Świat się zmienia. To truizm - od zawsze się zmieniał. Pewne rzeczy jednak pozostawały niezmienne. Teraz nawet niezmienne się zmienia. Bełkot? Być może. Ale przez zmienność niezmiennego coraz częściej mogę powtórzyć za ś.p. Piotrem Skórzyńskim - nie godzę się na nikczemnienie świata.
Wspomniany publicysta i prozaik określał się mianem libertarianina, ale jego działalność i życie oraz śmierć mówią o nim więcej - dla dobra wspólnego wyszedł poza libertariański indywidualizm. I to ten jest tematem tego tekstu, a nie postać Piotra Skórzyńskiego.
Jako konserwatysta chciałbym, marzę wręcz o świecie, w którym niewiele się zmienia w zakresie idei - bo oczywistością jest, że nauka i technika muszą iść naprzód. Osobiście nie lubię zmian w ogóle, a jeśli muszą następować to niech dzieją się powoli. Czy na prawdę jest nam potrzebny co roku nowy iphone, co dwa lata nowy aparat foto, co trzy nowy golf? Ale świat mknie do przodu coraz szybciej przyzwyczajając nas do ciągłych zmian. I w tym biegu zapadamy się coraz bardziej w otchłań.
Czym jest ta otchłań? Zaraz do tego dojdę, ale nie uprzedzajmy faktów, jak zwykł mawiać Pan Bogusław Wołoszański.
Wspomniane niezmienne to istniejące - od czasu kiedy człowiek, przysłowiowo, zszedł z drzewa - zorganizowanie i poświęcenie dla innych. W historii ludzkości najpierw człowiek pracował dla rodziny, dla przedłużenia gatunku, dla tzw. gromady. Następnie zaczął tworzyć organizacje rodowe, później klanowe czy plemienne. W okresie osadnictwa - grodowe, miejskie. Tutaj warto wspomnieć mezopotamskie państwa-miasta. Czy, późniejsze chronologicznie, ale jednak „wcześniejsze” w poziomie rozwoju cywilizacji, słowiańskie opole czy germańską markę. W starożytnej Grecji mamy słynne poleis. Czyli wspólną odpowiedzialność obywateli za państwo.
I tu pozwolę sobie na dygresję. Poleis staje się zmorą uczniów i niektórych nauczycieli historii, którzy z uporem maniaka, błędnie definiują tę strukturę jako greckie państwo-miasto. Poleis bowiem nie jest strukturą terytorialną ale, słowo współczesne pochodzące od tegoż starogreckiego, polityczną. Inaczej mówiąc - ustrojową. Jest to bowiem wspólnota obywateli, którzy mają pełnię praw (znów nawiązujemy do omawianego pojęcia) politycznych i decydują o swoim życiu indywidualnym oraz zbiorowym. Często obywatele zamieszkiwali jedno miasto, ale nie zawsze! Ateny czy Sparta, ale nie tylko, obejmowały swoim zasięgiem politycznym dużo większe tereny. Koniec dygresji.
W starożytnym Rzymie - mamy republikę. Jeden z najdoskonalszych ustrojów i, jednocześnie, najmniej zrozumianych. W każdym razie mamy odpowiedzialność wspólną wszystkich obywateli, przejawiającą się choćby w uczestnictwie w armii oraz oligarchów, którym, można rzec ewangelicznie, więcej dano, ale i więcej się od nich oczekuje.
I tu kolejna dygresja. Wielu uczniów nie jest w stanie odróżnić republiki od demokracji. Wynika to niestety z pobieżności omawiania, zwłaszcza republik, ale też niezrozumienia tego ustroju przez nauczycieli, którzy najczęściej definiują ją jako demokrację przedstawicielską (czyli: w republice władza sprawowana jest przez przedstawicieli). A to niestety bzdura. Bo republika jest ustrojem mieszanym. Stąd pojawia się ona w filozofii politycznej jako ulepszone poleis lub ustrój bardziej sprawiedliwy niż demokracja. Jeśli ktoś chce więcej na ten temat to polecam tekst prof. Legutko http://www.omp.org.pl/artykul.php?artykul=224
Później, a także, w innych rejonach świata, wcześniej czy równolegle, rozwijają się instytucje państw jako organizacji politycznej społeczeństwa. W okresie średniowiecza, kiedy dominuje ustrój monarchiczny i feudalny to ludzie organizują się w cechy (organizacje rzemieślników) czy gildie (organizacje kupieckie). Najsłynniejszą organizacją ponadpaństwową końca średniowiecza, która przetrwała do XVIII w była Hanza - sojusz miast portowych głównie morza Bałtyckiego.
W okresie Baroku pojawia się jednak pierwsza jaskółka indywidualizmu - teoria władzy Tomasza Hobbesa. Twierdził on, w wielkim skrócie, że homo homini lupus est, dlatego człowiek oddaje część swej wolności Państwu, aby chroniło go przed zagryzieniem przez inne wilki.
Ale to jeszcze nie była praktyka ludzkości. Jeszcze pod koniec XVIII wieku, wraz z rewolucją we Francji pojawia się nowożytne pojęcie narodu jako wspólnoty połączonej silnymi więzami dziedzictwa, historii, tradycji.
Nie miejsce tu i czas na pogłębiony esej z dziedziny filozofii politycznej. Jeśli ktoś jest tym zainteresowany to odsyłam do fundamentalnej pracy Leo Straussa Historia filozofii politycznej. Jaj jedynie, jako obserwator współczesności, zauważam głębokie odejście od jakiejkolwiek wspólnoty. Dziś człowiek jest połączony jedynie więzami zależności, ale uwielbia podkreślać swoją wolność i indywidualizm. Jest niewolnikiem pracy, telefonu komórkowego, samochodu, unijnych dyrektyw, a przy tym wszystkim organizuje się tylko po to aby podkreślać prawo do mojego. Przykład? Czarne marsze. Co z tego, ze zbierają się grupy, jeśli ich walka opiera się na haśle - od…czepcie się od mojego brzucha. W ogóle nie dostrzegają, że tzw. aborcja nie dotyczy tylko ich brzucha. Bo to sprawa tej małej istoty, którą chcą zamordować. Bo to sprawa mężczyzny bez którego nie doszłoby do poczęcia (no właśnie - w tym cały zgiełku niezwykle brakuje mi głosu mężczyzn - synów, ojców i dziadków). Bo to sprawa społeczna - choćby przez wzgląd tak utylitarny jak emerytury. Bo to wreszcie sprawa natury - każdy gatunek dąży do tego aby przedłużyć swoje istnienie. Przypomina mi się ośmiornica z serialu BBC Life, która po pierwszej kopulacji złożyła jaja i opiekowała się nimi sama nic nie jedząc, a w momencie wyklucia, oddając ostatnie tchnienie, pomaga swoim dzieciom w drodze na świat.
Rozejrzyjcie się wokół siebie. Ile osób zwraca uwagę na innych? Ilu poczuwa się, nie do heroizmu, ale do zwykłej uprzejmości? Ja widzę takich osób coraz mniej. Liczy się ja posunięte do skrajnego egoizmu. I nie chodzi mi o jakieś wielkie działania - organizowanie się w wielkich celach. Ale o zwykłe życie wśród innych. O to aby nie zajmować całej szerokości chodnika jak się idzie w kilka osób. O to, żeby nie zmuszać innych do słuchania mojej ulubionej muzyki na plaży. Można tak wymieniać przez wiele stron. Każdy, kto ma jakąś elementarną wrażliwość i empatię musi zauważyć to jak zmienili się ludzie.
I to jest ta otchłań, w którą wpadamy jako ludzkość. I to jest ta zmieniająca się niezmienność. To co napawa mnie największym smutkiem. Coś co pogłębia u mnie antropofobię. Przez całe wieki ludzkość w swej masie robiła wiele z myślą o innych - istniało, wcale nie iluzoryczne, pojęcie dobra wspólnego. Dziś na pierwszym miejscu stoi moja wygoda, moje widzimisię. Co więcej - ludzie kompletnie nie rozumieją tych, którzy w jakikolwiek sposób angażują się dla res publicae czyli rzeczy wspólnej. Dlatego jestem pełen przerażenia w jakim świecie będą musili sobie poradzić moi synowie. Może robię im krzywdę, wychowując na dobrych, empatycznych, wrażliwych ludzi?
PS. Możliwe, że zastanawiasz się, Drogi Czytelniki, co skłoniło mnie do napisania takich wynurzeń. Jak wspomniałem wcześniej, przykładów mógłbym podawać kilka codziennie. Podam krótko tylko dwa.
Moja znajoma na zwróconą uwagę, że nie skręca się z pasa do jazdy prosto, bo to niegrzeczne w stosunku do tych, którzy stoją w korku i czekają do skrętu oraz niebezpieczne bo zaraz za zakrętem jest przejście dla pieszych, na którym już potrącono kilka osób, odpowiedziała, że ona tak jeździ jak jej się podoba.
Na zwróconą uwagę, że ktoś jedzie pod prąd ulicą pod moim mieszkaniem, bo jest to niebezpieczne dla ludzi, którzy przechodzą patrząc tylko w jedną stronę, a ponadto można wjechać na przód autobusu, usłyszałem, że to nie moje sprawa bo nie jestem szeryfem, że to jego sprawa, żebym wyżywał się na żonie, żebym zajął się własnym ogródkiem, żebym poszedł pomodlić się do kościoła i jeszcze wiele innych nieprzyjemnych słów, których nawet już nie spamiętałem.