piątek, 9 grudnia 2011

Zmysł katolicki czyli jeszcze raz o dzieciach w kościele


Przynosili mu również dzieci, żeby ich dotknął; lecz uczniowie szorstko zabraniali im tego. A Jezus, widząc to, oburzył się i rzekł do nich: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jako dziecko, ten nie wejdzie do niego.” I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je.
Mk 10, 13 – 16

Polska to dziwny kraj. A właściwie Polacy to dziwni ludzie. Nie ma w tym nic odkrywczego i w dalszej części tekstu nie będzie. Niby ponad 90% katolików, a w wyborach 20% dostają partie jawnie antyklerykalne. Pomijam tu niezgodność z nauczaniem Kościoła działań podejmowanych przez inne partie.
Wynika to – w moim przekonaniu – ze słabości Kościoła hierarchicznego i jego sojuszu z „tronem” oraz braku, swoistego, sensu fidei – zmysłu wiary – u tzw. katolików. Niby do kościoła w niedzielę (i to nie każdą) tak, ślub kościelny też, dzieci do chrztu, komunii i bierzmowania trzeba posłać, bo bez tego ślubu nie dostaną. Z drugiej strony środki antykoncepcyjne, zabijanie nienarodzonych, oszukiwanie, kombinatorstwo, złodziejstwo, zdrada, wolna miłość (a może szybka?) i „nie będziemy klękać przed biskupami” (a jak się ślub brało w czasie kampanii wyborczej to przed abp Gocłowskim się klękało czy nie?).
Wydaje się, ze podobnego zmysłu brakuje katolikom będącym przeciwko obecności małych dzieci w kościele. Od jednego z komentatorów moich wcześniejszych, na ten temat, wpisów:


dowiedziałem się, żem pyszny bo chce chodzić z dziećmi do kościoła, a te mogą (bo nie musza!) komuś przeszkodzić. Pewnie wyjdę w oczach tej osoby (o ile czyta bloga) na jeszcze większego pyszałka, ale uważam, ze obecność dzieci (a właściwie chodzi mi tu o całe rodziny) w koiciele jest konieczne i ma trzy wymiary.

Pierwszy – praktyczny. Kościół po prostu potrzebuje młodych, którzy przygotują i poprowadzą swoje pociechy. Już dziś jest ogromna nadreprezentacja starszych w kościele. Młodzi bowiem, w swej masie, wolą imprezować, sikać do zniczy, głosować na Palikowa niż iść do Kościoła. Każdy, kto przychodzi na Mszę święto i przyprowadza swoje potomstwo jest godny szacunku i chce – tak mi się wydaje – wychować dzieci w Wierze. Jest przez to na wagę złota i to dosłownie. Bo nie tylko jako świadek i wychowawca, ale jako donator. To jest przyszłość i być albo nie być Kościoła w sferze materialnej. Moherowe babcie, którymi zresztą część kleru tak pogardza, nie są wieczne i kiedyś odejdą – kto będzie wówczas utrzymywał Kościół?
Drugi wymiar – moralny. Kościół, a w związku z tym wierni, są za życiem, za dziećmi, za wielodzietnością. Dlaczego wiec nie idą za tym czyny? Odnoszę czasem wrażenie, że ludzie, którym przeszkadzają moje dzieci (choć – uprzedzając – nie są bezstresowo wychowywane, ale to jednak dzieci) uważają – masz dzieci, twoja sprawa, ale wara mi z kościoła, bo gaworząc, ale śmiejąc się przeszkadzają mi w modlitwie. W ten sposób dzieci stają się prywatnym problemem rodziców, a Kościół (jako wspólnota wierzących) nie chce brać za nie odpowiedzialności, nie chce uczestniczyć w ich życiu, bo są głośne, bo czasem chodzą po świątyni. Inaczej: dzieci – tak, ale jak najdalej od kruchty – trzymajcie je w domu, póki nie dorosną. Ale czy nie bywając w kościele, kiedykolwiek nauczą się jak tam się zachować? Czy ta postawa nie przypomina aby tej z wiersza Ignacego Krasickiego p.t. Dewotka?
Wreszcie trzeci wymiar – ewangeliczny. Chrystus powiedział jasno to, co znajduje się w  motto niniejszego wpisu. Nigdzie nie wspominał ani o wieku dzieci, ani o ich zachowaniu. Pan Jezus stawiał dziecięcą wiarę i ufność jako wzór. Czyż ci, którzy dziś chcą wyrzucić dzieci z kościołów nie zachowują się jak uczniowie z Ewangelii, którzy odpychali dzieci aby – no właśnie – nie przeszkadzały Mesjaszowi w odpoczynku? Kto wiec jest pełen pychy, ja bo chcę CAŁĄ rodziną chodzić do kościoła, czy ten, który mi tego zabrania?

Na koniec mam propozycję dla proboszczów, którzy nie chcą infantylizować Mszy, a jednocześnie chcą przyciągnąć młode małżeństwa. Zróbcie Mszę dla Rodzin z małymi dziećmi. Nie uproszczoną, nie skróconą, z kazaniem skierowanym do dorosłych. Ci zaś, którym dzieci przeszkadzają będą wiedzieć, żeby na te Msze nie przychodzić. 

piątek, 2 grudnia 2011

Znowu o szkole, czyli zboczenie zawodowe


W tym roku szkolnym uczniowie trzecich klas gimnazjum będą pisali nowy egzamin. Nowość polega  na rozłączeniu przedmiotów. Miast dotychczasowych części humanistycznej i matematyczno-przyrodniczej będą cztery: język polski, historia z wos oraz matematyka i przyroda.
Działanie to jest, swoistym, przyznaniem się do błędu współczesnych edukatorów, którzy – jeszcze do niedawna – stwierdzali, że uczeń gimnazjum powinien posiąść ogólna wiedzę o świecie i ją wykorzystać w praktyce, a nie rozdzielać jej na poszczególne dziedziny.
Jako historyka, początkowo ucieszyła mnie ta zmiana. Dotychczas bowiem, dla utylitarnie nastawionej, dzisiejszej młodzieży, nie było dużej motywacji do nauki historii. Padały stwierdzenia, że to niepotrzebne, że się nie przyda, że po co, jak nawet na egzaminach historia pojawia się sporadycznie. Oczywiście, dobry nauczyciel ma swoje metody i instrumenty, dzięki którym może zachęcić uczniów do nauki, jednak atmosfera specjalizacji i użyteczności (vulgo: ewentualnego, przyszłego zarobku) nie sprzyja nawet najlepszym pedagogom. Uczniowie mogą lubić lekcje, z przedmiotu, który nie jest ich pasją, lecz nie przekłada się to na ich wiedzę czy umiejętności – na zasadzie fajna, ciekawa lekcja, ale fizyka to jest to.
Reforma egzaminu dała nauczycielowi historii dodatkowy atutu – wszyscy go zdają.
Cieszyło mnie to do momentu, w którym  nie zobaczyłem informatorów zawierających szczegółowe wymagania i przebieg egzaminu. I oto okazuje się, ze egzamin z historii i wos (podobnie jak z przedmiotów przyrodniczych  - w tym z fizyki czy chemii [sic!]) ma składać się tylko z zadań zamkniętych! W większości są to testy wielokrotnego wyboru, gdzie prawidłowa odpowiedź jest tylko jedna.
Jaki to ma skutek? Uczeń może „strzelać”, albo dojść do odpowiedzi droga eliminacji (co nie jest jeszcze takie złe), ale nie musi posiadać wiedzy czy umiejętności. Testy te nie są wymagające – nie wymagają interpretacji, chronologii, myślenia, łączenia wydarzeń w związki przyczynowo-skutkowe. Wystarczy, jak do testów na prawo jazdy, „przeroboć” odpowiednią ilość zadań.
Mamy więc kolejną reformę, która czyni z nauczycieli szkoleniowców prowadzących kursy przygotowujące do egzaminów. Kolejna porażka pani minister Hall. Co na to nowa minister? Czy pójdzie tą samą drogą, czy może zacznie odwracać tendencję. Szczerze wątpię.

piątek, 4 listopada 2011

Ojcostwo


Nie wiem właściwie czemu akurat teraz dotarła do mnie ta odpowiedzialność jako ojca. Od czterech lat jestem tatą ale przyjmowałem to bezrefleksyjne – mam dzieci to muszę spełniać pewne obowiązki, spoczywa na mnie odpowiedzialność za to nowe życie. I tyle. Ostatni dotarło to do mnie jakoś „bardziej”. Jak ważna jest moja rola i jak wiele można „spieprzyć”, kiedy się jej nie wypełnia z dostatecznym zaangażowaniem. I radością.
Życie przynosi różne problemy – w pracy, w życiu politycznym, gospodarczym, które dotykają nas mniej lub bardziej. Jednak zetknięcie z dzieckiem to natychmiastowe odwrócenie priorytetów. Dziękuję Bogu, że nie powoduje to u mnie niechęci ale radość. Uwielbiam spędzać czas ze Szkodnikami. Młodszy absorbuje obecnością – ładuje się na kolaa i upomina się bez słów o „bujanie”. Robimy więc jazdę na koniu, którym jest moja noga:
„Jedzie Pan
Kapitan
Sługa za nim
Ze śniadaniem
Patataj, patataj, patataj”
Starszy upomina się – „tato, kiedy będziemy kleić dinołałra”? I siadamy, i kleimy, i jest świat w naszej rodzinie. A poza nią go nie ma.
Dotychczas, dzięki wykonywanej pracy, miałem i tak sporo czasu dla Szkodników – ferie, wakacje etc. Ale, w większości, była to obecność bierna – spacery, wyjazdy, zabawy w domu – obserwowałem, ale rzadko się angażowałem, tak świetnie obaj sobie radzą sami.
Teraz jest inaczej, nagłą zmiana – chcę jak najbardziej angażować się w kontakt ze Szkodnikami. Chcę nauczyć moich synów odpowiedzialności i samodzielności, męstwa i podejmowania decyzji. To przewartościowuje świat – nienachalnie, nie męczy, przeciwnie – napełnia radością.
Pewnie, ze czasem tęsknię za spacerami z żoną, wyjściami do kina, kiedy się chce, wyjściem do restauracji… I, im Szkodniki starsze, tym częściej to robimy – w końcu Dziadkowie też są od czegoś. Kiedy jednak wieczorem patrzę na ich sen, nie oddałbym tych chwil za żaden koncert i żadne danie w restauracji.
Ojcostwo – to jest to! 

wtorek, 11 października 2011

Wybory 2011


Chyba nadszedł czas, żeby pokusić się o podsumowanie tegorocznych wyborów.

Zwycięstwo PO nie jest dla mnie zaskoczeniem - spodziewałem się tego z kilku powodów. Media, które zamiast patrzeć władzy na ręce i informować odbiorców o wszystkich działaniach rządu i opozycji, stały się stroną w sporze politycznym. Jednak to mniejszy problem. Większym jest kult św. Spokoja i bezrefleksyjność głosujących. Platforma jest bowiem, dla dużej części ludzi, gwarantem spokoju – bez wojen zewnętrznych, bez wojen wewnętrznych, bez reform. To nic, że kryzys państwa będzie się pogłębiał – nasza mała stabilizacja jest ważniejsza. Uwydatniają się też braki w edukacji humanistycznej (tak, tak zwolennicy specjalizacji i tzw. umysłów ścisłych), zwłaszcza historycznej i filozoficznej. Wyborcy po prostu nie kojarzą problemów na kolei, wzrostu długu publicznego (a tu to w ogóle inna bajka – ludzie nie tracąc nic ze swej kasy nie rozumieją o co z tym długiem chodzi), niezabudowanych autostrad, najdroższych i najgorszych w Europie stadionów, drogiej benzyny, podwyżki VAT etc. z rządami PO.
Innym problemem jest brak alternatywy. PSL ma swój stały elektorat w granicach 8% i nowego nie umie, a wydaje się, że nawet nie chce szukać. Bycie „przystawką” jest bardzo intratne, a jak partia zrobi się większa to trzeba będzie więcej stanowisk do obsadzenia, a tych jest jednak ograniczona liczba. SLD wyraźnie zniżkuje – i dobrze! To partia, która chwieje się między libertynizmem światopoglądowym, nie dopuszczając ostatecznie do jego dominacji, a betonem PZPRowskim, który w sferze obyczajowej jest jednak konserwatywny.  No, przynajmniej oficjalnie. To lawirowanie miedzy elektoratem komunistycznym poszukującym wsparcia socjalnego, a elektoratem złożonym z uwłaszczonej nomenklatury spowodował odpływ wyborców do Ruchu Poparcia Palikowa.
Największą niespodzianką jest właśnie ten ostatni. Część Polaków mając wybór między bezideowymi łżeliberałami z PO a bogoojczyźnianymi i socjalnymi PiSiorami, przedstawianymi przez media jak oszołomy chcące wprowadzić państwo policyjne wybrali trzecią siłę. Dlaczego nie PSL i SLD już wspomniałem, ale dlaczego to RPP wyrósł na trzecią siłę a nie np. PJN czy Nowa Prawica? To proste, i mój szlachetny imiennik Rafał Ziemkiewicz pisał o tym już dawno – Polacy się degenerują moralnie. Kościół jest słaby, wyniki nauczania katechezy w szkołach żadne – nie ma autorytetów, które by były jednoznaczne, a na dodatek nie nosiły znamion rzeczywistego oszołomstwa.
Niezdecydowani nie poszli na wybory w ogóle, a zniechęceni PO oraz SLD poszli do Palikowa. Z moich rozmów ze znajomymi i rodziną wyłania się też obraz wyborcy Palikowa. Bo to właśnie wyborca Palikowa, a nie Ruchu Poparcia – duża część nie wiedziała nawet kim są przedstawiciele Ruchu na listach, a w Gdyni np. był to znany działacz homoseksualny Robert Biedroń, który, zresztą, dostał się do sejmu. Te dziesięć procent, które otrzymał RPP to wyraz niezadowolenia z rządów poprzedników, ale i wyraz degręgolady, o czym już wspominałem – mas młodych głosowała za wolnymi konopiami i przeciw Kościołowi. Wbrew pozorom retoryka antyklerykalna znajduje dziś ogromny posłuch w – niby – katolickiej Polsce, co można było zobaczyć na Krakowskim Przedmieściu.
Na deser zostawiłem sobie PiS. I tu pozwolę sobie na małą, osobistą dygresję - niestety w moim okręgu nie zarejestrowano Komitetu Wyborczego Prawica, który jest moim poglądom najbliższy. Zagłosowałem więc na kandydata (nie partię), którego znam i wiem, że jest uczciwy i praworządny - Pana Piotra Stanke. Niestety nie wszedł on do sejmu, a szkoda - takich ludzi nam trzeba. Chcąc-niechcąc był to więc i mój wybór. PiS przegrywa nie tylko przez media, które są jej nieprzychylne. Tak, to też jest problem, ale tego nie da się zmienić bez zdobycia władzy, a jęcząc i płacząc, z tego powodu, nie przekona się nieprzekonanych. Problem Prawa i Sprawiedliwości jest głębszy i członkowie tej partii powinni się z nim na serio zmierzyć. Jakie szanse ma dziś Partia wodzowska w stylu Kaczyńskiego? PO również jest partią wodzowską, jednak nie rzuca to się tak w oczy. Jakie szanse ma Pis z Kaczyńskim na czele. Jest to postać wybitna i z dużymi zasługami, jednak gafy, które popełnia są czasem dość istotne – vide: spraw Merkel – chlapniecie w książce i brak wyjaśnień później, a nawet więcej – atak na dopytujących się dziennikarzy. Kaczyński, chcąc wygrać musi podjąć rozmowy z innymi grupami prawicy – od Jurkowców po PJN. Ponadto PiS powinien, w moim przekonaniu, stać się bardziej ruchem społecznym działającym oddolnie, a nie partią w najgorszym tego słowa znaczeniu, która przywozi delegatów „w teczkach”. Wydaje się też, że w dzisiejszych czasach – niestety – żeby wygrać, trzeba dostosować przekaz do odbiorcy. Polacy en masse  mają już dość (nad czym ubolewam) patriotyzmu i Smoleńska, interesuje ich normalne, spokojne życie – przysłowiowe grillowanie. I o tym trzeba mówić, żeby zdobyć władzę, natomiast działania porządkujące państwo podejmować raczej w ciszy gabinetów po jej zdobyciu. Błędem, bowiem, było, kiedy PiS mając władzę, skupiał się na reformach strukturalnych ale niewiele wnoszących w życie pojedynczych obywateli i na dodatek się tym chwalił. Jeśli wszyscy żyją z kombinowania, to nie podoba im się ktoś kto to ściga. Lepiej było zlikwidować przyczyny – czyli złe prawo, dające możliwość matactwa, zamiast tworzyć dodatkowe urzędy, które, nota bene, wykorzystuje obecna władza aby inwigilować obywateli. W każdym razie na dzień dzisiejszy Prawo i Sprawiedliwość nie ma szans na przekroczenie 30% dopóki nie przeprowadzi wewnętrznej dyskusji i reformy, otwierając się na szerokie spektrum poglądów wewnątrzpartyjnych, oczywiście w pewnych ramach.
Podsumowując, tegoroczne wybory ujawniły niezwykła silę przebicia PO, zmęczenie wyborców SLD i przerzucenie głosów na RPP co świadczy o odchodzeniu społeczeństwa polskiego od konserwatyzmu na rzecz zapateryzmu oraz stały elektorat PiS w granicach 30%.
Wydaje się, że Platforma nie zawrze koalicji z RPP - byłby to koalicjant kłopotliwy i wymagający, a na to wyznawcy św. Spokoja nie pójdą. Czeka wiec nas "powtórka z rozrywki" w postaci koalicji PO - PSL. Mam tylko nadzieję, że choć niektórych ministrów uda się wymienić....

piątek, 9 września 2011

Dziękuję za Zgreda


Kilka dni temu skończyłem lekturę „Zgreda” Rafała Ziemkiewicza. Nie będę pisał recenzji bo wiele ich było, a i kwalifikacji nie posiadam, ale chcę mojemu Szanowanemu Imiennikowi podziękować, za jedną z najlepszych powieści jakie czytałem, a na pewno najlepszą współczesną.

Nie wiem ile jest w tej książce Pana, panie Rafale, ale nie jest to istotne. Dziękuję Panu za wzorzec ojcostwa, który Pan przedstawił. Zapewne znajdą, lub znaleźli, się już tacy, którzy wypomną Panu, ze promuje Pan rozwody. Ale ja z autopsji wiem, że rodzice „niesakramentalni” też mogą przekazać dzieciom wartości i wiarę. Tytułowy Zgred jako ojciec i mąż – rewelacyjny.
Dziękuję za ukazanie dylematów wielu publicystów, mamionych możliwością realnego wpływu na politykę i – de facto – uzależnieniem się od partyjnych władz. Nie jest to dobra droga, co ukazują perypetie Radia Maryja i o. Rydzyka, który – pamiętam to doskonale – angażował się po stronie konkretnych partii czy postaci (Wałęsa, Krzaklewski, AWS, LPR etc) i zawsze wychodził na tym jak Zabłocki.
Dziękuję za przedstawienie naszej rzeczywistości społeczno – polityczno – gospodarczej, w sposób niby publicystyczny, ale jednak bardzo osobisty. Tak jak to widzi wielu z nas.
Dziękuję za prawdziwie współczesną powieść o nas, o Polsce, o tym co nas boli, co nas trapi.
Jest to książka głęboko refleksyjna. Z jednej strony smutna – bo nie daje żadnej nadziei na zmianę sytuacji w Polsce; z drugiej – pełna nadziei, którą znajdujemy w rodzinie, przyjaciołach. Pełna nadziei jest też poczucie moralnego zwycięstwa, choć w rzeczywistości myślenie propolskie i konserwatywne jest spychane do katakumb. Nadzieję też niosą ostatnie strony zgreda – Rafalski upatruje jej w tym tłumie, który gromadzi się, aby oddać hołd zmarłej parze prezydenckiej. Jak to się skończyło – wiemy, co nie zmienia wymowy książki.
Dziękuję!

środa, 24 sierpnia 2011

Gdynia – moje miasto?


Miało być o wyborach, Popisie i tym podobnych, ale idąc za głosem polityków spoglądam co się dzieje w mojej „gminie”. Co prawda Gdynia to miasto na prawach powiatu, ale co mi tam.

Mieszkam tu od 1986 roku, czyli obecnie mija 25 lat i widzę jak miasto zmienia się na plus. Pięknieje z roku na rok. Jest coraz bardziej przyjazne mieszkańcom – choć strefa płatnego parkowania początkowo wkurzała, to jednak człowiek się przyzwyczaja, a przynajmniej nie ma problemu z zaparkowaniem w centrum. Przybywa imprez kulturalnych, koncertów, festiwali. No i, nawiązując do poprzedniego wpisu, jest przyjazne psom. Pewnie dlatego, ze prezydent Wojciech Szczurek sam jest posiadaczem owczarka niemieckiego. Przybywa także ścieżek rowerowych – w tej chwili ponad 12 kilometrów nie licząc leśnych duktów rowerowych. I nie są to wszystkie sukcesy miasta.

Nie po to jednak pisze bloga żeby chwalić. Na wszystko trzeba patrzeć krytycznie, wiec i ja patrzę jakąż to łyżkę dziegciu znajdę w tej beczce miodu.

O upadku stoczni, który to znacznie wpłynął na status materialny i społeczny wielu mieszkańców miasta nie będę się rozpisywał. Przypomnę tylko, że w 2001 roku stocznia zakupiła nową suwnicę bramową (poprzednia przewróciła się podczas sztormu) za kwotę 100 mln złotych. Była to wówczas najnowocześniejsza i największa taka suwnica w Europie – dziś to tylko atrakcja turystyczna, a nie minął nawet okres gwarancji.

Ostatnio jednak zetknąłem się z trzema zadziwiającymi sytuacjami w moim mieście, które pragnę tu przytoczyć.

Zdarzyło mi się jechać z jednym ze szkodników autobusem – przyznaję robię to ostatnio rzadko, a z dzieckiem chyba pierwszy raz. Zakład Komunikacji Miejskiej jest zwiany w większym lub mniejszym stopniu z Urzędem Miasta stąd moja refleksja. Otóż sprawdziłem jakąż to opłatę musze wnieść za przejazd mojego dziecka. Osobiście jestem przeciwny ulgom – wolałbym aby wszyscy płacili, za to wszyscy mniej, gdyż w tej sytuacji – „pełnopłatni” płacą za „ulgowych” i „bezpłatnych” (no, są jeszcze dopłaty z zewnątrz za przejazdy ulgowe, ale jednak). No, ale skoro już te ulgi są to niech funkcjonują logicznie. A co się okazało – otóż dziecko do lat 4 jeździ bezpłatnie, ale należy posiadać potwierdzenie wieku. I tu pojawia się pierwsze pytanie – czy muszę mieć przy sobie akt urodzenia? Bo przecież żadnego innego dokumentu dziecko nie musi posiadać. Co więcej – co zrobić, kiedy dziecko zabiera babcia – każdej z nich wraz z dzieckiem dawać akt urodzenia? Przecież to jakaś bzdura! Idźmy dalej – dzieci od 4 do 7 lat jeżdżą ulgowo, a powyżej 7 też ulgowo ale muszą mieć legitymację szkolną. Przecież logiczne byłoby ustalenie – albo wszystkie dzieci ulgowo (i wtedy nie trzeba mieć dowodu wieku), albo dzieci do wieku szkolnego za darmo, a dzieci w wieku szkolnym „na legitymację”. Ale widać mamy zbyt mądrych włodarzy aby na to wpadli.

Kolejna sprawa, która mnie zadziwia to budowa nowej drogi prowadzącej z Witomina do  Gdynia Zachód, a przy okazji do Obwodnicy Trójmiasta. Bardzo cieszę się z tej inwestycji – pewnie rozładuje ona korki, które pojawiły się wraz z rozbudową Gdyni Zachód, ale… jest to, ze tak powiem, zwykła droga miejska – dlaczego więc montuje się tam ekrany dźwiękochłonne? Przyznaję się – jestem w tej kwestii kompletnym „lajkonikiem”. Być może są jakieś przepisy, które to regulują – ale tego typu dojazdówek w trójmieście jest multum i niegdzie nie ma ekranów. A tu wielu mieszkańcom zasłonią one całkowicie widok, który był całkiem przyjemny – na las po drugiej stronie szosy. Zadziwia mnie to, choć – powtórzę jeszcze raz – bardziej na „chłopski rozum” niż ze względu na znajomość rzeczy.

Trzecia sprawa też związana jest z drogą, na dodatek tą samą, ale w jej innym odcinku. Otóż szosa ta łączy wschodnie dzielnice Gdyni (np. Redłowo) z Witominem i Obwodnicą. Przy tej ulicy znajduje się stadion. Pakietem jeszcze czasy kiedy był to stadion SKS Bałtyk Gdynia, teraz przejęła go Arka. Niedawno w miejscu starego, zbudowano nowy, nowoczesny i ładny stadion. Dlaczego jednak wraz z oddaniem go do użytku zaczęto regularnie zamykać przelotową drogę? Każdy mecz – droga zamknięta! Nie przypominam sobie aby tak było kiedy był stary stadion, a bramy tegoż były dużo bliżej ulicy niż nowego. Ponadto nowy ma system zabezpieczeń, parking etc. Nie rozumiem i zadziwia mnie to, zwłaszcza, że dość często korzystam z tej drogi i zawsze kiedy jest mecz muszę nadrabiać kilometrów aby dojechać gdzie chcę.

Ale i tak, z Polskich miast, najbardziej lubię Gdynię (no i jeszcze Kraków) i, póki co, jest to moje miasto.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Czy muszę się wstydzić, że mam dwójkę małych dzieci?


Niedawno, na tym blogu, pisałem o problemie z małymi dziećmi podczas Mszy św. Wspominałem tam o niechęci wiernych do dzieci, które  - pomimo naszych starań – nie zawsze zachowują się zgodnie z kanonem.
Wakacyjne podróżowanie skłoniło mnie do kolejnej refleksji – nie tylko w kościele muszę wstydzić się, że mam dwójkę małych dzieci.
Okazuje się bowiem, ze Polska jest, niestety, krajem niesprzyjającym rodzinom. Podczas bieżących wakacji miałem okazję być we Włoszech oraz, przejazdem, w Niemczech. Dwójka moich Szkodników nie stanowiła żadnego problemu w tym pierwszym kraju. Wszyscy – młodzi i starzy – zachwycali się dziećmi, zabawiali etc. – nie odczuwałem żadnego dyskomfortu z ich powodu. Ani w sklepach, ani w restauracjach, ani w kawiarniach – nigdzie! Inaczej było w Niemczech – tam nasze dzieci wzbudzały szemrania i odgłosy niezadowolenia. Podobnie zresztą, kiedy spotykaliśmy Niemców we Włoszech – prychania, kiwanie z politowaniem głową etc.
Niestety podobnie jest w Polsce. Obserwacje zaprowadziły mnie jeszcze dalej.
Czy naprawdę muszę się wstydzić i czuć gorszym, że jestem ojcem dwóch małych chłopców?  Na dodatek mamy jeszcze psa.
Krótka dygresja – z psami jest jeszcze gorzej jak z dziećmi – niemal nigdzie nie można ich wprowadzać (no, chyba, ze się ma Yorka, albo podobne maleństwo – wtedy nikt nie zwraca uwagi, nawet w centrach handlowych). Podpowiem tylko, że nie istnieje żaden przepis zabraniający wprowadzania zwierząt do instytucji czy restauracji – wszystko zależy od właściciela. W prawie żadnej restauracji nie wpuszczają z psem do wnętrza – wyjątkiem jest tu Meksykańska Restauracja w Krakowie, w której nie robiono żadnych  problemów.  Niektóre nie wpuszczają nawet do ogródka. Kuriozalną sytuację przeżyliśmy parę lata temu, kiedy w Krakowie w Gruzińskim Chaczapuri, nie wpuszczona nas do środka restauracji, kiedy mieliśmy już podane dania i nagle rozpętała się burza – musieliśmy siedzieć w deszczu, z jedzeniem i psem. Ale pies to zwierzę i – choć nie pochwalam – to rozumie, że niektórzy nie wpuszczają ich do restauracji, dlatego zawsze grzecznie pytam i szukam restauracji z ogródkiem, choć tu pojawia się problem palących (choć sam pale fajkę to jednak nie pochwalam palenia przy jedzeniu)..
Dzieci to jednak nie zwierzęta, a jak to wygląda z nimi? Otóż większość restauracji i kawiarni nie jest przygotowana na rodziny z dziećmi. Trudno znaleźć krzesełko dla dziecka, nie uświadczysz też jakiś zajęć dla dzieci – np. kolorowanek, zabawek (można je dostać np. w Swojskim Smaku i w Meksykańskiej Pueblo w Gdyni).Brak miejsc dla spokojnego nakarmienia czy przewinięcia dzieci – nie tylko w lokalach, ale w przestrzeni miejskiej wielu miast. Wracając do lokali – ustawienie stolików często uniemożliwia wjazd z wózkiem. W ogródkach nikt nie zwraca uwagi na dzieci i głośne rozmowy z przekleństwami oraz papierosy są na porządku dziennym. Rzadko zdarza się menu dla dzieci (np. zmniejszone porcje,  mniej przypraw etc), a jeśli jest sprowadza się do nuggetsów z kurczaka z frytkami. Również traktowanie ze strony innych klientów jest podobne do tego opisywanego przeze mnie w przypadku kościoła – krytyczne szepty, kiwanie głową czasem przytyk…
Czy naprawdę muszę się wstydzić, że mam cudowną rodzinę?
Komentarze sprowadzają się do stwierdzeń, że to bezstresowe wychowanie (bo nie leję dziecka przy każdej okazji), albo że wredni rodzice, bo ciągają dziecko po świecie, zamiast zostawić z babcią albo u niani i odpocząć.
Największy zawód spotkał mnie jednak dziś w Loch Camelot w Krakowie. Bywam tam przy każdej okazji, kiedy tylko zawitam do tego miasta – czyli od 15 lat kilka razy w roku. Jest dla mnie i mojej kochanej Magdy miejsce symboliczne, takie „nasze”. I dziś, kiedy przyszliśmy do lokalu i usiedliśmy jak zwykle w ogródku, w raz z psem i dójką synów, staliśmy się „tym stolikiem”. „Tym” czyli problematycznym – bo dzieci gadają, jest wózek, bo jeden ze szkodników grymasi, a drugi chce wyjść z wózka, a pani wózek przeszkadza… „Tym” czyli nieobsługiwanym, aż do zniechęcenia. I tak się stało – kiedy inni klienci, którzy przyszli wraz z nami lub po nas, otrzymali już swoje zamówienia my, dostaliśmy tylko, rzucone na stół, jedno (sic!) menu. A potem jakbyśmy nie istnieli – trzy kelnerki mijały nas kilkukrotnie i usilnie starały się nie zauważyć. Może przeszkadzaliśmy innym klientom, może kelnerki nie lubią dzieci. Nie wiem, ale pani kierowniczka sali na moją uwagę, potrafiła tylko odpowiedzieć, ze nie było jej wtedy na sali i nie wie co się tak naprawdę wydarzyło. Nie usłyszałem nawet przepraszam. Był to pierwszy, od 15 lat, mój pobyt w Krakowie, kiedy nie wypiłem kawy/herbaty w Loch Camelot.
Czy muszę się wstydzić, że mam dwójkę synów żonę i psa?