wtorek, 19 lutego 2013

Łysiak odjechał KARAWANEM


Muszę zacząć od wyjaśnienia (nie po raz pierwszy). Jestem wielbicielem Waldemara Łysiaka, a – poniekąd – Jego uczniem. To książki Mistrza ukształtowały moje podejście do sztuki, to dzięki niemu zostałem  historykiem, przez Łysiakowe Napoleoniady pisałem pracę magisterską o Księstwie Warszawskim. Wreszcie Łysiakowa publicystyka formowała mnie politycznie. Człowiek jednak dorasta, dojrzewa, uczy się i zaczyna dostrzegać też inne kolory niż czarny i biały. Zaczęła się konfrontacja z Mistrzem i choć nie ze wszystkim się zgadzałem, nadal był moim wielkim autorytetem.  Do ostatniej książki. Pisałem już wcześniej, ze Łysiak zalicza spadek formy, vide: Satynowy historyk sztuki.

Karawana Literatury jest pierwszą książką Łysiaka, która „męczyłem” – nie wciągnęła, a wręcz przeciwnie – denerwowała. Wydawało się, ze temat ciekawy i ważny. A wyszła książka złożona z cytatów. Mało Łysiaka w Łysiaku. A ten, który jest, jest żenujący.

Mistrz pisze przede wszystkim o sobie. Nie robiłem statystyk w trakcie czytania, ale bardzo często pojawia się odniesienie do własnych przeżyć, w których to Waldemar Łysiak jest idealnym punktem odniesienia. Był prekursorem wszystkiego, znosił najcięższe szykany za komuny etc. Etc. Czytać hadko. Wolałbym jednak mniej Łysiaka o Łysiaku.

Jak wspomniałem książka to właściwie zlepek cytatów. Właśnie CYTATÓW – Łysiak nie referuje poglądów czy zdań ale jest podaje – gdzie tu wkład własny „literata”? Chyba od pisarza można wymagać, ze napisze tekst i poda ewentualne odnośniki. A tu wygląda jakby Mistrz chciał sobie nabić wierszówkę i z treści wystarczającej na większy artykuł zrobił książkę dodając sążniste cytaty.

Niedobrze na odbiór książki wpływa też fakt, ze autor co i rusz się powtarza. Zmienia trochę stylistykę ale pisze po kilkakroć to samo, tyle że w innych rozdziałach. Dodatkowo, choć książka ma być o literaturze, Łysiak co chwila wtrąca inne media. Jeden z rozdziałów jest w zasadzie o filmie, tylko po to aby potwierdzić tezę. Nie tego chcę w książkach Mistrza.

Wulgarny język nie jest u autora Statku niczym nowym. Jednak to co prezentuje w niektórych miejscach omawianej książki zniesmaczyło mnie ogromnie. Rozumiem, że szokowanie jest najlepszym sposobem aby ukazać zwyrodnienie współczesnej kultury, ale to taplanie się w bagnie i wciąganie w nie czytelników nie jest niczym pozytywnym, a wręcz obrzydliwym.

Da się zauważyć, ze politycznym spojrzeniem Mistrza rządzą trzy trumny  - Napoleona, Piłsudskiego i Dmowskiego. Przy czym dwóch pierwszych autor bezgranicznie uwielbia (jak Lis Tuska), a o trzecim dobrego słowa nie powie (jak Kuźniar o Kaczyńskim). Zaślepia to podejście autora Wysp Bezludnych i powoduje używanie powszechnie idiotycznego, moim zdaniem, określenia – neoendecja. Zwłaszcza, że przylepia tę łatkę zupełnie z kosmosu. Można by tak nazwać twórców Pro Fide Rege et Lege lub Myśli Polskiej, ale Najwyższego czasu!???Odnoszę wrażenie, ze epitet ten (bo tak jest przez Mistrza traktowane to słowo) ma tę samą wartość emocjonalną co „faszyzm” dla lewaków, ergo: każdy kto nie przyjmuje łysiakowania jako słowa objawionego, a nie jest lewakiem – jest neoendekiem.

Ciekawe jest zresztą, że Łysiak zapiera się, ze nie pisze recenzji, bo jest literatem, jeno raportuje. No dobrze – punktuje lewackie podejście do kultury (a literatury w szczególności), obśmiewa (ustami innych) autorytety Gazet Wyborczej et consortes, ale najbardziej dostaje się jednak pisarzom „prawicowym”. Bo to o nich stworzył autor dwa odrębne rozdziały – Dolina Nicości o Wildsteinie i Casus Ziemkiewicza o RAZie. I jeden i drugi (choć teraz piszą wspólni z Łysiakiem w DoRzeczy) zostają zmieszani z błotem, choć mój imiennik Rafał Ziemkiewicz dostaje w tym tekście dubeltowo. Nie wiem czy autor Ceny tak bardzo boi się konkurencji, która mu wyrosła przez te lata na prawicy czy chce koniecznie pokazać, że "oni wszyscy z Niego", ale jest to żenujący popis choroby Wałęsowej – czyli wysokiego poczucia samozajebistości. Co więcej Łysiak krytykuje kolesiostwo i wzajemne wspieranie się literatów oraz dziennikarzy. Beszta RAZa za to, ze napisał tekst o własnym Zgredzie. I pisze to człowiek, którego kilka rozdziałów opisywanej książki, pojawiło się wcześniej w Uważam Rze. Tragikomiczne.

Ale to jeszcze mało. Łysiak popełnia kilka takich głupot w tekście, że nie wiadomo, czy poszedł drogą, wspomnianego" Ziemkiewicza, który przyznał się kiedyś, że nie sprawdza cytatów, czy jest tak zadufany w sobie. Na stronie 12 autor ustawia JRR Tolkiena na jednym poziomie z Danem Brownem i Rowling i autorką sagi o wampirach. Tolkien – profesor literatury, jeden z inklingów – stworzył nową mitologię. Stworzył w literaturze świat od początku do końca. Nie jest ona lepsza od mitologii greckiej czy rzymskiej – jest inna.  A co najważniejsze – schrystianizowana. Ponadto dzieła Tolkiena są wielowymiarowe. To nie tylko baśń o hobbitach, elfach i krasnoludach, ale opowieść o honorze, odwadze, poświeceniu, odpowiedzialności, patriotyzmie i tym podobnych wartościach.  Ale książki Anglika maja też trzecie, a może i czwarte dno – głęboko chrześcijańskie korzenie – ukazują grzech, krzyż i zbawienie. A ponadto są niebiańsko dobrą literaturą. Podobnie Łysiak czyni z literaturą fantastyczną potępiając ja w czambuł. A należy rozróżnić opowiastki Pilipiuka o Wędrowyczu od książek Lema, Dicka czy Zajdla! Rozumiem, że można nie przepadać za fantastyką czy fantazy, ale sprowadzanie tych gatunków do popkultury to – posługując się jednym z ulubionych cytatów autora Napoleoniady – coś więcej niż zbrodnia, to błąd!

Na stronie 20 Łysiak krytykuje młodzieżowe książki autorstwa Niziurskiego czy Nienackiego. Wychowałem się na tych autorach i  nie zauważam tragicznych skutków. Co więcej, nie pamiętam abym znalazł tam jakąś nachalną indoktrynację, a dom miałem wybitnie antykomunistyczny. Być może jej tam nie było (pomimo tego co sugeruje Mistrz), albo jako dziecko nie przywiązywałem do niej wagi. W każdym razie to właśnie Ci autorzy zaszczepili we mnie miłość do przygody, wędrówki i poszukiwań rzeczy ciekawych. Zachowałem te książki dla moich synów – aby i oni mogli przeżyć te same przygody co ja w ich wieku.

Niewątpliwym błędem merytorycznym jest też stwierdzenie na str. 104, że Henryk Sienkiewicz otrzymał Nobla za Quo Vadis. Faktem jest, że to najpopularniejsza powieść autora Krzyżaków, ale na stronie komitetu noblowskiego czytamy, ze otrzymał on nagrodę za wybitne zasługi jako pisarza epickiego (w przeciwieństwie do Reymonta, gdzie podano tytuł książki).  

Ogólnie książka nudna, rozwlekła, pełna powtórzeń i krytyki skierowanej ku wszystkim. Jedynym sprawiedliwym, utalentowanym, uczciwym pisarzem jawi się nam Waldemar Łysiak.

wtorek, 12 lutego 2013

Ojciec św. Benedykt XVI abdykuje


Jedenasty lutego dwa-tysiące-trzynastego roku . Grom z jasnego nieba.  Kolejny konsystorz w Watykanie . Podczas przemówienia Ojca Św. padają słowa:

„Rozważywszy po wielokroć rzecz w sumieniu przed Bogiem, zyskałem pewność, że z powodu podeszłego wieku moje siły nie są już wystarczające, aby w sposób należyty sprawować posługę Piotrową. Jestem w pełni świadom, że ta posługa, w jej duchowej istocie powinna być spełniana nie tylko przez czyny i słowa, ale w nie mniejszym stopniu także przez cierpienie i modlitwę. Tym niemniej, aby kierować łodzią św. Piotra i głosić Ewangelię w dzisiejszym świecie, podlegającym szybkim przemianom i wzburzanym przez kwestie o wielkim znaczeniu dla życia wiary, niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi.”

Szok i niedowierzanie. Na portalach społecznościowych padają słowa – To żart! A jednak nie. Benedykt XVI odchodzi. Pojawiają się pytania – dlaczego?

No właśnie, czy tylko stan zdrowia wpłynął na decyzję Papieża? Wczytując się w Jego słowa możemy zobaczyć, że nie tylko. Ojciec święty mówi także o sile ducha, której Mu brakuje. Co to znaczy? Pewności mieć nie możemy, ale rozejrzyjmy się dookoła. Spójrzmy na dzisiejszy świat i Kościół.

Benedykt XVI przypominając Vaticanum Secundum nakazał analizować go na drodze hermeneutyki ciągłości – jako jeden z wielu, i wcale nie najważniejszy, sobór. Przypominał o tym, że Kościół Chrystusa jest obecny w pełni jedynie w Kościele Katolickim, że kwestie eutanazji, aborcji i bioetyki nie są przedmiotem dyskusji w Kościele – stanowisko jest jasne i niezmienne, że  homoseksualizm nie jest naturalny i nie ma prawa równości miedzy nim, a małżeństwem i rodziną. Wreszcie, że liturgia i jej piękno mają swoje miejsce w wielu rytach czy rodzajach rytu rzymskiego, że nie zależy ona od widzimisię celebransa, ale jest efektem wielowiekowej mądrości Kościoła. Ukazywał, ze Komunia św. powinna być przyjmowana na kolanach i do ust gdyż przyjmujemy Boga samego, godnego największej czci i chwały. Próbował także uregulować sytuację kanoniczną Bractwa św. Piusa X, co spotkało się z niezrozumieniem wielu członków hierarchii kościelnej jak i członków samego Bractwa.

We wszystkich tych i wielu innych, Benedykt był sam. Nie tylko nie miał niemal żadnego wsparcia w kurialistach, ale i biskupi na świecie, a nawet zwykli księża maja za nic decyzje papieża. Nie dziwie więc, po ludzku, brak sił duchowych. Myślę, ze wielu z tych, którzy podzielają moje spojrzenie na świat i Kościół odczuwa podobne zwątpienie.

W tym kontekście przypomina mi się opowieść mego Taty, który w rozmowie z jednym z księży, na argument dotyczący klękania do Komunii, że Ojciec św. tylko tak Jej udziela, usłyszał: „Co ten papież sobie wymyślił!”.

Być może powody rezygnacji z posługi, są inne, a może to co wspomniałem powyżej jest tylko kroplą w morzu. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że coś jest jednak na rzeczy, i ze ta „abdykacja” może przynieść niedobre skutki.

Wielu bowiem przypomina w ostatnich dniach słowa Chrystusa, że „bramy piekielne go (Kościoła) nie przemogą” (Mt 16,18). Przypomnę jednak, że Kościół istnieje w trzech rzeczywistościach: wojujący na ziemi, cierpiący w czyśćcu, uwielbiony w niebie. A Jezus powiedział także:
Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (por. Łk 18,8)

sobota, 26 stycznia 2013

Hobbit - krótko


Jestem fanem Tolkiena. Kilkukrotnie wracałem i jeszcze, jak dożyję, zamierzam wrócić do jego książek. Film to jednak inna sztuka i rządzi się swoimi prawami. Dlatego, pomimo mojego uwielbienia dla Mistrza, pozytywnie oceniłem sfilmowaną przez Jacksona trylogię. Uważam, ze zrobił najlepszy film jaki można było zrobić – choć nie jest wolny od błędów i uproszczeń.
Na Hobbita szedłem z większą “dozą nieśmiałości” . Niepokoiło mnie kilka rzeczy związanych z filmem – fakt, ze jest w 3D (niepotrzebnie – nie lubię, męczą mi się oczy a efekt nie jest porażający) oraz że został rozbity na 3 części.
Dzieło Tolkiena było pierwotnie opowieścią (dosłownie) dla jego dzieci, dopiero po jakimś czasie spisaną. Treścią Hobbita jest podróż tytułowego mieszkańca Shire o imieniu Bilbo do Samotnej Góry w celu odzyskania skarbów krasnoludów. Drużyna skałada się z Bilba, krasnoludów oraz czarodzieja Gandalfa, który wybrał i namówił hobbita do tej wyprawy.
Film, jak wspomniałem wcześniej, jest innym środkiem wyrazu, dlatego nie zdziwiły mnie pewne zmiany. Faktem jest, że Jackson stworzył coś więcej niż Tolkien, gdyż starał się połączyć w większym stopniu, niż w oryginale, „Hobbita” i „Władcę Pierścieni”. Stąd pojawiające się elementy zaczerpnięte z innych tekstów Inklinga – np. Postać Radagasta Brązowego zaczerpnięte z trylogii i Sillmarilionu. Dla mnie jedynym poważnym zgrzytem jest banda orków ścigająca drużynę  - uważam, że przygody opisane przez Tolkiena w zupełności wystarczą na film.
Ogólnie film oceniam pozytywnie - akcja jest wartka, gra aktorska bez zarzutu (Martin Freeman w roli Bilba rewelacyjny), muzyka wspaniała. Zastrzegam jednak, jeszcze raz, że porównywanie książki z filmem nie ma sensu, gdyż to dwa, różne światy emocji. Dlatego moi synowie najpierw poznają książki, a potem filmy – ta kolejność, w przypadku tak wielkiej prozy, jest nieodzowna.

czwartek, 25 października 2012

Mój Paryż

Podczas minionych wakacji tydzień spędziłem w Paryżu. W ten sposób, wraz z żoną, świętowaliśmy 10 rocznicę ślubu.
Pierwszym doznaniem był lot samolotem. Leciałem bowiem pierwszy raz od wielu lat. Mój pierwszy raz przeżyłem w wieku 5 czy 6 lat lecąc starym Antkiem z Katowic do Gdańska, ale pamiętam jedynie cukierki w kształcie półksiężyców, które rozdawano na pokładzie.
Tym razem było nowocześnie – przejście przez bramkę, która – oczywiście – musiała zapiszczeć i kontrola osobista. A wszystko przez buty. Potem oczekiwania na wejście do samolotu i start. Domy stają się małe jak zabawki, aż wreszcie poczułem się jak w gogle maps. Spodobało mi się. Chcę więcej!

Lądowanie w Paryżu i szok. Miasto ciągnie się po horyzont i końca nie widać. Warszawa przy tym to prowincjonalna wiocha. Ogromne lotnisko Charlesa de Gaulle’a wymusza poruszanie się taśmociągami, które, przecinając się w centrum terminala w oddzielnych „rurach”, tworzą futurystyczne miasto przyszłości. Jeszcze tylko odbiór bagażu, który, nota bene, trwa tu dużo krócej niż po powrocie na lotnisku Chopina, które jest kilkukrotnie mniejsze. Podróż kolejką wewnętrzną lotniska, przesiadka na RER i pierwszy szok. Przez większość drogi ku centrum Paryża jesteśmy jednymi białymi w wagonie. Wreszcie docieramy do dzielnicy Kremlin (ech to zamiłowanie Francuzów do Rosjan widoczne na każdym kroku), gdzie wynajmujemy mieszkanie. Kolacja to oczywiście sery i wina.
Pierwszego dnia próbujemy dojść do Citè pieszo, ale zajmuje to zbyt wiele czasu i wreszcie schodzimy do metra. Jest to jednak najwygodniejszy sposób poruszania się po Paryżu. Szybki i tani, a dojechać można wszędzie.
Pierwsza rzecz w naszych planach to znalezienie miejsca sprzedaży Paris Museum Pass. Jest to swoisty karnet do muzeów, dzięki któremu nie tylko nie kupujemy biletów, ale wchodzimy poza kolejnością. Dzięki niemu oszczędziliśmy sporo pieniędzy i jeszcze więcej czasu. 
Jako że jest to 15 dzień sierpnia rozpoczynamy od Mszy św. w katedrze Notre Dame. I tu kolejne zdziwienie.  Katedra jest bowiem stale otwarta do zwiedzania, a uczestnicy Mszy są jak eksponaty oddzielone od reszty taśmami. Na co drugim filarze wisi telewizor pokazujący, w zbliżeniu akcję liturgiczną, wiec duża część „wiernych” nie patrzy w kierunku ołtarza a w kierunku telewizora. Wspomniani „wierni” nie uważają za stosowne klękać podczas Przeistoczenia ( poza nami uklęknęły 2 osoby), a niektórzy nawet nie wstają z krzeseł. O klękaniu na „Agnus Dei” już w ogóle nikt nie pamięta. Komunię św. rozdawali żniwiarze nadzwyczajni i wyłącznie do ręki. Znów wzbudziliśmy sensację przyjmując klęcząc i do ust.
Po Mszy postanowiliśmy zwiedzić katedrę i zwrócił naszą uwagę brak konfesjonałów. Za to w kilku dawnych bocznych kaplicach za ścianami ze szkła stoi stolik, na nim lampa i dwa krzesła. Zupełnie jak pokój przesłuchań…
Tego samego dnia byliśmy w Conciergerie, gdzie przezywaliśmy okropności i terror rewolucji antyfrancuskiej, a następnie piękno i wielkość Najstarszej Córy Kościoła w postaci Saint Chapelle.
Po obiedzie – musze przynać, że nie zachwycającym – pojechaliśmy na Montmartre nawiedzić Bazylikę Sacre Coeur. Zaskakujące było, ze przed wejściem stał pan nakazujący schować aparaty, gdyż obowiązywał całkowity zakaz fotografowania. A powodem był fakt, ze odbywa się tam wieczysta adoracja Najświętszego Sakramentu.
Po przeżyciach duchowych pospacerowaliśmy po Montmarcie i poszliśmy na Plac Pigalle, gdzie faktycznie rosną kasztany. Moulin Rouge nie robi wrażenia takiego jak się człowiek spodziewa (oczywiście na zewnątrz, bo widowiska nie oglądaliśmy).  Na koniec wstąpiliśmy do Muzeum Salvadora Dali, gdzie można oglądać jego dzieła z okresu pobytu w Paryżu.
Następny dzień przeznaczyliśmy na potęgę jaką jest Luwr. I faktycznie robi wrażenie. Oczywistym jest, ze nie zobaczyliśmy wszystkiego bo na to trzeba by poświecić kilka pełnych dni. Ale nie przeszliśmy też, jedynie – jak robi większość turystów – trasy od wejścia via Nike z Samotraki ku Monie Lisie. Zobaczyliśmy troszkę więcej.  
Kolejnym punktem programu było Musee d’Orsay, gdzie znajdują się dzieła największych twórców XIX wieku, w tym impresjonistów, których uwielbia moja małżonka. Na koniec udaliśmy się na ulicę Rue de Bac do kaplicy Cudownego Medalika pomodlić się za przyczyną św. Katarzyny.
Trzeci dzień to Bazylika Saint Denis gdzie znajdują się doczesne szczątki królów francuskich i gdzie można podziwiać piękno gotyku, wspaniałość grobowców królewskich (w tym „naszego” Henryka Walezego), a jednocześnie barbarzyństwo motłochu rewolucyjnego.
Sama dzielnica Saint Denis wydaje się  być wyrwana gdzieś z Afryki Północnej. Jedyni biali to turyści, a na przeciwko Bazyliki targowisko, jak z Marrakeszu.
Kolejnym miejscem, które chcieliśmy w Paryżu odwiedzić (choć w tym miejscu ja miałem głos decydujący) był Pałac Inwalidów. Ogromna budowla z majestatycznym kościołem robi już z daleka niesamowite wrażenie. A w środku – historia wojskowości od średniowiecza po II wojnę światową. Mnie jednak szczególnie interesowały czasy Napoleońskie oraz pierwsza Wielka Wojna. W pierwszym przypadku moją uwagę zwrócił fakt, ze o Polakach biorących udział w kampaniach Cesarza nie ma prawie nic. To prawie odnosi się do jednej, niewielkiej tabliczki, która – bardzo pobieżnie – o nich wspomina. Poza tym nic! Ani portretów (choć ks. Józef jako marszałek Francji powinien się tu znaleźć) ani mundurów. Szok!
Za to pierwsza wojna światowa odmalowana dość dobrze. Wiele ciekawych eksponatów i dość sporo o Polakach. Jednak clou stanowiła wizyta w kościele Inwalidów u grobu Napoleona Wielkiego. Dla mnie, jako osoby ceniącej Cesarza a, zarazem, jako autora pracy magisterskiej o Księstwie Warszawskim, było to niezwykłe doświadczenie.
Nasz rocznicowy wieczór spędziliśmy pod wieżą Eiffla zachwycając się efektami świetlnymi i fontanną nad którą siedzieliśmy. Zdziwiło nas jednak niepomiernie, że o 23 w restauracji pod wieżą nie można już nic zjeść – jedynie wypić.
Ostatniego pełnego dnia pobytu zrobiliśmy sobie spacer po centrum Paryża zwiedzając gotyckie kościoły św. Germana, Eustachego  etc. Poszliśmy na pyszne desery do najwspanialszej cukierni Angelina niedaleko ogrodów Tuileries, byliśmy na moście Sztuki, przy nagrobku Króla Polskiego Jana Kazimierza Wazy. Na koniec dnia wypiliśmy wino przy paryskich Hallach i poszliśmy na kolację do wspaniałej restauracji L’epicerie na rue Montorgueil, w której obsługiwały nas dwie Ukrainki. Następnego dnia rano odlatywaliśmy do Warszawy.
Paryż zrobił na nas ogromne wrażenie. Jest majestatyczny, potężny i ciekawy. Pełen małych knajpek i klimatycznych zaułków. Oczywiście ma swoje wady – śmierdzi, jest brudny i pełen kolorowych imigrantów. Co ciekawe, nie widzieliśmy białych z małymi dziećmi (poza turystami), za to przybysze spoza Europy mieli ich po kilkoro. Tu naprawdę widać jak Europa Białego Człowieka wymiera. Paryżanie są wyniośli i mało się uśmiechają. Nie znaczy to jednak, że są niemili – wielokrotnie spotykaliśmy się z bezinteresowną życzliwością, ale zawsze z dystansem i pewną wyższością. Paryż jest też drogi. Ale specyficznie. Musze zaznaczyć, ze nie znam cen francuskiej prowincji – porównywałem do innych krajów (Niemcy, Włochy). W sklepach i marketach ceny są zbliżone do innych europejskich, niektóre produkty (np. Sery, wina) tańsze niż w Polsce. Natomiast w restauracjach i kawiarniach makabra. Obiad dla 2 osób to ok 50 EUR. Produkty w kawiarni mają trzy ceny w zależności od miejsca spożycia – najtaniej przy barze, drożej przy stoliku wewnątrz lokalu i najdrożej przy stoliku na zewnątrz. Piwo na zewnątrz to ok 6 EUR. Co ciekawe takich kafejek jest mnóstwo (co najmniej jedna na skrzyżowanie) i popołudniami wszystkie mają klientów.
Pomimo wspomnianych wad zostałem zauroczony. Toskańskie Cortona i Chiusi są miłością mego życia, a Paryż dobrą znajomą, która świetnie gotuje, ma wygodny i przytulny dom, choć słabo posprzątany.

wtorek, 9 października 2012

Bitwa pod Koronowem

W związku z kolejną rocznicą bitwy postanowiłem odkurzyć mój wpis sprzed 2 lat. Zapraszam.

Kiedy, w latach 90 tych, będąc na studiach usłyszałem o bitwie pod Koronowem zacząłem intensywnie szukać więcej na ten temat. Okazało się, że poza Długoszem niewiele można znaleźć. W tym roku postanowiłem (jako, ze mija 600 lat od tej bitwy) przypomnieć ją innym. Okazało się, ze nagle nastąpił wysyp artykułów (od Mówią Wieki po Science Fiction) o tej bitwie, dlatego mój się nigdzie nie przebił, więc publikuję go poniżej.
Obchodzona hucznie w tym roku sześćsetna rocznica Bitwy pod Grunwaldem przyćmiła nie tylko, równie okrągłą, czterechsetną rocznicę Bitwy pod  Kłuszynem (4 lipca), ale i bitwy, która odbyła się trzy miesiące po Grunwaldzie i dzięki niej tamto zwycięstwo nie zostało kompletnie zaprzepaszczone. Mowa o, prawdopodobnie, ostatniej pancernej bitwie średniowiecza – bitwie pod Koronowem.
Wspomnieć należy, że w średniowieczu bitwa pancerna to taka, w której brało udział jedynie rycerstwo – konnica i rozstrzygana była zgodnie z zasadami kodeksu rycerskiego. Odbyła się ona 10 października 1410 roku, ale zanim o samej bitwie, dowiedzmy się jak do niej doszło.
Nasi historycy mają przykrą tendencję do przesady – jedni pogrążają przeszłość Polski w ciemnocie, antysemityzmie, zaścianku etc. drudzy uważają, że wszystko było jasne, czyste, a nasi bohaterowie są postaciami ze spiżu. Prawda jest jednak mniej czarno – biała, a każdy miał, mówiąc kolokwialnie, „swoje za uszami”.
Nie inaczej było z Jagiełłą. Badacze jakby nie zauważają, nadzwyczajnego, ciągu błędów militarnych, tego wybitnego stratega, po zwycięskiej bitwie 15 lipca. Cała kampania letnia w 1410 roku skierowana była na zniszczenie Zakonu Krzyżackiego, stąd planowany atak bezpośrednio na Malbork. Kiedy jednak droga do stolicy państwa zakonnego stanęła otworem Jagiełło „zmiękł”. Zamiast kontynuować marsz, którego prędkość do tej pory wynosiła ok. 40 km. dziennie (przy takiej prędkości Polacy powinni stanąć pod Malborkiem po 2 – 3 dniach), król nie popędza armii, która porusza się ok. 15 km dziennie, a na dodatek zatrzymuje się pod, niemal, każdym zamkiem krzyżackim po drodze, które to zamki są już w rękach „powstańców” ze Związku Jaszczurczego.  Dlatego też armia sojusznicza dociera pod Malbork dopiero 25 lipca, kiedy tam rządy rozpoczął, dawny komtur świecki, Henryk von Plauen, który przygotował stolicę zakonną do oblężenia. Oblężenia, jak wiemy, nieskutecznego, choć u Długosza znajdujemy opis sytuacji militarnej, która mogła doprowadzić do zdobycia twierdzy już 26 lipca. Rycerze po zdobyciu miasta zaatakowali zamek, który był dostępny ze względu na sporą wyrwę w murach, jednak decyzja Jagiełły powstrzymująca natarcie, spowodowała dwumiesięczne oblężenie. Zakończyło się ono odejściem wojsk sprzymierzonych 19 września 1410 roku. Powodem, wg Długosza, były naciski doradców i rycerstwa, zwłaszcza małopolskiego, które – prawdopodobnie – obawiało się o majątki. Ale nie tylko ona, albowiem również Litwini byli przeciwni kontynuowaniu oblężenia. Malbork pozostał wiec nietknięty, a i nie zagrożony przez nikogo – żadnych formacji nie pozostawiono pod murami krzyżackiej stolicy, jednie duża część zamków pruskich była obsadzona przez polskie załogi. Dziwi to tym bardziej, że już po odejściu spod Malborka, król wraz z częścią wojsk dotarł pod oblegany zamek w Radzyniu, który nakazał wziąć szturmem 21 września, czego tez dokonano z powodzeniem. Dlaczego nie można było tego zrobić ze słabiej przygotowaną stolicą? Nie wiemy.
Jagiełło wycofywał się z Państwa Zakonnego w tryumfalnym pochodzie, jak zwycięzca. Okazało się jednak, ze wszystko to co zyskał 15 lipca pod Grunwaldem zostało utracone przez 17 dni  – między 24 września a 11 października 1410 roku. W tym bowiem czasie, kiedy wojska polskie opuściły już ziemie pruskie, Krzyżacy podjęli dzieło odzyskania utraconych zamków i miast. W rękach polskich pozostały jedynie zamki w Toruniu, Nieszawie, Brodnicy i Radzyniu, a z miast pozostały Toruń i Gdańsk. Działania Zakonu oraz ustępliwość mieszkańców Pomorza ocenione zostały w historiografii jako zdrada. Pierwszych, gdyż złamali zasady rozejmu, który zwyczajowo zawierano na czas zimowy, drugich, gdyż złamali przysięgi wierności królowi Polskiemu, poddając się często bez walki.
Król zaś stanął w początku października wobec groźby najazdu ze strony wojsk von Plauena z północy, oraz Michaela von Küchmeistra z zachodu. Ten ostatni  zbierał Krzyżaków z Nowej Marchii oraz najemników z Niemiec, Czech, Śląska i Węgier i odzyskiwał tereny na zachodnich krańcach państwa krzyżackiego – Chojnice, Tucholę, Bytów, Lębork. Celem tych wojsk był zdaje się sam Jagiełło, który schronił się był wówczas w Inowrocławiu, rozpuściwszy wcześniej wojsko na leże zimowe. Gdyby armia Küchmeistra zdobyła Koronowo oraz Bydgoszcz (co dla ok. 4000 ludzi nie stanowiło problemu) Inowrocław stałby otworem.
Jednak to pod Koronowem doszło do decydującej w tej kampanii bitwy. Miasto to leży w zakolu Brdy na pograniczu Kujaw i Pomorza. Znajduje się tam klasztor cystersów, gdzie w roku 1410 stacjonowało polskie rycerstwo. Znaczenie strategiczne Koronowa związane było z dwoma faktami. Po pierwsze, tędy biegła najkrótsza droga z Tucholi do Bydgoszczy i Nakła, po drugie tu znajdowały się dwa mosty na Brdzie.  Stąd też Krzyżacy, zmierzając ku Bydgoszczy nie mogli ominąć Koronowa, a Polacy musieli obsadzić je jak najlepszą załogą, zwłaszcza, że  wonczas nie posiadało ono murów.
Küchmeister oblegając Tucholę szukał też innych możliwości walki z Polakami, dowiedziawszy się, że Koronowo nie jest zbyt silnie bronione, co potwierdzili (acz uciekając się do kłamstwa) złapani polscy rycerze, postanowił wraz z konnicą je zaatakować. Otworzyło by to, przy okazji, drogę ku Bydgoszczy i Inowrocławowi, gdzie, jak wspomniano, przebywał Jagiełło.
Początek nie był zbyt pomyślny dla Krzyżaków. Kiedy podeszli pod miasto okazało się, że nie jest ona aż tak osłabione, jak rzekli złapani zwiadowcy, w związku z tym wójt Nowej Marchii postanowił ratować się ucieczką. Ujrzeli bowiem rycerze Zakonu, spoglądając na Koronowo z góry Łokietka, masy chłopstwa i pospólstwa jako piechotę w samym mieście i w okolicach mostu, a pod klasztorem gotowe do walki konne rycerstwo polskie.
Podczas odwrotu łucznicy konni razili strzałami Krzyżaków, którzy próbowali się bronić, jednak w takiej sytuacji łucznicy cofali się za kopijników. Wśród historyków trwa spór, cóż to za formacja ci łucznicy? Niektórzy badacze twierdzą nawet, iż był to oddział Tatarów. Taka walka „szarpana” trwała na odcinku ok. mili (w czasach Długosza, od którego znamy przebieg bitwy, miała ona 10 km) po czym Krzyżacy postanowili, w okolicy wsi Łąsk, stanąć do walki w polu.
Wtenczas rozpoczyna się właściwa, a jakże nadzwyczajna, bitwa. Najpierw pojedynki jeden na jednego, po nich zwarcie oddziałów rycerskich, które pozostaje bez rozstrzygnięcia, z powodu zapalczywości i umiejętności rycerskich obu stron. Wtedy to następuje pierwszy rozejm – rycerze odchodzą z pola, przewiązują rany, posilają się, rozmawiają o walce. Na sygnał rozpoczyna się kolejna część bitwy, która także pozostaje nierozstrzygnięta, choć ginie kilku rycerzy, a nieliczni dostają się do niewoli. Następuje drugie zawieszenie broni, podczas którego dochodzi do bardziej poufałych kontaktów miedzy walczącymi – zbierani są ranni, opatrywane rany, ale i wymieniani jeńcy, konie, posyłają sobie nawzajem wino. Niektórzy twierdzą nawet, iż giermkowie rozstawiali stoły z pożywieniem i napitkami, przy których wspólnie zasiadali członkowie wrogich armii. Widać więc, że bitwa, zgonie z kodeksem honorowym, rozstrzygana była jako turniej, choć o większą stawkę i na śmierć. Jak twierdzą badacze z taką kurtuazją nie spotkano się podczas żadnej innej bitwy, a powodem tego zachowania było najprawdopodobniej fakt, ze po stronie krzyżaków znajdowali się, w większości, goście zakonu – znamienici rycerze – umiejący docenić wroga. Dopiero podczas I wojny światowej dochodziło, sporadycznie, do kontaktów żołnierzy dwóch stron konfliktu na gruncie neutralnym – opowiada się nawet o meczu piłkarskim między Niemcami a Francuzami.
Trzecia część bitwy doprowadziła wreszcie do przełomu, kiedy to Jan Naszan z Ostrowiec zdobył chorągiew, a Polacy silniej natarli na osłabione moralnie wojska przeciwnika. Ten ucieka, część ginie lub dostaje się do niewoli. Bitwa Koronowska zostaje wygrana. Nie była ona jakimś istotnym novum w militarystyce – typowa pancerna bitwa średniowiecza, której wynik to suma pojedynków turniejowych.
Jak więc widać Jagiełło, tak wielki strateg do 15 lica, po Grunwaldzie nagle utracił swój zmysł i popełniał błąd za błędem:
  1. spowolnienie marszu na Malbork – utrata zaskoczenia, pozwolenie na przygotowanie obrony
  2. brak zgody na kontynuowanie szturmu w dzień po przybyciu pod mury Malborka
  3. brak próby zdobycia stolicy Zakonu szturmem po 2 miesiącach oblężenia
  4. utrata zamków i miast pruskich i pomorskich po 24 września, czyli po opuszczeniu terytorium zakonnego
  5. zbyt wczesne rozpuszczenie wojsk
  6. zatrzymanie się w Inowrocławiu – niebezpiecznie blisko granicy z państwem Zakonnym
Dziwne to błędy i wielce znaczące. Wyobraźcie sobie bowiem Polskę bez brzemienia państwa Zakonnego, później świeckich Prus, Prus Wschodnich – czyż nie inaczej mogła się potoczyć historia?
Błędy i straty po Grunwaldzie naprawiła dopiero victoria pod Koronowem, bez tej bitwy Grunwald nic by nie znaczył, dlatego też powinniśmy bardziej świętować 600 lecie Koronowa a nie Grunwaldu.

Przy pisaniu powyższego artykułu opierałem się na książce P. Derdeja, Koronowo 1410, Warszawa 2004 oraz wykładach prof. B. Śliwińskiego z UG.

wtorek, 4 września 2012

Trochę o szkole na początek września


Walka o polską szkołę trwa. Protesty przeciw zmniejszaniu liczby godzin w historii, choć odrobinę spóźnione – o planowanych zmianach wiadomo było trzy lata temu, kiedy wchodziła nowa podstawa programowa do gimnazjów – przyniosły zwiększenie zainteresowania tym problemem.
Na początku wakacji, po raz kolejny, chór mediów i polityków zaatakował nauczycieli, jako  „nierobów” z najdłuższymi urlopami. Pojawiały się propozycje zmian systemowych, które w żadnej mierze nie uwzględniały specyfiki pracy szkoły, nauczyciela czy możliwości sprzętowo – lokalowych. Jako przykład może posłużyć projekt zmian w czasie pracy, polegający na zmuszeniu nauczycieli do siedzenia w szkole od 8 do 16  niezależnie od liczby godzin dydaktycznych.  Ukróciłoby to pracę w kilku szkołach, co, dla nauczycieli z mniejszym stażem, jest jedyną możliwością godziwych zarobków. Ponadto pozwoliłoby urzędnikom na kontrolę, ile w rzeczywistości pracuje nauczyciel. Jest jednak kilka „ale”. Rady Pedagogiczne i spotkania z rodzicami, siłą rzeczy, odbywać się muszą w godzinach popołudniowych – jak rozliczne byłby te godziny? Czy jak nadgodziny? Obecnie – przypomnę – nauczyciel pracuje 40 godzin tygodniowo w tym 18 dydaktycznych i – w gimnazjum – 2 tzw. karciane (czyli de facto 20 godzin dydaktycznych). W tych 40 godzinach zawierają się także rady pedagogiczne, szkolenia, spotkania z rodzicami. Utrudnieniem we wprowadzeniu systemu 8 – 16 jest także słaba baza lokalowa i sprzętowa. W wielu szkołach nie ma gabinetów przedmiotowych, w których mogliby pracować nauczyciele poza godzinami dydaktycznymi, a pokoje nauczycielskie nie są zbyt duże. To samo dotyczy dostępności do komputerów – jest ona utrudniona i ograniczona. Ponadto – tu też przypomnę – praca nauczyciela to także samokształcenie – choćby szkolenie czy czytanie publikacji, które zdecydowanie odbywa się poza szkołą. To tylko kilka przykładów, jak osoby z zewnątrz, próbują zmieniać szkołę, nie znając jej specyfiki. Choć przyznam, że osobiście uważam, iż zmiany są konieczne, ale w zupełnie inną stronę – rozpocząłbym od likwidacji obowiązku nauczania powyżej 6 klasy szkoły podstawowej i likwidacji MEN. No i, koniecznie, przywrócenie szkół zawodowych i terminowania.
Walka jednak trwa i od czasu do czasu coś się ze szkołą dzieje, choć póki co zmierza to ku gorszemu. Jak wspomniałem walka o lekcje historii odniosły minimalny sukces – ministerstwo zgodziło się, aby blok Ojczysty Panteon i ojczyste spory stał się obowiązkowy. Wiele także pisano o kontrowersyjnym podręczniku wydawnictwa Stentor wychwalającym Gazetę Wyborczą i na jej wizji historii opartym.
Niewielu jednak zwraca uwagę, ze to nie jedyny problem z podręcznikami. Niedawno otrzymałem od wydawnictwa OPERON przesyłkę z podręcznikami do Wiedzy o Społeczeństwie w liceum według nowej podstawy programowej. Przejrzałem je pobieżnie i to wystarczyło, aby napisać niniejszy tekst.
Po kilku latach doświadczenia jako nauczyciela, nauczyłem się wybierać tematy, po których oceniam podręczniki, gdyż – z przyczyn oczywistych – nie jestem w stanie przeczytać każdego podręcznika od deski do deski. W przypadku podręczników z WOS są to kwestie współczesnych problemów społecznych czy sporów światopoglądowych oraz ideologii politycznych.
Obydwa podręczniki obejmują zakres rozszerzony przedmiotu, a więc  powinny omawiać problemy możliwie szeroko. Jeden z podręczników autorstwa Artura Derdziaka i Macieja Batorskiego rozważa powyższe problemy w sposób obiektywny i fachowy. Idee opisuje rzetelnie, a w przypadku sporów światopoglądowych prezentuje argumenty obu stron konfliktu powstrzymując się od komentarza. Dla konserwatysty, uznającego, że istnieje tylko jedna prawda, zwłaszcza w zakresie problemów takich jak tzw. aborcja, eutanazja czy „prawa” osób homoseksualnych, to mało, ale – patrząc realistycznie – to i tak dobry punkt wyjścia dla nauczyciela.
Jednak drugi z podręczników autorstwa Zbigniewa Smutek, Jana Maleski i Beaty Surmacz dyskwalifikuje autorów, wydawnictwo oraz  recenzentów. Autorzy bowiem podczas omawiania ideologii politycznych pomieszali Faszyzm z Narodowym-socjalizmem. Nie widzę wytłumaczenia dla takiego działania, jak tylko… ideologiczne. Etykieta „faszysty” jest dziś utożsamiana z popieraniem Hitlera, antysemityzmem etc. Dlatego najwidoczniej, autorzy uznali, ze lepiej nie mieszać młodym ludziom w głowach, żeby nie pomyśleli samodzielnie i nie związali nazizmu z socjalizmem (bo tymże nazizm jest!). Dowiadujemy się też, ze słowo faszyzm pochodzi o fascio czyli pęk rózg co nie ma wiele wspólnego z prawdą bo pochodzi ono od fasci di combatimento czy związków kombatantów zakładanych przez Mussoliniego. Dodać należy, ze faszyzm jest tworem typowo włoskim i nigdzie indziej nie występował, choć oczywiście Hitler pewne wzorce z Mussoliniego czerpał – choćby słynne rzymskie pozdrowienie. Jednak trzeba pamiętać, że idea włoska nie była rasistowska (a to możemy przeczytać w podręczniku OPERONu) oraz ekspansywna. Mussolini, poza próbami zdobycia kolonii w Afryce, raczej nie szukał Lebensraumu, a i rasy aryjskiej we Włoszech nie uświadczysz. Uczeń jednak może tak sądzić po przeczytaniu podręcznika do liceum. Jeszcze raz przypomnę, że jest to książka przeznaczona dla licealistów i to w zakresie rozszerzonym!
Drugi problem to sposób przedstawienia konfliktów światopoglądowych, który jest  jednoznacznie lewicowy, zwłaszcza w zakresie praw homoseksualistów. W przypadku zabijania dzieci nienarodzonych autorzy ograniczają się do zaprezentowania obecnej ustawy o planowaniu rodziny etc. Przy eutanazji czytamy już troszkę więcej. Między innymi o państwach, które ją dopuszczają, a obok okładka książki Janusza Świtaja, który w Polsce walczy o eutanazję (kryptoreklama?). Najwięcej jednak autorzy napisali o „prawach” mniejszości seksualnych. Licealiści dowiedzą się czym jest homofobia (choć w żaden sposób nie jest to termin ani socjologiczny, ani prawniczy ani medyczny), oraz że jej przejawy są bardzo częste, a wynikają z niewiedzy. Uczeń dowie się też cóż to jest LGBT i ze 17 maja jest Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii i wielu jeszcze innych szczegółów. Żadnych argumentów strony przeciwnej. Nic! Każdy kto jest przeciw „prawom” mniejszości seksualnych jest niedouczonym homofobem.
Nie wiem jak ten podręcznik przeszedł przez sito recenzentów, którzy powinni go odrzucić już za pierwszą opisywaną tu nieścisłość (delikatnie mówiąc) dotyczącą faszyzmu i nazizmu, a za przedstawianie „sporów” bez argumentów „przeciw” jest już manipulacją.
Jak więc widać walka o polską, chrześcijańską, rzetelną szkołę nie może się ograniczać do lekcji religii czy historii. Zobaczmy czego jeszcze uczą się nasze dzieci na WOS, filozofii, biologii czy fizyce, gdzie bardzo popularne są teorie prof. Hawkinga, którego celem jest udowodnię, że Bóg nie był potrzebny aby stworzyć świat. Każdy przedmiot można zideologizować i wszędzie można manipulować.