Podczas minionych wakacji tydzień spędziłem w
Paryżu. W ten sposób, wraz z żoną, świętowaliśmy 10 rocznicę ślubu.
Pierwszym doznaniem był lot samolotem.
Leciałem bowiem pierwszy raz od wielu lat. Mój pierwszy raz przeżyłem w wieku 5
czy 6 lat lecąc starym Antkiem z Katowic do Gdańska, ale pamiętam jedynie
cukierki w kształcie półksiężyców, które rozdawano na pokładzie.
Tym razem było nowocześnie – przejście przez
bramkę, która – oczywiście – musiała zapiszczeć i kontrola osobista. A wszystko
przez buty. Potem oczekiwania na wejście do samolotu i start. Domy stają się
małe jak zabawki, aż wreszcie poczułem się jak w gogle maps. Spodobało mi się.
Chcę więcej!
Lądowanie w Paryżu i szok. Miasto ciągnie się
po horyzont i końca nie widać. Warszawa przy tym to prowincjonalna wiocha.
Ogromne lotnisko Charlesa de Gaulle’a wymusza poruszanie się taśmociągami,
które, przecinając się w centrum terminala w oddzielnych „rurach”, tworzą
futurystyczne miasto przyszłości. Jeszcze tylko odbiór bagażu, który, nota
bene, trwa tu dużo krócej niż po powrocie na lotnisku Chopina, które jest
kilkukrotnie mniejsze. Podróż kolejką wewnętrzną lotniska, przesiadka na RER i
pierwszy szok. Przez większość drogi ku centrum Paryża jesteśmy jednymi białymi
w wagonie. Wreszcie docieramy do dzielnicy Kremlin (ech to zamiłowanie
Francuzów do Rosjan widoczne na każdym kroku), gdzie wynajmujemy mieszkanie. Kolacja
to oczywiście sery i wina.
Pierwszego dnia próbujemy dojść do Citè
pieszo, ale zajmuje to zbyt wiele czasu i wreszcie
schodzimy do metra. Jest to jednak najwygodniejszy sposób poruszania się po
Paryżu. Szybki i tani, a dojechać można wszędzie.
Pierwsza rzecz w naszych planach to
znalezienie miejsca sprzedaży Paris Museum Pass. Jest to swoisty karnet do
muzeów, dzięki któremu nie tylko nie kupujemy biletów, ale wchodzimy poza
kolejnością. Dzięki niemu oszczędziliśmy sporo pieniędzy i jeszcze więcej
czasu.
Jako że jest to 15 dzień sierpnia rozpoczynamy
od Mszy św. w katedrze Notre Dame. I tu kolejne zdziwienie. Katedra jest bowiem stale otwarta do
zwiedzania, a uczestnicy Mszy są jak eksponaty oddzielone od reszty taśmami. Na
co drugim filarze wisi telewizor pokazujący, w zbliżeniu akcję liturgiczną,
wiec duża część „wiernych” nie patrzy w kierunku ołtarza a w kierunku
telewizora. Wspomniani „wierni” nie uważają za stosowne klękać podczas
Przeistoczenia ( poza nami uklęknęły 2 osoby), a niektórzy nawet nie wstają z
krzeseł. O klękaniu na „Agnus Dei” już w ogóle nikt nie pamięta. Komunię św.
rozdawali żniwiarze nadzwyczajni i wyłącznie do ręki. Znów wzbudziliśmy
sensację przyjmując klęcząc i do ust.
Po Mszy postanowiliśmy zwiedzić katedrę i
zwrócił naszą uwagę brak konfesjonałów. Za to w kilku dawnych bocznych
kaplicach za ścianami ze szkła stoi stolik, na nim lampa i dwa krzesła.
Zupełnie jak pokój przesłuchań…
Tego samego dnia byliśmy w Conciergerie, gdzie
przezywaliśmy okropności i terror rewolucji antyfrancuskiej, a następnie piękno
i wielkość Najstarszej Córy Kościoła w postaci Saint Chapelle.
Po obiedzie – musze przynać, że nie zachwycającym
– pojechaliśmy na Montmartre nawiedzić Bazylikę Sacre Coeur. Zaskakujące było,
ze przed wejściem stał pan nakazujący schować aparaty, gdyż obowiązywał
całkowity zakaz fotografowania. A powodem był fakt, ze odbywa się tam wieczysta
adoracja Najświętszego Sakramentu.
Po przeżyciach duchowych pospacerowaliśmy po
Montmarcie i poszliśmy na Plac Pigalle, gdzie faktycznie rosną kasztany. Moulin
Rouge nie robi wrażenia takiego jak się człowiek spodziewa (oczywiście na
zewnątrz, bo widowiska nie oglądaliśmy). Na koniec wstąpiliśmy do Muzeum Salvadora
Dali, gdzie można oglądać jego dzieła z okresu pobytu w Paryżu.
Następny dzień przeznaczyliśmy na potęgę jaką
jest Luwr. I faktycznie robi wrażenie. Oczywistym jest, ze nie zobaczyliśmy
wszystkiego bo na to trzeba by poświecić kilka pełnych dni. Ale nie przeszliśmy
też, jedynie – jak robi większość turystów – trasy od wejścia via Nike z
Samotraki ku Monie Lisie. Zobaczyliśmy troszkę więcej.
Kolejnym punktem programu było Musee d’Orsay,
gdzie znajdują się dzieła największych twórców XIX wieku, w tym impresjonistów,
których uwielbia moja małżonka. Na koniec udaliśmy się na ulicę Rue de Bac do
kaplicy Cudownego Medalika pomodlić się za przyczyną św. Katarzyny.
Trzeci dzień to Bazylika Saint Denis gdzie
znajdują się doczesne szczątki królów francuskich i gdzie można podziwiać
piękno gotyku, wspaniałość grobowców królewskich (w tym „naszego” Henryka
Walezego), a jednocześnie barbarzyństwo motłochu rewolucyjnego.
Sama dzielnica Saint Denis wydaje się być wyrwana gdzieś z Afryki Północnej. Jedyni
biali to turyści, a na przeciwko Bazyliki targowisko, jak z Marrakeszu.
Kolejnym miejscem, które chcieliśmy w Paryżu
odwiedzić (choć w tym miejscu ja miałem głos decydujący) był Pałac Inwalidów.
Ogromna budowla z majestatycznym kościołem robi już z daleka niesamowite
wrażenie. A w środku – historia wojskowości od średniowiecza po II wojnę
światową. Mnie jednak szczególnie interesowały czasy Napoleońskie oraz pierwsza
Wielka Wojna. W pierwszym przypadku moją uwagę zwrócił fakt, ze o Polakach
biorących udział w kampaniach Cesarza nie ma prawie nic. To prawie odnosi się
do jednej, niewielkiej tabliczki, która – bardzo pobieżnie – o nich wspomina.
Poza tym nic! Ani portretów (choć ks. Józef jako marszałek Francji powinien się
tu znaleźć) ani mundurów. Szok!
Za to pierwsza wojna światowa odmalowana dość
dobrze. Wiele ciekawych eksponatów i dość sporo o Polakach. Jednak clou stanowiła wizyta w kościele
Inwalidów u grobu Napoleona Wielkiego. Dla mnie, jako osoby ceniącej Cesarza a,
zarazem, jako autora pracy magisterskiej o Księstwie Warszawskim, było to
niezwykłe doświadczenie.
Nasz rocznicowy wieczór spędziliśmy pod wieżą
Eiffla zachwycając się efektami świetlnymi i fontanną nad którą siedzieliśmy.
Zdziwiło nas jednak niepomiernie, że o 23 w restauracji pod wieżą nie można już
nic zjeść – jedynie wypić.
Ostatniego pełnego dnia pobytu zrobiliśmy
sobie spacer po centrum Paryża zwiedzając gotyckie kościoły św. Germana,
Eustachego etc. Poszliśmy na pyszne
desery do najwspanialszej cukierni Angelina niedaleko ogrodów Tuileries,
byliśmy na moście Sztuki, przy nagrobku Króla Polskiego Jana Kazimierza Wazy.
Na koniec dnia wypiliśmy wino przy paryskich Hallach i poszliśmy na kolację do
wspaniałej restauracji L’epicerie na rue Montorgueil, w której obsługiwały nas
dwie Ukrainki. Następnego dnia rano odlatywaliśmy do Warszawy.
Paryż zrobił na nas ogromne wrażenie. Jest
majestatyczny, potężny i ciekawy. Pełen małych knajpek i klimatycznych zaułków.
Oczywiście ma swoje wady – śmierdzi, jest brudny i pełen kolorowych imigrantów.
Co ciekawe, nie widzieliśmy białych z małymi dziećmi (poza turystami), za to
przybysze spoza Europy mieli ich po kilkoro. Tu naprawdę widać jak Europa
Białego Człowieka wymiera. Paryżanie są wyniośli i mało się uśmiechają. Nie
znaczy to jednak, że są niemili – wielokrotnie spotykaliśmy się z
bezinteresowną życzliwością, ale zawsze z dystansem i pewną wyższością. Paryż
jest też drogi. Ale specyficznie. Musze zaznaczyć, ze nie znam cen francuskiej
prowincji – porównywałem do innych krajów (Niemcy, Włochy). W sklepach i
marketach ceny są zbliżone do innych europejskich, niektóre produkty (np. Sery,
wina) tańsze niż w Polsce. Natomiast w restauracjach i kawiarniach makabra.
Obiad dla 2 osób to ok 50 EUR. Produkty w kawiarni mają trzy ceny w zależności od
miejsca spożycia – najtaniej przy barze, drożej przy stoliku wewnątrz lokalu i
najdrożej przy stoliku na zewnątrz. Piwo na zewnątrz to ok 6 EUR. Co ciekawe
takich kafejek jest mnóstwo (co najmniej jedna na skrzyżowanie) i popołudniami
wszystkie mają klientów.
Pomimo wspomnianych wad zostałem zauroczony.
Toskańskie Cortona i Chiusi są miłością mego życia, a Paryż dobrą znajomą,
która świetnie gotuje, ma wygodny i przytulny dom, choć słabo posprzątany.