środa, 9 lipca 2014

Obłęd z Obłędem

Z zamysłem tego wpisu nosiłem się od czasu przeczytania książki Piotra Zychowicza Obłęd 44, więc od dłuższego czasu. Piszę teraz - po obejrzeniu Powstania Warszawskiego i przed lekturą najnowszej książki Ziemkiewicza.


Kolejny wpis muszę zacząć od wyjaśnienia. Dorastałem w kulcie Powstania Warszawskiego. Wynikało to z faktu, że mój Tata pochodzi ze stolicy, mam tam rodzinę i często tam bywam. Pomnik małego powstańca, gąsienica Goliata na ścianie Katedry św. Jana i inne miejsca  związane z Powstaniem były mi doskonale znane. W latach 80 tych w moim domu pojawiła się książka Jerzego Kirchmayera Powstanie Warszawskie, w której autor krytykuje decyzję dowództwa AK - byłem wewnętrznie oburzony.
Kiedy jednak dorosłem i skończyłem studia historyczne zmienił się mój punkt widzenia. Nauczyłem się, że nie ma ludzi nieomylnych i postaci pomnikowych, a przeszłość nie jest czarno - biała.
Mimo to nadal jestem pełen szacunku i  podziwu dla powstańców oraz mieszkańców Warszawy. Muzeum Powstania Warszawskiego odwiedziłem kilkukrotnie i uważam je za jedne z najlepszych w Polsce. Moi synowie, choć jeszcze młodzi, już też je odwiedzili. Obejrzałem, z zachwytem, filmy o Powstaniu i wybieram się na Miasto 44. Nadal więc Powstanie jest dla mnie ważne, jako historyka i jako Polaka. Nie przeszkadza to jednak w krytyce samego pomysłu i jego realizacji, zwłaszcza, w ówczesnej, konkretnej sytuacji.
Z książką Piotra Zychowicza mam dwa problemy i od tego może zacznę. Jest pisana językiem potocznym i emocjonalny. Czasem zbyt potocznym i zbyt emocjonalnym. To przeszkadza. Z drugiej strony dla odbiorcy nie-historyka może być to zaleta. Drugi problem to całkowity brak przypisów. Autor cytuje wypowiedzi, podje ich autorów, ale nie podaje źródeł. To przeszkadza w ewentualnej weryfikacji. Ponadto jednak, Obłęd 44 jest książką wybitną i odważną. 
Nad omawianą pracą, przetoczyła się już dyskusja, choć autor nadal jest bezlitośnie flekowany, zwłaszcza z „prawej” strony, dlatego nie będę powtarzał wszystkiego. Napiszę tylko o tym, co najbardziej zwróciło moją uwagę, również w kontekście debaty.
Przede wszystkim zauważyłem, ze debata na temat tez Zychowicza nie jest merytoryczna. Właściwie nikt nie zdobył się na podważenie faktografii. Była to bardziej debata emocjonalna dotycząca interpretacji Powstania. Pojawiały się (oczywiście upraszczając) hasła: „obrażanie powstańców”, „przeszłych pokoleń”, „zły moment” etc. Podstawowe jednak tezy, znowu upraszczając, interlokutorów redaktora DoRzeczy, to  stwierdzenia: że Polacy nie mogli stać z bronią u nogi, że taka była atmosfera w Warszawie, że powstanie i tak by wybuchło oraz przeniesienie faktu Powstania Warszawskiego na zaistnienie Solidarności i w ogóle ruchów antykomunistycznych.
Otóż nie można się, absolutnie, zgodzić na powyższe tezy. Solidarność zaistniałaby niezależnie od Powstania, a być może byłaby silniejsza przez fakt przeżycia elit, które podczas Powstania i akcji Burza zostały wymordowane przez obu naszych wrogów. Zastanawiające, że przeciwnicy Zychowicza nie dopuszczają do siebie myśli, że - być może - dzięki tym, którzy wówczas oddali życie, a więc zabrakło ich, inaczej (lepiej) wyglądałaby nasza teraźniejszość. 
Co zaś do samej decyzji o wybuchu Powstania musimy zacząć od tego, ze Armia Krajowa była wojskiem pod dowództwem Naczelne Wodza. To nie byłą banda dzieciaków, które sobie robią co chcą ale regularne wojsko, które ma wykonywać rozkazy. W związku z tym twierdzenie, że powstanie i tak by wybuchło bo taka była atmosfera bardzo źle świadczy o dowództwie AK. Bo albo nie potrafiło zapanować nad wojskiem, albo nie wykonywała rozkazów gen. Sosnkowskiego, który jednoznacznie zakazywał Powstania, co jest jednoznaczne ze zdradą. 
Dodatkowo fakty przeczą stwierdzeniom o nieuniknionym. Otóż już 27 lipca gen. Chruściel wydał rozkaz gotowości dla oddziałów AK odwołany dzień później. Żołnierze rozeszli się bez problemów - nikt się nie buntował, nikt samowolnie powstania nie wywoływał. Chodziło wiec jednak o odrzucenie zaleceń Naczelnego Wodza.
O Borze-Komorowski, Okulickim, Monterze et consortes, źle świadczą jeszcze inne, niepodważalne, fakty. Jak wspomniano, gen. Sosnkowski, wydał rozkaz zakazujący wywoływania Powstania znając skutki ujawniania się AK na terenach wschodniej Rzeczypospolitej zajętych przez Sowietów oraz postanowienia Teherańskie - znali je także dowódcy AK w Polsce. Mimo to podjęli decyzję, która bez żadnego sukcesu militarnego zakończyła się śmiercią 16 tys. powstańców i od 150 do 200 tys. cywilów oraz zniszczeniem miasta.
Warto też przypomnieć, ze ci sami ludzie nie mieli odwagi przerwać powstania, mimo, ze już po kilku dniach jasnym było, że nie ma ono szans powodzenia, choćby ze względu na duże siły niemieckie, które w ostatnich dniach powróciły do Warszawy oraz z powodu klęsk przy próbie zajęcia punktów strategicznych - przede wszystkim lotniska na Okęciu.
W tym kontekście nie widzę żadnych przesłanek aby dowódców Armii Krajowej nie oceniać tak samo jak wszystkich innych postaci z naszej historii. Byli to tacy sami ludzie i popełniali błędy jak i inni - Kazimierz Wielki, Kościuszko czy Piłsudski.
Jeżeli Piotr Zychowicz podaje fakty i wiernie cytuje (a wszystko na to wskazuje) to trudno odrzucić jego interpretację - powstanie było błędem militarnym i politycznym. Decyzje dotyczące Polski zostały już podjęte, Sowieci stawali się większym zagrożeniem niż Niemcy, straciliśmy elitę, która była nam niezwykle potrzebna w czasach komuny i brakuje jej teraz. Teraz, kiedy w Polsce rządzi (i nie chodzi tylko o realną władzę) Ziemkiewiczowskie Polactwo - dorobkiewicze bez kultury i korzeni, ludzie nie patrzący poza koniec swego nosa, cwaniacy, kombinatorzy, ludzie umiejący okazywać jedynie pogardę słabszym, pospolite chamy. Ci ludzie na prawdę za nic mają te tysiące zamęczonych przez Niemców i Sowietów - w III RP, tak jak w polityce miedzy narodowej nie ma miejsca na sentymenty i wdzięczność dla przeszłych pokoleń. Nie twierdzę, że to dobrze - twierdzę, że tak jest i nie da się tego łatwo zmienić.
Czy Ci, których straciliśmy w wyniku błędnych decyzji konkretnych osób nie wychowali by lepszych następców? Myślę, że bardziej przydaliby się żywi - bo walka to nie tylko strzelanie z karabinu (diamentami), ale też praca u podstaw.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Zapomniany Blok

Wraz z grupą młodzieży, po raz kolejny, byłem w obozach Auschwitz-Birkenau. I, po raz kolejny, pozostał mi pewien niesmak.


Rok temu, podczas zwiedzania Auschwitz, przez zupełny przypadek wszedłem do Bloku nr 15. Okazał się to być budynek określony w muzealnych zbiorach jako narodowy - Polski. Wewnątrz znajdowały się informacje, zdjęcia oraz eksponaty dotyczące rozpoczęcia II Wojny n Światowej, prześladowania i eksterminacji Polaków, Polskiego Państwa Podziemnego, a także początków obozu.
Niestety budynek ten jest omijany przez oprowadzających grupy przewodników.
Wydaje się, że w dobie oczerniania Polski filmem „Nasze Matki, nasi Ojcowie” czy poprzez „polskie obozy koncentracyjne”, polska placówka muzealna powinna wykorzystać wszelkie możliwości aby ukazać prawdę. Zaniechanie wykorzystania Bloku nr 15 musi budzić niesmak, gdyż odwiedzający dowiadują się, że obóz pojawia się niemal Deus ex machina, w dawnych koszarach wojskowych na terenie Polski. Nie poznają jednak całego kontekstu historycznego - napaści Niemców, bohaterskiej obrony, a później budowania ruchu oporu, także wewnątrz obozu - na miejscu byłaby tu postać rtm. Pileckiego.
Blok 15 byłby wspaniałym wstępem do całej reszty. Można by pokazać, zwłaszcza obcokrajowcom (ale nie tylko!), że to Polska jako pierwsza sprzeciwiła się Niemcom; to Polacy byli od samego początku wojny eksterminowani; to Polacy zostali zdradzeni przez sojuszników i dobici przez Sowietów i że to dla Polaków początkowo przeznaczony był obóz.
Daleki jest od licytowania się na ofiary, ale prawda powinna przebić się do powszechnej świadomości. Temu właśnie służyłoby odnowienie i wykorzystanie przez Muzeum Bloku nr 15.
Fakt, ze Blok ten jest omijany, jest decyzją władz muzeum. Wg przewodników wynika ona z faktu, że jest to Blok narodowy oraz, że ekspozycja jest przestarzała. Nie przekonują mnie te tłumaczenia - ekspozycję można odświeżyć, a to, ze jest to Blok narodowy nie zmienia faktu, że to Polska  był pierwsza.
Fajnie byłoby, aby w Muzeum Auschwitz-Birkenau wykorzystano Blok nr 15 do prowadzenia Polskiej polityki historycznej.

sobota, 14 czerwca 2014

Mundial sędziów

Nie jestem wielkim fanem piłki kopanej, jednak lubię sobie pograć w FIFę 12 i obejrzeć jakiś mecz. W czasie Mistrzostw Świata czy Europy śledzę zmagania regularnie.


Niestety, w tym roku trzy pierwsze mecze mocno zniechęciły mnie do oglądania kolejnych. Od kiedy pamiętam, zdarzały się mniejsze lub większe pomyłki sędziowskie. Choćby słynny Howard Webb, który przekreślił szanse Polski w 2008 roku. 
Jednak to co zobaczyłem podczas trzech pierwszych meczów tegorocznego mundialu przerosło najgorsze oczekiwania. W każdym z nich błędne decyzje miały ogromny wpływ na wynik meczu i, co gorsza, nie stawały się nauczką dla kolejnych.
Mecz 1: Brazylia - Chorwacja. Rzut karny po symulacji Freda daje prowadzenie Brazylii. Nieodgwizdany faul Ramireza na Rakiticiu daje 3:1 dla Brazylii.
Mecz 2: Meksyk - Kamerun. Sędzia nie uznaje dwóch prawidłowo strzelonych bramek. Komentatorzy twierdza, że komuś zależało aby w pierwszej połowie meczu nie padły bramki.
Mecz 3: Hiszpania - Holandia. Nieodgwizdany faul na Casilliasie, co daje dwubramkową przewagę Holandii. Van Persie, którego tak teraz hołubią wszyscy wyraźnie uchyla się, aby nie trafić głową piłki, gdyż oddalił by ją od bramki Hiszpanów. Wyskok był tylko po to aby przyblokować Csilliasa. Na dodatek bramkarz Hiszpanów otrzymuje żółtą kartkę.
I nie przekonuje mnie twierdzenie, że Holandia czy Brazylia były „lepsze”. Po pierwsze, na pewno - zwłaszcza w przypadku Holandii - skuteczniejsze. Trzeba jednak wziąć pod uwagę psychikę zawodników. Każdy, kto miał styczność z jakimikolwiek zawodami, zdaje sobie sprawę jak ważna jest nastawienie psychiczne. Nie dziwi mnie wiec, że Chorwaci czy Hiszpanie widząc, że pomimo starań mają przeciw sobie nie tylko przeciwników ale sędziów przestali grać. 
Nie podoba mi się, że na ten sport tak wielki wpływ mają jednostki w postaci sędziów. Ciekawe, że to co z powodzeniem funkcjonuje w hokeju czy piłce ręcznej budzi tak ogromny sprzeciw FIFy - chodzi o powtórki.
Z tegorocznymi mistrzostwami związane są i inne kontrowersje - protesty Brazylijczyków,  i to nie tylko tych najbiedniejszych - ukazują jasno, ze organizacja Mundialu czy Olimpiady przynosi zyski jedynie FIFA i MKOL, oraz kombinatorom, a nie krajom, w których się odbywają o poszczególnych mieszkańcach już nie wspominając.

sobota, 19 kwietnia 2014

Życzenia


Aby Zmartwychwstały Chrystus obdarzył nas łaskami, których najbardziej potrzebujemy: wątpiącym dał wiarę, zniechęconym – nadzieję, a wszystkim miłość.

czwartek, 13 marca 2014

Kamienie na …

Znając negatywne opinie recenzentów, środowisk harcerskich, ekspertów, cieszę jednak, że zobaczyłem film „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego. I, mimo wszystko, uważam, że trzeba go zobaczyć.


Choćby po to, aby na własne oczy stwierdzić, jak można zdekonstruować mit. I fakt. Myślę też, że mądrzy nauczyciele i rodzice powinni zabrać swoje pociechy do kina, aby skomentować manipulacje i przekłamania. Bo, powiedzmy to sobie szczerze, prędzej czy później (a raczej prędzej) młodym ludziom wpadnie w ręce ten gniot (a to w szkole, a to w internecie) bo owoc zakazany najlepiej smakuje. Pozostawiany jednak bez komentarza może narobić więcej bałaganu, niż obejrzany z rodzicami/nauczycielami i przez nich zrecenzowany, dopowiedziany, uzupełniony.
Po tym, przydługim, wstępie warto zająć się samym obrazem. Po pierwsze film jest po prostu nudny. Choć nie należę do pokolenia nastolatków, którzy nie potrafią się skupić na scenie dłużej niż kilka sekund i potrzebują kolejnego bodźca (jak w teledyskach) i lubię, także, filmy spokojne, z wolno rozwijającą się akcję z długimi ujęciami, to na „Kamieniach…” wynudziłem się za wszystkie czasy. Chyba tylko „Aviator” mnie bardziej zmęczył.  I „Cast away”. 
Tam gdzie można by wykorzystać wartką akcję reżyser skracał do formy teledyskowej, przydługie dialogi, nb. nic nie wnoszące, albo sceny rozlewania wina czy łapania i zabijania gołębi są pokazane długo i dokładnie. Nuda panie, jak w polskim kinie. 
O kwestiach faktografii wiele już napisano, więc nie będę powtarzał, ograniczę się jedynie do tego co mnie najbardziej uderzyło. Był to, przede wszystkim, brak Alka Dawidowskiego. W książce było trzech bohaterów - Alek, Rudy i Zośka, w filmie pozostało dwóch. Alek przewija się jako postać bardzo drugoplanowa (a właściwie trzecio lub czwarto), a jego pseudonim pada podczas projekcji tylko raz. W związku z tym nie ma, oczywiście, kultowej sceny ze zdjęciem tablicy z pomnika Kopernika, czy napisu na Muzeum Narodowym po „aresztowaniu” tam pomnika Kilińskiego. 
Nie przypadło mi do gustu, także, ukazanie przez Glińskiego, przedwojennych harcerzy w typie dzisiejszych, rozwydrzonych nastolatków. W filmie członkowie Szarych Szeregów piją alkohol (Zośka z dziewczyną, u której nb. mieszka piją wino co jest głupotą podwójna - raz, że harcerze, dwa skąd wino podczas okupacji??), palą papierosy, nie podporządkowują się rozkazom, nie mają szacunku dla starszych, zwłaszcza rodziców - czyli robią rzeczy wówczas nie do pomyślenia.
Trudno też nie zgodzić z oceną tych, którzy uznali, że koleżanki Zośki i Rudego - Hala Glińska oraz Maria Trzcińska zostały ukazane jak, łagodnie mówiąc, dziewczyny, które się nie szanują.
Film ma jeden, niezaprzeczalny, pozytyw. Nie będzie mógł być wykorzystany jako ersatz lektury - tak bardzo od niej odbiega.
Ciekawy epilog do niniejszego wpisu dopisał artykuł Krzysztofa Masłonia z ostatniego do rzeczy. Krytyk literacki chwali w nim film Glińskiego za ukazanie braterstwa i… złych Niemców. Z całym szacunkiem dla pana Krzysztofa, ale takie równanie w dół do niczego nie doprowadzi. Jeśli mamy chwalić film za wspomnianej wyżej cechy, to ja wolę „Czterech pancernych”.

wtorek, 4 marca 2014

Dwie lektury - rozczarowanie i zachęta

Przeczytałem ostatnio dwie książki (a właściwie więcej, ale na razie o dwóch chcę napisać). Jedna warta uwagi, druga zaś jaw się jako kolejne, w przypadku tego autora, rozczarowanie.


Zacznę od tej drugiej. Jest to nowa pozycja autorstwa Waldemara Łysiaka. I niestety, jak kilka poprzednich w ostatnich latach, znów rozczarowuje. Trudno odnieść się do faktografii, gdyż wymagałoby to sporej kwerendy, ale zakładam, że autor Napoleoniady wie co pisze o księciu Józefie Poniatowskim. Rzeczona książka to bowiem „Życie erotyczne księcia Józefa”. Już tytuł budzi odrobinę niesmaku - dlaczego pisarz, uznawany za konserwatywnego, tapla się w intymności? Wydanie jest ładne - oprawa pierwsza klasa, papier kredowy, reprodukcje na wysokim poziomie, przez co cena też niemała. 
Kiedy zaczynamy czytać okazuje się, ze tytuł jest nie do końca adekwatny do treści i wydaje się raczej chwytem reklamowym. Książka jest bowiem biografią księcia Pepiego, ze szczególnym uwzględnieniem jego kochanek, metres czy miłostek. Zasadniczą część publikacji stanowi prezentacja znajdujących się w zbiorach Łysiaka pepinianów. Całość wygląda trochę tak, jakby autor Statku, chciał zarobić na nazwisku (zawsze znajdą się „łosie”, choćby takie jak piszący te słowa, które kupią wszystko Łysiaka choćby od wielu lat zawodzili się na jego pisarstwie - nadzieja umiera ostatnia), dwusetnej rocznicy śmierci księcia Poniatowskiego, chwytliwym tytule i bibliofilskim wydaniu. Treści i wartości książka ta ma jednak niewiele. Po raz kolejny szkoda Łysiaka.


Druga pozycja to Legion autorstwa Elżbiety Cherezińskiej. Zdecydowanie nie jest to literatura najwyższych lotów a i dbałość o szczegóły nie poraża (Ech, te nieszczęsne kałasznikowy w okupowanej Polsce). Jednak ponad siedemset stronicową książkę przeczytałem niemal jednym tchem. Nadal za mało jest popularnej literatury w tematyce poruszonej przez autorkę. A Legion może się podobać i wypełnia tę lukę bardzo dobrze. Publikacja traktuje bowiem o dziejach Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Większą cześć stanowią literackie portrety poszczególnych, w większości historycznych, postaci związanych z Brygadą. W dalszej części czytamy o jej powstaniu w sierpniu 1944 roku, co ukazuje, że nie do końca był to oddział jedynie narodowo-radykalny. Ostatnią, i najkrótszą, częścią, jest opis przeprawy przez linię frontu w kierunku pozycji alianckich i wyzwolenie obozu koncentracyjnego w czeskim Holiszowie. W posłowiu autorka przedstawia nam powojenne dzieje poszczególnych postaci, oraz wskazuje, które z nich były fikcyjne. Uważam, że warto przeczytać i polecać Legion z powodów wspomnianych wcześniej - popularne ujecie tematu ,odkłamywanie historii oraz pisanie (wreszcie!) o tych, którym się udało.

wtorek, 18 lutego 2014

Historia jednej Mszy

Ostatnio, z przyczyn niezależnych trafiłem na Mszę św. do jednej z gdyńskich parafii. Nie podaję wezwania, bo nie chodzi o napiętnowanie kogokolwiek, ale raczej o zwrócenie uwagi na problem.


Przyjmuję i toleruję, choć nie pochwalam, fakt, że Msze św. dal dzieci wyglądają inaczej. W mojej parafii poza homilią dialogowaną (czyli ksiądz wychodzi do dzieci i z nimi rozmawia), modlitwą wiernych i trzymaniem się za łapki podczas Pater Noster jest normalnie, znaczy zgodnie z rubrykami mszału. Dodam jeszcze, bo z moich obserwacji wynika, że nie jest to powszechne, iż dzieci w mojej parafii odpowiadają bardzo sensownie, modlitwa jest całkiem, całkiem (są dzieci, które modlą się za papieża Benedykta, za dusze w czyśćcu etc., a nie zdarzają się żadne dziwactwa w stylu „za misia”). Ksiądz także, choć prostym językiem, mówi rozsądnie - podkreśla problem grzechu, parokrotnie mówił o piekle i szatanie. Ogólnie - jest nieźle.

Nie mogę, niestety, tego powiedzieć o Mszy, która była motorem niniejszego wpisu. I nie chodzi tu tylko o moje wrażenie estetyczne „rozhisteryzowanego tradsa”, jak mnie niegdyś nazwano, ale o zasady i przepisy, które są jasne.

Otóż przed Mszą św. odbywało się przygotowanie dzieci, podczas którego powtarzały dialog przed i po Ewangelii. Ksiądz, oczywiście, tłumaczył dlaczego mają głośno odpowiadać. Otóż według tegoż kapłana dzieci są zaproszone przez Jezusa na ucztę, najważniejszą, ale ucztę. Kiedy więc dzieci przychodzą do koleżanki czy kolegi na ucztę to nie siedzą cicho tylko rozmawiają z gospodarzem i tak też ma być na Mszy. Warto w tym kontekście przypomnieć słowa - nie, nie - nie, któregoś z Piusów, nawet nie Benedykta XVI, ale papieża Franciszka z nieodległej czasowo, bo wygłoszonej 5 lutego, katechezy: „Tak więc celebracja eucharystyczna jest czymś znacznie więcej niż tylko ucztą: jest pamiątką Paschy Jezusa, centralnej tajemnicy zbawienia. „Pamiątka” nie oznacza jedynie jakiegoś wspomnienia, ale pragnie powiedzieć, że za każdym razem, kiedy sprawujemy ten sakrament, uczestniczymy w tajemnicy męki, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.” O tym wspomniany ksiądz nawet nie wspomniał. 
Dziwi mnie jednak, w tych okolicznościach, zdenerwowanie kapłana, kiedy dzieci przeszkadzały mu podczas kazania radośnie sobie rozmawiając - przecież one doskonale realizowały to, co tenże powiedział im przed Mszą!

Rozpoczęcie Mszy było dla mnie ciężkim szokiem - ten sam ksiądz w dziwnym ornacie, który przypominał ponczo zszyte pod pachami (takie też, południowoamerykańskie miało zdobienia).Pieśń na wejście próbowała śpiewać okropnie fałszująca schola pod przewodnictwem jakiegoś starszego jegomościa z gitarą, stojąca, na dodatek, tyłem do tabernakulum. Co jest tym łatwiejsze, że tabernakulum znajduje się poza osią kościoła. Schola więc znajdowała się pod tabernakulum, tyłem do tegoż. Ale to nie koniec atrakcji. Liturgia rozpoczęła się od… trzykrotnego (sic!) wykonania piosenki: 
W imię Ojca i Syna i Ducha św. 
Tak także można modlić się do niego etc.
I trzykrotnym przeżegnaniem się celebransa. Później nastąpił zestaw standardowy: 
zamiast aktu pokuty - piosenka Przepraszam Cię Boże skrzywdzony w człowieku;
zamiast Credo - akt wiary, nadziei i miłości
na Pater Noster - trzymanie się za łapki
kazanie dialogowane z rekwizytami w postaci produktów spożywczych - kompletnie „od czapy” i bez sensu (nawet dzieci się nudziły, o czym świadczy fakt, ze gadały)
Na koniec, przed postkomunią ksiądz wstał i zaczął śpiewać oraz „pokazywać” i tańczyć do słów:
Szumią w lesie drzewa
ptak nad głową śpiewa
kwiat rośnie wysoko
słońce puszcza oko
a ja od samego rana
śpiewam/klaszcze/tańcze dla mojego Pana…..

tak to wygląda: https://www.youtube.com/watch?v=XDhWe2hordk

Może bym o tym wszystkim nie pisał, boć to przecież na wielu Mszach norma, którą już nikt się nie przejmuje, gdyby nie jeden fragment kazania księdza, który był skierowany do dorosłych. Otóż celebrans stwierdził, że ludzie czasem głupio po innych powtarzają. Inni tak robią - to ja też. I jako przykład podał uderzanie się w piersi podczas Agnus Dei, stwierdzając, że jest to gest zarezerwowany dla aktu pokutnego i na Baranku Boży nie jest przewidziany. Po pierwsze stwierdzić należy, że nie do końca prawdą jest to co twierdzi kaznodzieja. Otóż gest bicia się w piersi występuje w Kanonie Rzymskim (czyli I modlitwie eucharystycznej)  na słowa celebransa „Także nam, grzesznym sługom Twoim, ufającym w Twoje wielkie Miłosierdzie” oraz, w NFRR, trzykrotne na Domine non sum dignus… (Co nb. jest, w moim przekonaniu, źródłem obecnego bicia się w piersi na Baranku Boży).
Ale problem leży głębiej. Ksiądz, który sam złamał niemal wszelkie możliwe zasady i przepisy liturgiczne zabrania ludziom, wcale nie tak znowu błędniej, pobożności ludowej. Przypomina się fragment o drzazdze i belce. Trochę mszał znam, a i z OWMR miałem do czynienia i, jako żywo, nie ma trzykrotnego znaku krzyża na początek Mszy, jest za to stanowczy zakaz zastępowania części stałych, nieprzewidzianymi w liturgii. Nie ma także gestu trzymania się za rączki na Ojcze Nasz.
To oraz opisane na początku tego tekstu wyjaśnienia o uczcie, a następnie pretensje do rozmawiających dzieci wskazują, ze słowa Kisiela można dopasować do posoborowego modernizmu - walczy on bohatersko z problemami, które sam stwarza. 

Tak jak pisałem na wstępie, nie chodzi tu tylko o moje tradycjonalistyczne czy trydenckie zacietrzewienie, ale o rozumienie kapłaństwa oraz eklezjologii przez współczesnych księży. Zastawaniem się co im się „roi” w ich głowach i dlaczego? Wszyscy „kochają” kremówki i „naszego nieodżałowanego” Jana Pawła II. W tym roku kanonizacja Papieża - Polaka. A, ci sami często, księża, którzy, mówiąc dosadnie, gębę sobie wycierają Janem Pawłem mają w głębokim poważaniu choćby jego encykliką Ecclesia de Eucharistia:
pkt. 8 (…)Do tego dochodzą też tu i ówdzie, w różnych środowiskach kościelnych, nadużycia powodujące zaciemnianie prawidłowej wiary i nauczania katolickiego odnośnie do tego przedziwnego Sakramentu. Czasami spotyka się bardzo ograniczone rozumienie tajemnicy Eucharystii. Ogołocona z jej wymiaru ofiarniczego, jest przeżywana w sposób nie wykraczający poza sens i znaczenie zwykłego braterskiego spotkania.(…)
pkt. 48 (…)Nawet jeżeli logika «uczty» budzi rodzinny klimat, Kościół nigdy nie uległ pokusie zbanalizowania tej «zażyłości» ze swym Oblubieńcem i nie zapominał, iż to On jest także jego Panem, a «uczta» pozostaje zawsze ucztą ofiarną, naznaczoną krwią przelaną na Golgocie. Uczta eucharystyczna jest prawdziwie ucztą «świętą», w której prostota znaków kryje niezmierzoną głębię świętości Boga: O Sacrum convivium, in quo Christus sumitur! Chleb łamany na naszych ołtarzach, ofiarowany nam, jako pielgrzymom wędrującym po drogach świata, jest panis angelorum, chlebem aniołów, do którego nie można się zbliżać bez pokory setnika z Ewangelii: «Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój» (Mt 8, 8; Łk 7, 6).(…)
pkt. 52 (…)Z tego, co zostało wyżej powiedziane, można zrozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywa przy sprawowaniu Eucharystii zwłaszcza na kapłanach, którym przysługuje zadanie przewodniczenia jej in persona Christi, zapewniając świadectwo i posługę komunii nie tylko wobec wspólnoty bezpośrednio biorącej w niej udział, lecz także wobec Kościoła powszechnego, który zawsze jest przywoływany przez Eucharystię. Niestety, trzeba z żalem stwierdzić, że począwszy od czasów posoborowej reformy liturgicznej, z powodu źle pojmowanego poczucia kreatywności i przystosowania, nie brakowało nadużyć, które dla wielu były przyczyną cierpienia. Pewna reakcja na «formalizm» prowadziła niekiedy, zwłaszcza w niektórych regionach, do uznania za nieobowiązujące «formy» obrane przez wielką tradycję liturgiczną Kościoła i jego Magisterium, i do wprowadzenia innowacji nieupoważnionych i często całkowicie nieodpowiednich. Czuję się zatem w obowiązku skierować gorący apel, ażeby podczas sprawowania Ofiary eucharystycznej normy liturgiczne były zachowywane z wielką wiernością. Są one konkretnym wyrazem autentycznej eklezjalności Eucharystii; takie jest ich najgłębsze znaczenie. Liturgia nie jest nigdy prywatną własnością kogokolwiek, ani celebransa, ani wspólnoty, w której jest sprawowana tajemnica. Apostoł Paweł był zmuszony skierować naglące słowa do wspólnoty w Koryncie z powodu poważnych uchybień w celebracji eucharystycznej, którą sprawowali podzieleni (skísmata), tworząc różne frakcje (airéseis) (por. 1Kor 11, 17-34). Również w naszych czasach posłuszeństwo normom liturgicznym powinno być na nowo odkryte i docenione jako odbicie i świadectwo Kościoła jednego i powszechnego, uobecnionego w każdej celebracji Eucharystii. Kapłan, który wiernie sprawuje Mszę św. według norm liturgicznych, oraz wspólnota, która się do nich dostosowuje, ukazują w sposób dyskretny, lecz wymowny swą miłość do Kościoła. Dla wzmocnienia tego głębokiego poczucia wartości norm liturgicznych poprosiłem odpowiednie dykasteria Kurii Rzymskiej o przygotowanie bardziej szczegółowego dokumentu, także z odniesieniami o charakterze prawnym na ten tak ważny temat. Nikomu nie można zezwolić na niedocenianie powierzonej nam tajemnicy: jest ona zbyt wielka, ażeby ktoś mógł pozwolić sobie na traktowanie jej wedle własnej oceny, która nie szanowałaby jej świętego charakteru i jej wymiaru powszechnego.

Można by oczywiście sypnąć jeszcze cytatami z Redmptionis Sacramentum, OWMR, CIC, wypowiedzi Benedykta XVI, ale po co? Jeśli nie słuchają Jana Pawła II to posłuchają Benedykta? 
Bo to właśnie jest clou tego wpisu. Czemu tego typu jak opisany powyżej ksiądz ma wszystko w nosie? Nawet rubryki tzw. NOM mu nie wystarczają, musi tworzyć własną Mszę? Gdzie jakiekolwiek autorytety? Gdzie eklezjologia? Gdzie posłuszeństwo?

Nie rozumiem…