwe zasady i przepisy liturgiczne zabrania ludziom, wcale nie tak znowu błędniej, pobożności ludowej. Przypomina się fragment o drzazdze i belce. Trochę mszał znam, a i z OWMR miałem do czynienia i, jako żywo, nie ma trzykrotnego znaku krzyża na początek Mszy, jest za to stanowczy zakaz zastępowania części stałych, nieprzewidzianymi w liturgii. Nie ma także gestu trzymania się za rączki na Ojcze Nasz.
To oraz opisane na początku tego tekstu wyjaśnienia o uczcie, a następnie pretensje do rozmawiających dzieci wskazują, ze słowa Kisiela można dopasować do posoborowego modernizmu - walczy on bohatersko z problemami, które sam stwarza. 

Tak jak pisałem na wstępie, nie chodzi tu tylko o moje tradycjonalistyczne czy trydenckie zacietrzewienie, ale o rozumienie kapłaństwa oraz eklezjologii przez współczesnych księży. Zastawaniem się co im się „roi” w ich głowach i dlaczego? Wszyscy „kochają” kremówki i „naszego nieodżałowanego” Jana Pawła II. W tym roku kanonizacja Papieża - Polaka. A, ci sami często, księża, którzy, mówiąc dosadnie, gębę sobie wycierają Janem Pawłem mają w głębokim poważaniu choćby jego encykliką Ecclesia de Eucharistia:
pkt. 8 (…)Do tego dochodzą też tu i ówdzie, w różnych środowiskach kościelnych, nadużycia powodujące zaciemnianie prawidłowej wiary i nauczania katolickiego odnośnie do tego przedziwnego Sakramentu. Czasami spotyka się bardzo ograniczone rozumienie tajemnicy Eucharystii. Ogołocona z jej wymiaru ofiarniczego, jest przeżywana w sposób nie wykraczający poza sens i znaczenie zwykłego braterskiego spotkania.(…)
pkt. 48 (…)Nawet jeżeli logika «uczty» budzi rodzinny klimat, Kościół nigdy nie uległ pokusie zbanalizowania tej «zażyłości» ze swym Oblubieńcem i nie zapominał, iż to On jest także jego Panem, a «uczta» pozostaje zawsze ucztą ofiarną, naznaczoną krwią przelaną na Golgocie. Uczta eucharystyczna jest prawdziwie ucztą «świętą», w której prostota znaków kryje niezmierzoną głębię świętości Boga: O Sacrum convivium, in quo Christus sumitur! Chleb łamany na naszych ołtarzach, ofiarowany nam, jako pielgrzymom wędrującym po drogach świata, jest panis angelorum, chlebem aniołów, do którego nie można się zbliżać bez pokory setnika z Ewangelii: «Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój» (Mt 8, 8; Łk 7, 6).(…)
pkt. 52 (…)Z tego, co zostało wyżej powiedziane, można zrozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywa przy sprawowaniu Eucharystii zwłaszcza na kapłanach, którym przysługuje zadanie przewodniczenia jej in persona Christi, zapewniając świadectwo i posługę komunii nie tylko wobec wspólnoty bezpośrednio biorącej w niej udział, lecz także wobec Kościoła powszechnego, który zawsze jest przywoływany przez Eucharystię. Niestety, trzeba z żalem stwierdzić, że począwszy od czasów posoborowej reformy liturgicznej, z powodu źle pojmowanego poczucia kreatywności i przystosowania, nie brakowało nadużyć, które dla wielu były przyczyną cierpienia. Pewna reakcja na «formalizm» prowadziła niekiedy, zwłaszcza w niektórych regionach, do uznania za nieobowiązujące «formy» obrane przez wielką tradycję liturgiczną Kościoła i jego Magisterium, i do wprowadzenia innowacji nieupoważnionych i często całkowicie nieodpowiednich. Czuję się zatem w obowiązku skierować gorący apel, ażeby podczas sprawowania Ofiary eucharystycznej normy liturgiczne były zachowywane z wielką wiernością. Są one konkretnym wyrazem autentycznej eklezjalności Eucharystii; takie jest ich najgłębsze znaczenie. Liturgia nie jest nigdy prywatną własnością kogokolwiek, ani celebransa, ani wspólnoty, w której jest sprawowana tajemnica. Apostoł Paweł był zmuszony skierować naglące słowa do wspólnoty w Koryncie z powodu poważnych uchybień w celebracji eucharystycznej, którą sprawowali podzieleni (skísmata), tworząc różne frakcje (airéseis) (por. 1Kor 11, 17-34). Również w naszych czasach posłuszeństwo normom liturgicznym powinno być na nowo odkryte i docenione jako odbicie i świadectwo Kościoła jednego i powszechnego, uobecnionego w każdej celebracji Eucharystii. Kapłan, który wiernie sprawuje Mszę św. według norm liturgicznych, oraz wspólnota, która się do nich dostosowuje, ukazują w sposób dyskretny, lecz wymowny swą miłość do Kościoła. Dla wzmocnienia tego głębokiego poczucia wartości norm liturgicznych poprosiłem odpowiednie dykasteria Kurii Rzymskiej o przygotowanie bardziej szczegółowego dokumentu, także z odniesieniami o charakterze prawnym na ten tak ważny temat. Nikomu nie można zezwolić na niedocenianie powierzonej nam tajemnicy: jest ona zbyt wielka, ażeby ktoś mógł pozwolić sobie na traktowanie jej wedle własnej oceny, która nie szanowałaby jej świętego charakteru i jej wymiaru powszechnego.

Można by oczywiście sypnąć jeszcze cytatami z Redmptionis Sacramentum, OWMR, CIC, wypowiedzi Benedykta XVI, ale po co? Jeśli nie słuchają Jana Pawła II to posłuchają Benedykta? 
Bo to właśnie jest clou tego wpisu. Czemu tego typu jak opisany powyżej ksiądz ma wszystko w nosie? Nawet rubryki tzw. NOM mu nie wystarczają, musi tworzyć własną Mszę? Gdzie jakiekolwiek autorytety? Gdzie eklezjologia? Gdzie posłuszeństwo?

Nie rozumiem…



wtorek, 11 lutego 2014

Fajnie być...

Poniższy wpis będzie łzawo-rzewny, intymny i o miłości między dwoma facetami. Jeśli więc Cię to, drogi Czytelniku, nie interesuje bądź mierzi - tu zakończ spotkanie.

Sporo w życiu podróżowałem - raczej bliżej niż dalej. Byłem w wielu pięknych, zapierających dech w piersi miejscach. Przeżyłem wiele wzruszeń związanych z tym co widziałem. Wiele wspomnień, wiele uczuć towarzyszyło podróżom. Zwłaszcza tym odbywanym wspólnie z dziewczyną, później żoną, a wreszcie z rodziną. 

Nic jednak nie może się równać z tym, czego doświadczyłem podczas minionych ferii.

Niby zwykły, kilkudniowy wyjazd do Krakowa. Różnił się jednak od wielu wcześniejszych nie tylko tym, że podróżowałem - pierwszy raz od wielu lat - pociągiem z kuszetkami, ale, przede wszystkim, tym, że było nas tylko dwóch. Mój starszy syn i ja.

Na miejscu mieliśmy wynajęty mały apartamencik - pokój z wnęką kuchenną i łazienka - wszystkiego 18 m kw., ale przytulnie. Zwiedziliśmy katedrę na Wawelu (z wchodzeniem na wieże dzwonu Zygmunta i schodzeniem do krypt królewskich), skarbiec i zbrojownię na zamku, podziemia Rynku oraz Żupy Solne w Wieliczce. 

Dla Szymona Piotra były to pierwsze ferie, pierwsza podróż pociągiem i pierwszy wyjazd tylko z tatą.

Dla mnie było to poznawanie swojego syna i siebie jako ojca. Poświecenie mu czasu bez rozproszeń, kontrolowania czasu, pośpiechu. Były rozmowy o różnych rzeczach - o historii, o Bogu, o zabytkach, o maszynach, o literach, o śniegu i wiele innych. Miałem wreszcie czas i możliwość pokazać i przekazać Szymkowi wiele ważnych wartości - historię Ojczyzny, patriotyzm, cześć wobec Boga. Wreszcie mogłem Mu pokazać, bo byliśmy sami w kaplicy adoracji: - tam w monstrancji jest Chrystus, który został z nami w tym kawałku Chleba; - tu na Wawelu są nasi królowie; - tu znajdują się relikwie św. Jadwigi. Niesamowite jak wiele taki Mały Człowiek rozumie, jak pięknie zadaje pytania, jak chłonie, kiedy poświęca się mu czas bez reszty.

Niesamowity i magiczny był to czas odkrywania nowości i na nowo siebie nawzajem. Poznawanie nowych miejsc. Wspólne spacery, posiłki, rozmowy na tematy ważne i banalne, ćwiczenie czytania, uczenie chęci poznawania czegoś nowego. Uczenie się nawzajem od siebie, należy dodać.

Mogę śmiało powiedzieć, że była to podroż mojego życia i że, mam nadzieję, jeszcze wiele takich przede mną - i z Szymonem i z Tymoteuszem. W codzienności, kiedy wszyscy jesteśmy zabiegani, trudno znaleźć taki czas, w którym możemy się „zapomnieć”. Zawsze jest coś do zrobienia i, nawet jeśli, jesteśmy ze sobą razem, to, w szarej rzeczywistości, zawsze jest gdzieś tan niepokój. Jednak są takie okresy jak ferie, wakacje czy urlop, które dają nam możliwość spotkania, także z naszym dzieckiem. I ja tego doświadczyłem. 

Takie momenty w sposób niezwykły odciskają się w sercu i pamięci, cementują miłość. Nigdy nie przypuszczałem, że tak będę kochał drugiego faceta. A mam ich dwóch.


Fajnie być Tatą!

środa, 29 stycznia 2014

Co się dzieje na Ukrainie?

Nie jestem specjalistą od spraw wschodnich, jednak media tyle o tym trąbią, że jako statystyczny Polak, znający się na wszystkim, i ja postanowiłem co nieco skrobnąć w temacie.

Zadziwiające jest, że (niemal) wszystkie media w Polsce mówią w temacie Ukrainy to samo. A jak wszystkie media są ze sobą zgodne "wiedz, że coś się dzieje".

O sprawie przypomniał mi we wtorek widok zdjęć zamordowanych na Majdanie, kwiatów i zniczy pod tablicą ku czci ofiar Wielkiego Głodu, która znajduje się przy Cerkwi Greckokatolickiej w Krakowie. Poległych żal. Każda śmierć to tragedia. Zwłaszcza, że doniesienia o ich śmierci przypominają nasze lata 1970 czy 1981.

Jest jednak kilka wątpliwości, które mną targają w kwestii Ukrainy, i które nie dają mi spokoju. Może fakt, że jestem „wyznawcą” realpolitik i takie, „romantyczne”, zrywy budzą moją, daleko posuniętą, ostrożność i obawę, powoduje, iż patrzę na to trochę chłodniejszym okiem.

O co właściwie chodzi walczącym? I jaki interes ma Rzeczpospolita, żeby się w tę rewolucję angażować?

Ale od początku.

1. Julia Tymoszenko. Można powiedzieć, że spiritus movens obecnych zamieszek. To przez domaganie się jej zwolnienia przez Unię, jako warunku wstępnego rozmów, prezydent Janukowycz zwrócił się ku Rosji. Wszyscy wiedzą, że była premierem i że siedzi w więzieniu, a właściwie koloni karnej. Tymoszenko to też jedna z ikon”pomarańczowej rewolucji”, ale i skazana za defraudację i szkody jakie Ukraina poniosła w związku z niekorzystną umową z Rosją. Podejrzana jest także o zlecenie zabójstwa. Nigdzie nie znalazłem żadnego, nawet pośredniego dowodu niesprawiedliwości czy bezprawności postępowania wobec niej. Działania polityczne Europy w tej sprawie przypominają mi reakcje władców europejskich na rewolucję antyfrancuską w  1789 r. Początkowe zadowolenie z osłabienia jednego z najpotężniejszych państw kontynentu, wraz ze ścięciem Ludwika XVI ustąpiło miejsca strachowi, ze u nich może dojść do tego samego.  Tu chyba jest podobnie - obawa przed niebezpiecznym precedensem - rządzący Europą boją się, że ktoś może się upomnieć o ich głowy.

2. Zadziwia mnie zbieranina polityczna na tzw. Euromajdanie. Zwolennicy Unii protestują razem z różnej maści nacjonalistami, Banderowcami etc. Czy oni też chcą wejść do struktur unijnych? Jaki interes mają nasi „prawicowi” politycy w pozowaniu na tle flag nacjonalistów, dla których mordercy Polaków na Wołyniu to bohaterowie? Nie odmawiając, bowiem, braciom Kaczyńskim patriotyzmu i dobrych chęci (choć już realizacja budzi sporo sprzeciwu) dwóch rzeczy im zapomnieć nie mogę - odpuszczenia sprawy Jedwabnego oraz przemilczanie tragicznych zbrodni na Kresach (zwłaszcza na Wołyniu) na rzecz poprawnych stosunków z Ukrainą. I nadal nic się nie zmieniło. Niestety.

3. Pomimo, że sami, na co dzień, doświadczamy „dobrodziejstw” Związku Socjalistycznych Republik Europejskich - od gospodarki począwszy (zamykanie zakładów, paraliż rybołówstwa), poprzez idiotyzmy konsumenckie (żarówki, wędzona kiełbasa) po kwestie światopoglądowe (promocja zabijania nienarodzonych, homoseksualizmu,  genderyzm etc.), chcemy w to bagno wciągnąć Ukrainę.  Jak to jest, że dziennikarze i politycy konserwatywni (czy inaczej mówiąc „prawicowi”) z takim zaangażowaniem piętnując działania Unii jednocześnie angażują się na rzecz przyjęcia Ukrainy (i przekonania jej władz do przystąpienia) do Eurosojuza? Parafrazując wicepremierę (nb. applowski Pages mi to podkreśla) Sorry, ale wg. mnie nie większej różnicy między Rosją a Unią. I tu i tu bandyctwo tylko na Zachodzie w białych rękawiczkach i z gębą pełną demokracji i wolności, a na Wschodzie w sposób imperialny i turański. Więc jeśli Ukraińcom bardziej opłaca się iść z Rosją to ich sprawa. Ale, jak mniemam, nasi „niepokorni” są zafascynowani ideami Piłsudskiego, które nijak nie przystają do współczesności. Marszałek bowiem, pomijając inne niedociągnięcia Jego planów w polityce międzynarodowej, nie przewidział II wojny światowej, ludobójstwa Ukraińskiego na Polakach i 40 lat komunizmu na tych terenach.

4. Nieodparcie też widzę obraz sprzed wieków. Kiedy na Ukrainie wybuchają rewolucje to najbardziej na tym traci Rzeczpospolita. O Wołyniu już wspominałem, teraz czas na tzw. powstanie, a właściwe bunt Chmielnickiego. Jakie były skutki prób porozumienia, zamiast bardziej zdecydowanych działań? Oderwanie od Rzeczypospolitej części Ukrainy na rzecz Rosji (tu zresztą sami Kozacy dostali nauczkę). Wojna z Rosją. Osłabienie i Potop Szwedzki. Wyniszczenie gospodarcze, utrata rynków zbytu na zboże, rozwój oligarchii magnackiej, osłabianie władzy króla etc. etc.

Miejmy nadzieję, że tym razem skończy się inaczej i Polska nie stanie się ofiarą konfliktu z Rosją, albo nie zostanie Rosji sprzedana przez „przyjaciół” z Unii.


Pożiwiom - uwidim.

środa, 22 stycznia 2014

Dokąd zmierza Christianitas?

Skrócona i mniej uładzona wersja poniższego tekstu pojawiła się jakiś czas temu na facebooku jako komentarz do wypowiedzi pana dr. Pawła Milcarka. Pozostała bez odzewu.

Oto garść przemyśleń dotyczących obecnej kondycji pisma Christianitas i środowiska autorów, które je tworzy. Otóż odnoszę wrażenie, że Pan dr Milcarek jak i całe środowisko Christianitas żyje sobie w jakiejś ułudzie, w innym świecie. Chodzą do kościoła na Msze trydenckie, korzystają z sakramentów w dawnej formie jeżdżą na rekolekcje do tradycyjnych benedyktynów do Francji i właściwie odgradzają się od tego co się dziś dzieje w Kościele. Jakby nie zauważali, powiedzmy delikatnie, dziwnych czy też niezrozumiałych działań Ojca św. Franciszka; jakby nie widzieli, że „tradycja” ma się teraz znacznie gorzej i, tak jak za Benedykta księża deprecjonowali zalecenie czy wzory płynące z Rzymu, tak teraz każdy gest czy każde słowo ma rangę dogmatu.
Mimo zaklinania rzeczywistości przez dr. Milcarka, że treść adhortacji Ojca św. w żadnej mierze nie dotyczy „tradsów”, prawda jest inna. To o czym pisze Ojciec św. w adhortacji jak najbardziej dotyczy „tradsów”, dlatego, ze niezależnie od naszych intencji i wewnętrznych predyspozycji tak właśnie jesteśmy postrzegani przez mainstream Kościoła – jako sentymentalni, nie przejmujący się Ewangelią, elitarni, faryzeusze etc. Każdy kto miał do czynienia z przeciętnym księdzem wikarym czy proboszczem w jakiejkolwiek sprawie dotyczącej szeroko pojętej „tradycji” (prośba o chrzest w dawnej formie, postawienie krzyża na ołtarzu czy też przywrócenie wyrzuconego krzyża procesyjnego stojącego dotychczas obok ołtarza etc.) słyszał właśnie takie argumenty. Tak nas widzi i papież, i nam dostaje się najbardziej we wspomnianej adhortacji. Jeśli ktoś tego nie zauważa musi naprawdę nie chcieć tego dostrzec, albo sam siebie oszukuje. To mniej więcej tak jak w dzisiejszej publicystyce politycznej – nie popierasz Tuska toś pisowiec (tak jest postrzegany autor niniejszego tekstu, choć na Kaczyńskich ani na PiS nie głosował ). Szkoda, że Pan Paweł zatracił to czym zdobył sobie mój wielki szacunek – umiejętność powiedzenia tak, tak, nie, nie.

Może nie powinienem, ale pod Pana dr. podpinam też działanie całego środowiska Christianitas – boć On to przecież jest rednaczem pisma. Dziś taki ktoś jak ja – mieszkający w mieście gdzie z Mszy NFRR może wysłuchać u „lefebrystów” i  to też z trudnościami, do innych nie jest w stanie dotrzeć ze względu na obowiązki stanu, a o innych sakramentach może pomarzyć – nie ma żadnego środowiska, w którym miałby wsparcie. Kiedyś można było choć poczytać Christiantas, które dziś stało się elitarne i skierowane do zupełnie nieprzeciętnego odbiorcy (może to źle o mnie świadczy, ale studia historyczne mam skończone, także teologia znalazła się wśród kolejnych fakultetów, a i tak nie mogę przebrnąć przez niejasne analizy i język rodem ze specjalistycznych pism filozoficznych. Spójrzcie na tytuły artykułów w najnowszym numerze: Papież jako wydarzenie(?), Teodycea diabła (?)).  Obecnie środowisko Christianitas chce podążać Benedyktową hermeneutyką ciągłości i nie narażać się nikomu, choć Benedykta już nie ma a  hermeneutyka ciągłości ukazana jest w działanich podjętych w celu spacyfikowania Franciszkanów Niepokalanej.


Tak naprawdę pismo odsunęło się od swojego czytelnika (do dziś mam wszystkie numery Ch. Od 1 do 49), być może jednego, ale odnoszę wrażenie, ze jednak nie jestem osamotniony w takim odbiorze. Dziś Christianitas nie jest tym czym było – pismem edukującym, kształtującym i formującym środowisko tradycji. Dziś jest pismem, a właściwie biuletynem szczególnej grupy, która to o co walczyła za pontyfikatu bł. Jana Pawła II, otrzymała (to nic, ze inni nie mają dostępu do liturgii, to nic, że, szeroko pojęta „tradycja” jest dziś, nie bójmy się tego słowa, prześladowana) i teraz może się zająć takimi „problemami” jak melancholia (nr 44), polityka (nr 45-46), romantyzm (nr 47) muzyka (nr 50). To wszystko było obecne i wcześniej, ale clou stanowiła kultura, liturgia, teologia i to w miarę przystępny (nie koniecznie prosty czy prostacki) sposób podawana. Kiedyś Christianitas było głosem w Kościele opowiadającym się za powrotem do tradycyjnej liturgii i dyscypliny, głosem słyszalnym i zauważalnym. Tym bardziej, że w żaden sposób nie mogli być powiązani ze „schizmatyckim” (celowo w cudzysłowie) Bractwem Św. Piusa X. Dziś redaktorzy pisma biorą udział w dyskusjach filozoficznych, które nijak nie przystają do rzeczywistości, a maja wiele z „bicia piany” i  w żaden sposób nie przekładają się na praxis. Przykro mi, ale tak to widzę. Wiem także, że jest to świadomy wybór redaktorów i ich prawo (tak samo jak moim prawem jest napisać słowa krytyki) – taką drogę wybrali, nie wiem dokąd zmierzają. I bardzo tego żałuję.