sobota, 19 kwietnia 2014
czwartek, 13 marca 2014
Kamienie na …
Znając negatywne opinie recenzentów, środowisk harcerskich, ekspertów, cieszę jednak, że zobaczyłem film „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego. I, mimo wszystko, uważam, że trzeba go zobaczyć.
Choćby po to, aby na własne oczy stwierdzić, jak można zdekonstruować mit. I fakt. Myślę też, że mądrzy nauczyciele i rodzice powinni zabrać swoje pociechy do kina, aby skomentować manipulacje i przekłamania. Bo, powiedzmy to sobie szczerze, prędzej czy później (a raczej prędzej) młodym ludziom wpadnie w ręce ten gniot (a to w szkole, a to w internecie) bo owoc zakazany najlepiej smakuje. Pozostawiany jednak bez komentarza może narobić więcej bałaganu, niż obejrzany z rodzicami/nauczycielami i przez nich zrecenzowany, dopowiedziany, uzupełniony.
Po tym, przydługim, wstępie warto zająć się samym obrazem. Po pierwsze film jest po prostu nudny. Choć nie należę do pokolenia nastolatków, którzy nie potrafią się skupić na scenie dłużej niż kilka sekund i potrzebują kolejnego bodźca (jak w teledyskach) i lubię, także, filmy spokojne, z wolno rozwijającą się akcję z długimi ujęciami, to na „Kamieniach…” wynudziłem się za wszystkie czasy. Chyba tylko „Aviator” mnie bardziej zmęczył. I „Cast away”.
Tam gdzie można by wykorzystać wartką akcję reżyser skracał do formy teledyskowej, przydługie dialogi, nb. nic nie wnoszące, albo sceny rozlewania wina czy łapania i zabijania gołębi są pokazane długo i dokładnie. Nuda panie, jak w polskim kinie.
O kwestiach faktografii wiele już napisano, więc nie będę powtarzał, ograniczę się jedynie do tego co mnie najbardziej uderzyło. Był to, przede wszystkim, brak Alka Dawidowskiego. W książce było trzech bohaterów - Alek, Rudy i Zośka, w filmie pozostało dwóch. Alek przewija się jako postać bardzo drugoplanowa (a właściwie trzecio lub czwarto), a jego pseudonim pada podczas projekcji tylko raz. W związku z tym nie ma, oczywiście, kultowej sceny ze zdjęciem tablicy z pomnika Kopernika, czy napisu na Muzeum Narodowym po „aresztowaniu” tam pomnika Kilińskiego.
Nie przypadło mi do gustu, także, ukazanie przez Glińskiego, przedwojennych harcerzy w typie dzisiejszych, rozwydrzonych nastolatków. W filmie członkowie Szarych Szeregów piją alkohol (Zośka z dziewczyną, u której nb. mieszka piją wino co jest głupotą podwójna - raz, że harcerze, dwa skąd wino podczas okupacji??), palą papierosy, nie podporządkowują się rozkazom, nie mają szacunku dla starszych, zwłaszcza rodziców - czyli robią rzeczy wówczas nie do pomyślenia.
Trudno też nie zgodzić z oceną tych, którzy uznali, że koleżanki Zośki i Rudego - Hala Glińska oraz Maria Trzcińska zostały ukazane jak, łagodnie mówiąc, dziewczyny, które się nie szanują.
Film ma jeden, niezaprzeczalny, pozytyw. Nie będzie mógł być wykorzystany jako ersatz lektury - tak bardzo od niej odbiega.
Ciekawy epilog do niniejszego wpisu dopisał artykuł Krzysztofa Masłonia z ostatniego do rzeczy. Krytyk literacki chwali w nim film Glińskiego za ukazanie braterstwa i… złych Niemców. Z całym szacunkiem dla pana Krzysztofa, ale takie równanie w dół do niczego nie doprowadzi. Jeśli mamy chwalić film za wspomnianej wyżej cechy, to ja wolę „Czterech pancernych”.
wtorek, 4 marca 2014
Dwie lektury - rozczarowanie i zachęta
Przeczytałem ostatnio dwie książki (a właściwie więcej, ale na razie o dwóch chcę napisać). Jedna warta uwagi, druga zaś jaw się jako kolejne, w przypadku tego autora, rozczarowanie.
Zacznę od tej drugiej. Jest to nowa pozycja autorstwa Waldemara Łysiaka. I niestety, jak kilka poprzednich w ostatnich latach, znów rozczarowuje. Trudno odnieść się do faktografii, gdyż wymagałoby to sporej kwerendy, ale zakładam, że autor Napoleoniady wie co pisze o księciu Józefie Poniatowskim. Rzeczona książka to bowiem „Życie erotyczne księcia Józefa”. Już tytuł budzi odrobinę niesmaku - dlaczego pisarz, uznawany za konserwatywnego, tapla się w intymności? Wydanie jest ładne - oprawa pierwsza klasa, papier kredowy, reprodukcje na wysokim poziomie, przez co cena też niemała.
Kiedy zaczynamy czytać okazuje się, ze tytuł jest nie do końca adekwatny do treści i wydaje się raczej chwytem reklamowym. Książka jest bowiem biografią księcia Pepiego, ze szczególnym uwzględnieniem jego kochanek, metres czy miłostek. Zasadniczą część publikacji stanowi prezentacja znajdujących się w zbiorach Łysiaka pepinianów. Całość wygląda trochę tak, jakby autor Statku, chciał zarobić na nazwisku (zawsze znajdą się „łosie”, choćby takie jak piszący te słowa, które kupią wszystko Łysiaka choćby od wielu lat zawodzili się na jego pisarstwie - nadzieja umiera ostatnia), dwusetnej rocznicy śmierci księcia Poniatowskiego, chwytliwym tytule i bibliofilskim wydaniu. Treści i wartości książka ta ma jednak niewiele. Po raz kolejny szkoda Łysiaka.
Druga pozycja to Legion autorstwa Elżbiety Cherezińskiej. Zdecydowanie nie jest to literatura najwyższych lotów a i dbałość o szczegóły nie poraża (Ech, te nieszczęsne kałasznikowy w okupowanej Polsce). Jednak ponad siedemset stronicową książkę przeczytałem niemal jednym tchem. Nadal za mało jest popularnej literatury w tematyce poruszonej przez autorkę. A Legion może się podobać i wypełnia tę lukę bardzo dobrze. Publikacja traktuje bowiem o dziejach Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Większą cześć stanowią literackie portrety poszczególnych, w większości historycznych, postaci związanych z Brygadą. W dalszej części czytamy o jej powstaniu w sierpniu 1944 roku, co ukazuje, że nie do końca był to oddział jedynie narodowo-radykalny. Ostatnią, i najkrótszą, częścią, jest opis przeprawy przez linię frontu w kierunku pozycji alianckich i wyzwolenie obozu koncentracyjnego w czeskim Holiszowie. W posłowiu autorka przedstawia nam powojenne dzieje poszczególnych postaci, oraz wskazuje, które z nich były fikcyjne. Uważam, że warto przeczytać i polecać Legion z powodów wspomnianych wcześniej - popularne ujecie tematu ,odkłamywanie historii oraz pisanie (wreszcie!) o tych, którym się udało.
wtorek, 18 lutego 2014
Historia jednej Mszy
Ostatnio, z przyczyn niezależnych trafiłem na Mszę św. do jednej z gdyńskich parafii. Nie podaję wezwania, bo nie chodzi o napiętnowanie kogokolwiek, ale raczej o zwrócenie uwagi na problem.
Przyjmuję i toleruję, choć nie pochwalam, fakt, że Msze św. dal dzieci wyglądają inaczej. W mojej parafii poza homilią dialogowaną (czyli ksiądz wychodzi do dzieci i z nimi rozmawia), modlitwą wiernych i trzymaniem się za łapki podczas Pater Noster jest normalnie, znaczy zgodnie z rubrykami mszału. Dodam jeszcze, bo z moich obserwacji wynika, że nie jest to powszechne, iż dzieci w mojej parafii odpowiadają bardzo sensownie, modlitwa jest całkiem, całkiem (są dzieci, które modlą się za papieża Benedykta, za dusze w czyśćcu etc., a nie zdarzają się żadne dziwactwa w stylu „za misia”). Ksiądz także, choć prostym językiem, mówi rozsądnie - podkreśla problem grzechu, parokrotnie mówił o piekle i szatanie. Ogólnie - jest nieźle.
Nie mogę, niestety, tego powiedzieć o Mszy, która była motorem niniejszego wpisu. I nie chodzi tu tylko o moje wrażenie estetyczne „rozhisteryzowanego tradsa”, jak mnie niegdyś nazwano, ale o zasady i przepisy, które są jasne.
Otóż przed Mszą św. odbywało się przygotowanie dzieci, podczas którego powtarzały dialog przed i po Ewangelii. Ksiądz, oczywiście, tłumaczył dlaczego mają głośno odpowiadać. Otóż według tegoż kapłana dzieci są zaproszone przez Jezusa na ucztę, najważniejszą, ale ucztę. Kiedy więc dzieci przychodzą do koleżanki czy kolegi na ucztę to nie siedzą cicho tylko rozmawiają z gospodarzem i tak też ma być na Mszy. Warto w tym kontekście przypomnieć słowa - nie, nie - nie, któregoś z Piusów, nawet nie Benedykta XVI, ale papieża Franciszka z nieodległej czasowo, bo wygłoszonej 5 lutego, katechezy: „Tak więc celebracja eucharystyczna jest czymś znacznie więcej niż tylko ucztą: jest pamiątką Paschy Jezusa, centralnej tajemnicy zbawienia. „Pamiątka” nie oznacza jedynie jakiegoś wspomnienia, ale pragnie powiedzieć, że za każdym razem, kiedy sprawujemy ten sakrament, uczestniczymy w tajemnicy męki, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.” O tym wspomniany ksiądz nawet nie wspomniał.
Dziwi mnie jednak, w tych okolicznościach, zdenerwowanie kapłana, kiedy dzieci przeszkadzały mu podczas kazania radośnie sobie rozmawiając - przecież one doskonale realizowały to, co tenże powiedział im przed Mszą!
Rozpoczęcie Mszy było dla mnie ciężkim szokiem - ten sam ksiądz w dziwnym ornacie, który przypominał ponczo zszyte pod pachami (takie też, południowoamerykańskie miało zdobienia).Pieśń na wejście próbowała śpiewać okropnie fałszująca schola pod przewodnictwem jakiegoś starszego jegomościa z gitarą, stojąca, na dodatek, tyłem do tabernakulum. Co jest tym łatwiejsze, że tabernakulum znajduje się poza osią kościoła. Schola więc znajdowała się pod tabernakulum, tyłem do tegoż. Ale to nie koniec atrakcji. Liturgia rozpoczęła się od… trzykrotnego (sic!) wykonania piosenki:
W imię Ojca i Syna i Ducha św.
Tak także można modlić się do niego etc.
I trzykrotnym przeżegnaniem się celebransa. Później nastąpił zestaw standardowy:
zamiast aktu pokuty - piosenka Przepraszam Cię Boże skrzywdzony w człowieku;
zamiast Credo - akt wiary, nadziei i miłości
na Pater Noster - trzymanie się za łapki
kazanie dialogowane z rekwizytami w postaci produktów spożywczych - kompletnie „od czapy” i bez sensu (nawet dzieci się nudziły, o czym świadczy fakt, ze gadały)
Na koniec, przed postkomunią ksiądz wstał i zaczął śpiewać oraz „pokazywać” i tańczyć do słów:
Szumią w lesie drzewa
ptak nad głową śpiewa
kwiat rośnie wysoko
słońce puszcza oko
a ja od samego rana
śpiewam/klaszcze/tańcze dla mojego Pana…..
tak to wygląda: https://www.youtube.com/watch?v=XDhWe2hordk
Może bym o tym wszystkim nie pisał, boć to przecież na wielu Mszach norma, którą już nikt się nie przejmuje, gdyby nie jeden fragment kazania księdza, który był skierowany do dorosłych. Otóż celebrans stwierdził, że ludzie czasem głupio po innych powtarzają. Inni tak robią - to ja też. I jako przykład podał uderzanie się w piersi podczas Agnus Dei, stwierdzając, że jest to gest zarezerwowany dla aktu pokutnego i na Baranku Boży nie jest przewidziany. Po pierwsze stwierdzić należy, że nie do końca prawdą jest to co twierdzi kaznodzieja. Otóż gest bicia się w piersi występuje w Kanonie Rzymskim (czyli I modlitwie eucharystycznej) na słowa celebransa „Także nam, grzesznym sługom Twoim, ufającym w Twoje wielkie Miłosierdzie” oraz, w NFRR, trzykrotne na Domine non sum dignus… (Co nb. jest, w moim przekonaniu, źródłem obecnego bicia się w piersi na Baranku Boży).
Ale problem leży głębiej. Ksiądz, który sam złamał niemal wszelkie możliwe zasady i przepisy liturgiczne zabrania ludziom, wcale nie tak znowu błędniej, pobożności ludowej. Przypomina się fragment o drzazdze i belce. Trochę mszał znam, a i z OWMR miałem do czynienia i, jako żywo, nie ma trzykrotnego znaku krzyża na początek Mszy, jest za to stanowczy zakaz zastępowania części stałych, nieprzewidzianymi w liturgii. Nie ma także gestu trzymania się za rączki na Ojcze Nasz.
To oraz opisane na początku tego tekstu wyjaśnienia o uczcie, a następnie pretensje do rozmawiających dzieci wskazują, ze słowa Kisiela można dopasować do posoborowego modernizmu - walczy on bohatersko z problemami, które sam stwarza.
Tak jak pisałem na wstępie, nie chodzi tu tylko o moje tradycjonalistyczne czy trydenckie zacietrzewienie, ale o rozumienie kapłaństwa oraz eklezjologii przez współczesnych księży. Zastawaniem się co im się „roi” w ich głowach i dlaczego? Wszyscy „kochają” kremówki i „naszego nieodżałowanego” Jana Pawła II. W tym roku kanonizacja Papieża - Polaka. A, ci sami często, księża, którzy, mówiąc dosadnie, gębę sobie wycierają Janem Pawłem mają w głębokim poważaniu choćby jego encykliką Ecclesia de Eucharistia:
pkt. 8 (…)Do tego dochodzą też tu i ówdzie, w różnych środowiskach kościelnych, nadużycia powodujące zaciemnianie prawidłowej wiary i nauczania katolickiego odnośnie do tego przedziwnego Sakramentu. Czasami spotyka się bardzo ograniczone rozumienie tajemnicy Eucharystii. Ogołocona z jej wymiaru ofiarniczego, jest przeżywana w sposób nie wykraczający poza sens i znaczenie zwykłego braterskiego spotkania.(…)
pkt. 48 (…)Nawet jeżeli logika «uczty» budzi rodzinny klimat, Kościół nigdy nie uległ pokusie zbanalizowania tej «zażyłości» ze swym Oblubieńcem i nie zapominał, iż to On jest także jego Panem, a «uczta» pozostaje zawsze ucztą ofiarną, naznaczoną krwią przelaną na Golgocie. Uczta eucharystyczna jest prawdziwie ucztą «świętą», w której prostota znaków kryje niezmierzoną głębię świętości Boga: O Sacrum convivium, in quo Christus sumitur! Chleb łamany na naszych ołtarzach, ofiarowany nam, jako pielgrzymom wędrującym po drogach świata, jest panis angelorum, chlebem aniołów, do którego nie można się zbliżać bez pokory setnika z Ewangelii: «Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój» (Mt 8, 8; Łk 7, 6).(…)
pkt. 52 (…)Z tego, co zostało wyżej powiedziane, można zrozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywa przy sprawowaniu Eucharystii zwłaszcza na kapłanach, którym przysługuje zadanie przewodniczenia jej in persona Christi, zapewniając świadectwo i posługę komunii nie tylko wobec wspólnoty bezpośrednio biorącej w niej udział, lecz także wobec Kościoła powszechnego, który zawsze jest przywoływany przez Eucharystię. Niestety, trzeba z żalem stwierdzić, że począwszy od czasów posoborowej reformy liturgicznej, z powodu źle pojmowanego poczucia kreatywności i przystosowania, nie brakowało nadużyć, które dla wielu były przyczyną cierpienia. Pewna reakcja na «formalizm» prowadziła niekiedy, zwłaszcza w niektórych regionach, do uznania za nieobowiązujące «formy» obrane przez wielką tradycję liturgiczną Kościoła i jego Magisterium, i do wprowadzenia innowacji nieupoważnionych i często całkowicie nieodpowiednich. Czuję się zatem w obowiązku skierować gorący apel, ażeby podczas sprawowania Ofiary eucharystycznej normy liturgiczne były zachowywane z wielką wiernością. Są one konkretnym wyrazem autentycznej eklezjalności Eucharystii; takie jest ich najgłębsze znaczenie. Liturgia nie jest nigdy prywatną własnością kogokolwiek, ani celebransa, ani wspólnoty, w której jest sprawowana tajemnica. Apostoł Paweł był zmuszony skierować naglące słowa do wspólnoty w Koryncie z powodu poważnych uchybień w celebracji eucharystycznej, którą sprawowali podzieleni (skísmata), tworząc różne frakcje (airéseis) (por. 1Kor 11, 17-34). Również w naszych czasach posłuszeństwo normom liturgicznym powinno być na nowo odkryte i docenione jako odbicie i świadectwo Kościoła jednego i powszechnego, uobecnionego w każdej celebracji Eucharystii. Kapłan, który wiernie sprawuje Mszę św. według norm liturgicznych, oraz wspólnota, która się do nich dostosowuje, ukazują w sposób dyskretny, lecz wymowny swą miłość do Kościoła. Dla wzmocnienia tego głębokiego poczucia wartości norm liturgicznych poprosiłem odpowiednie dykasteria Kurii Rzymskiej o przygotowanie bardziej szczegółowego dokumentu, także z odniesieniami o charakterze prawnym na ten tak ważny temat. Nikomu nie można zezwolić na niedocenianie powierzonej nam tajemnicy: jest ona zbyt wielka, ażeby ktoś mógł pozwolić sobie na traktowanie jej wedle własnej oceny, która nie szanowałaby jej świętego charakteru i jej wymiaru powszechnego.
Można by oczywiście sypnąć jeszcze cytatami z Redmptionis Sacramentum, OWMR, CIC, wypowiedzi Benedykta XVI, ale po co? Jeśli nie słuchają Jana Pawła II to posłuchają Benedykta?
Bo to właśnie jest clou tego wpisu. Czemu tego typu jak opisany powyżej ksiądz ma wszystko w nosie? Nawet rubryki tzw. NOM mu nie wystarczają, musi tworzyć własną Mszę? Gdzie jakiekolwiek autorytety? Gdzie eklezjologia? Gdzie posłuszeństwo?
Nie rozumiem…
Nie mogę, niestety, tego powiedzieć o Mszy, która była motorem niniejszego wpisu. I nie chodzi tu tylko o moje wrażenie estetyczne „rozhisteryzowanego tradsa”, jak mnie niegdyś nazwano, ale o zasady i przepisy, które są jasne.
Otóż przed Mszą św. odbywało się przygotowanie dzieci, podczas którego powtarzały dialog przed i po Ewangelii. Ksiądz, oczywiście, tłumaczył dlaczego mają głośno odpowiadać. Otóż według tegoż kapłana dzieci są zaproszone przez Jezusa na ucztę, najważniejszą, ale ucztę. Kiedy więc dzieci przychodzą do koleżanki czy kolegi na ucztę to nie siedzą cicho tylko rozmawiają z gospodarzem i tak też ma być na Mszy. Warto w tym kontekście przypomnieć słowa - nie, nie - nie, któregoś z Piusów, nawet nie Benedykta XVI, ale papieża Franciszka z nieodległej czasowo, bo wygłoszonej 5 lutego, katechezy: „Tak więc celebracja eucharystyczna jest czymś znacznie więcej niż tylko ucztą: jest pamiątką Paschy Jezusa, centralnej tajemnicy zbawienia. „Pamiątka” nie oznacza jedynie jakiegoś wspomnienia, ale pragnie powiedzieć, że za każdym razem, kiedy sprawujemy ten sakrament, uczestniczymy w tajemnicy męki, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.” O tym wspomniany ksiądz nawet nie wspomniał.
Dziwi mnie jednak, w tych okolicznościach, zdenerwowanie kapłana, kiedy dzieci przeszkadzały mu podczas kazania radośnie sobie rozmawiając - przecież one doskonale realizowały to, co tenże powiedział im przed Mszą!
Rozpoczęcie Mszy było dla mnie ciężkim szokiem - ten sam ksiądz w dziwnym ornacie, który przypominał ponczo zszyte pod pachami (takie też, południowoamerykańskie miało zdobienia).Pieśń na wejście próbowała śpiewać okropnie fałszująca schola pod przewodnictwem jakiegoś starszego jegomościa z gitarą, stojąca, na dodatek, tyłem do tabernakulum. Co jest tym łatwiejsze, że tabernakulum znajduje się poza osią kościoła. Schola więc znajdowała się pod tabernakulum, tyłem do tegoż. Ale to nie koniec atrakcji. Liturgia rozpoczęła się od… trzykrotnego (sic!) wykonania piosenki:
W imię Ojca i Syna i Ducha św.
Tak także można modlić się do niego etc.
I trzykrotnym przeżegnaniem się celebransa. Później nastąpił zestaw standardowy:
zamiast aktu pokuty - piosenka Przepraszam Cię Boże skrzywdzony w człowieku;
zamiast Credo - akt wiary, nadziei i miłości
na Pater Noster - trzymanie się za łapki
kazanie dialogowane z rekwizytami w postaci produktów spożywczych - kompletnie „od czapy” i bez sensu (nawet dzieci się nudziły, o czym świadczy fakt, ze gadały)
Na koniec, przed postkomunią ksiądz wstał i zaczął śpiewać oraz „pokazywać” i tańczyć do słów:
Szumią w lesie drzewa
ptak nad głową śpiewa
kwiat rośnie wysoko
słońce puszcza oko
a ja od samego rana
śpiewam/klaszcze/tańcze dla mojego Pana…..
Ale problem leży głębiej. Ksiądz, który sam złamał niemal wszelkie możliwe zasady i przepisy liturgiczne zabrania ludziom, wcale nie tak znowu błędniej, pobożności ludowej. Przypomina się fragment o drzazdze i belce. Trochę mszał znam, a i z OWMR miałem do czynienia i, jako żywo, nie ma trzykrotnego znaku krzyża na początek Mszy, jest za to stanowczy zakaz zastępowania części stałych, nieprzewidzianymi w liturgii. Nie ma także gestu trzymania się za rączki na Ojcze Nasz.
To oraz opisane na początku tego tekstu wyjaśnienia o uczcie, a następnie pretensje do rozmawiających dzieci wskazują, ze słowa Kisiela można dopasować do posoborowego modernizmu - walczy on bohatersko z problemami, które sam stwarza.
pkt. 8 (…)Do tego dochodzą też tu i ówdzie, w różnych środowiskach kościelnych, nadużycia powodujące zaciemnianie prawidłowej wiary i nauczania katolickiego odnośnie do tego przedziwnego Sakramentu. Czasami spotyka się bardzo ograniczone rozumienie tajemnicy Eucharystii. Ogołocona z jej wymiaru ofiarniczego, jest przeżywana w sposób nie wykraczający poza sens i znaczenie zwykłego braterskiego spotkania.(…)
pkt. 48 (…)Nawet jeżeli logika «uczty» budzi rodzinny klimat, Kościół nigdy nie uległ pokusie zbanalizowania tej «zażyłości» ze swym Oblubieńcem i nie zapominał, iż to On jest także jego Panem, a «uczta» pozostaje zawsze ucztą ofiarną, naznaczoną krwią przelaną na Golgocie. Uczta eucharystyczna jest prawdziwie ucztą «świętą», w której prostota znaków kryje niezmierzoną głębię świętości Boga: O Sacrum convivium, in quo Christus sumitur! Chleb łamany na naszych ołtarzach, ofiarowany nam, jako pielgrzymom wędrującym po drogach świata, jest panis angelorum, chlebem aniołów, do którego nie można się zbliżać bez pokory setnika z Ewangelii: «Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój» (Mt 8, 8; Łk 7, 6).(…)
pkt. 52 (…)Z tego, co zostało wyżej powiedziane, można zrozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywa przy sprawowaniu Eucharystii zwłaszcza na kapłanach, którym przysługuje zadanie przewodniczenia jej in persona Christi, zapewniając świadectwo i posługę komunii nie tylko wobec wspólnoty bezpośrednio biorącej w niej udział, lecz także wobec Kościoła powszechnego, który zawsze jest przywoływany przez Eucharystię. Niestety, trzeba z żalem stwierdzić, że począwszy od czasów posoborowej reformy liturgicznej, z powodu źle pojmowanego poczucia kreatywności i przystosowania, nie brakowało nadużyć, które dla wielu były przyczyną cierpienia. Pewna reakcja na «formalizm» prowadziła niekiedy, zwłaszcza w niektórych regionach, do uznania za nieobowiązujące «formy» obrane przez wielką tradycję liturgiczną Kościoła i jego Magisterium, i do wprowadzenia innowacji nieupoważnionych i często całkowicie nieodpowiednich. Czuję się zatem w obowiązku skierować gorący apel, ażeby podczas sprawowania Ofiary eucharystycznej normy liturgiczne były zachowywane z wielką wiernością. Są one konkretnym wyrazem autentycznej eklezjalności Eucharystii; takie jest ich najgłębsze znaczenie. Liturgia nie jest nigdy prywatną własnością kogokolwiek, ani celebransa, ani wspólnoty, w której jest sprawowana tajemnica. Apostoł Paweł był zmuszony skierować naglące słowa do wspólnoty w Koryncie z powodu poważnych uchybień w celebracji eucharystycznej, którą sprawowali podzieleni (skísmata), tworząc różne frakcje (airéseis) (por. 1Kor 11, 17-34). Również w naszych czasach posłuszeństwo normom liturgicznym powinno być na nowo odkryte i docenione jako odbicie i świadectwo Kościoła jednego i powszechnego, uobecnionego w każdej celebracji Eucharystii. Kapłan, który wiernie sprawuje Mszę św. według norm liturgicznych, oraz wspólnota, która się do nich dostosowuje, ukazują w sposób dyskretny, lecz wymowny swą miłość do Kościoła. Dla wzmocnienia tego głębokiego poczucia wartości norm liturgicznych poprosiłem odpowiednie dykasteria Kurii Rzymskiej o przygotowanie bardziej szczegółowego dokumentu, także z odniesieniami o charakterze prawnym na ten tak ważny temat. Nikomu nie można zezwolić na niedocenianie powierzonej nam tajemnicy: jest ona zbyt wielka, ażeby ktoś mógł pozwolić sobie na traktowanie jej wedle własnej oceny, która nie szanowałaby jej świętego charakteru i jej wymiaru powszechnego.
Bo to właśnie jest clou tego wpisu. Czemu tego typu jak opisany powyżej ksiądz ma wszystko w nosie? Nawet rubryki tzw. NOM mu nie wystarczają, musi tworzyć własną Mszę? Gdzie jakiekolwiek autorytety? Gdzie eklezjologia? Gdzie posłuszeństwo?
wtorek, 11 lutego 2014
Fajnie być...
Poniższy wpis będzie łzawo-rzewny, intymny i o miłości między dwoma facetami. Jeśli więc Cię to, drogi Czytelniku, nie interesuje bądź mierzi - tu zakończ spotkanie.
Sporo w życiu podróżowałem - raczej bliżej niż dalej. Byłem w wielu pięknych, zapierających dech w piersi miejscach. Przeżyłem wiele wzruszeń związanych z tym co widziałem. Wiele wspomnień, wiele uczuć towarzyszyło podróżom. Zwłaszcza tym odbywanym wspólnie z dziewczyną, później żoną, a wreszcie z rodziną.
Nic jednak nie może się równać z tym, czego doświadczyłem podczas minionych ferii.
Niby zwykły, kilkudniowy wyjazd do Krakowa. Różnił się jednak od wielu wcześniejszych nie tylko tym, że podróżowałem - pierwszy raz od wielu lat - pociągiem z kuszetkami, ale, przede wszystkim, tym, że było nas tylko dwóch. Mój starszy syn i ja.
Na miejscu mieliśmy wynajęty mały apartamencik - pokój z wnęką kuchenną i łazienka - wszystkiego 18 m kw., ale przytulnie. Zwiedziliśmy katedrę na Wawelu (z wchodzeniem na wieże dzwonu Zygmunta i schodzeniem do krypt królewskich), skarbiec i zbrojownię na zamku, podziemia Rynku oraz Żupy Solne w Wieliczce.
Dla Szymona Piotra były to pierwsze ferie, pierwsza podróż pociągiem i pierwszy wyjazd tylko z tatą.
Dla mnie było to poznawanie swojego syna i siebie jako ojca. Poświecenie mu czasu bez rozproszeń, kontrolowania czasu, pośpiechu. Były rozmowy o różnych rzeczach - o historii, o Bogu, o zabytkach, o maszynach, o literach, o śniegu i wiele innych. Miałem wreszcie czas i możliwość pokazać i przekazać Szymkowi wiele ważnych wartości - historię Ojczyzny, patriotyzm, cześć wobec Boga. Wreszcie mogłem Mu pokazać, bo byliśmy sami w kaplicy adoracji: - tam w monstrancji jest Chrystus, który został z nami w tym kawałku Chleba; - tu na Wawelu są nasi królowie; - tu znajdują się relikwie św. Jadwigi. Niesamowite jak wiele taki Mały Człowiek rozumie, jak pięknie zadaje pytania, jak chłonie, kiedy poświęca się mu czas bez reszty.
Niesamowity i magiczny był to czas odkrywania nowości i na nowo siebie nawzajem. Poznawanie nowych miejsc. Wspólne spacery, posiłki, rozmowy na tematy ważne i banalne, ćwiczenie czytania, uczenie chęci poznawania czegoś nowego. Uczenie się nawzajem od siebie, należy dodać.
Mogę śmiało powiedzieć, że była to podroż mojego życia i że, mam nadzieję, jeszcze wiele takich przede mną - i z Szymonem i z Tymoteuszem. W codzienności, kiedy wszyscy jesteśmy zabiegani, trudno znaleźć taki czas, w którym możemy się „zapomnieć”. Zawsze jest coś do zrobienia i, nawet jeśli, jesteśmy ze sobą razem, to, w szarej rzeczywistości, zawsze jest gdzieś tan niepokój. Jednak są takie okresy jak ferie, wakacje czy urlop, które dają nam możliwość spotkania, także z naszym dzieckiem. I ja tego doświadczyłem.
Takie momenty w sposób niezwykły odciskają się w sercu i pamięci, cementują miłość. Nigdy nie przypuszczałem, że tak będę kochał drugiego faceta. A mam ich dwóch.
Fajnie być Tatą!
środa, 29 stycznia 2014
Co się dzieje na Ukrainie?
Nie jestem specjalistą od spraw wschodnich, jednak media tyle o tym trąbią, że jako statystyczny Polak, znający się na wszystkim, i ja postanowiłem co nieco skrobnąć w temacie.
Zadziwiające jest, że (niemal) wszystkie media w Polsce mówią w temacie Ukrainy to samo. A jak wszystkie media są ze sobą zgodne "wiedz, że coś się dzieje".
O sprawie przypomniał mi we wtorek widok zdjęć zamordowanych na Majdanie, kwiatów i zniczy pod tablicą ku czci ofiar Wielkiego Głodu, która znajduje się przy Cerkwi Greckokatolickiej w Krakowie. Poległych żal. Każda śmierć to tragedia. Zwłaszcza, że doniesienia o ich śmierci przypominają nasze lata 1970 czy 1981.
Jest jednak kilka wątpliwości, które mną targają w kwestii Ukrainy, i które nie dają mi spokoju. Może fakt, że jestem „wyznawcą” realpolitik i takie, „romantyczne”, zrywy budzą moją, daleko posuniętą, ostrożność i obawę, powoduje, iż patrzę na to trochę chłodniejszym okiem.
O co właściwie chodzi walczącym? I jaki interes ma Rzeczpospolita, żeby się w tę rewolucję angażować?
Ale od początku.
1. Julia Tymoszenko. Można powiedzieć, że spiritus movens obecnych zamieszek. To przez domaganie się jej zwolnienia przez Unię, jako warunku wstępnego rozmów, prezydent Janukowycz zwrócił się ku Rosji. Wszyscy wiedzą, że była premierem i że siedzi w więzieniu, a właściwie koloni karnej. Tymoszenko to też jedna z ikon”pomarańczowej rewolucji”, ale i skazana za defraudację i szkody jakie Ukraina poniosła w związku z niekorzystną umową z Rosją. Podejrzana jest także o zlecenie zabójstwa. Nigdzie nie znalazłem żadnego, nawet pośredniego dowodu niesprawiedliwości czy bezprawności postępowania wobec niej. Działania polityczne Europy w tej sprawie przypominają mi reakcje władców europejskich na rewolucję antyfrancuską w 1789 r. Początkowe zadowolenie z osłabienia jednego z najpotężniejszych państw kontynentu, wraz ze ścięciem Ludwika XVI ustąpiło miejsca strachowi, ze u nich może dojść do tego samego. Tu chyba jest podobnie - obawa przed niebezpiecznym precedensem - rządzący Europą boją się, że ktoś może się upomnieć o ich głowy.
2. Zadziwia mnie zbieranina polityczna na tzw. Euromajdanie. Zwolennicy Unii protestują razem z różnej maści nacjonalistami, Banderowcami etc. Czy oni też chcą wejść do struktur unijnych? Jaki interes mają nasi „prawicowi” politycy w pozowaniu na tle flag nacjonalistów, dla których mordercy Polaków na Wołyniu to bohaterowie? Nie odmawiając, bowiem, braciom Kaczyńskim patriotyzmu i dobrych chęci (choć już realizacja budzi sporo sprzeciwu) dwóch rzeczy im zapomnieć nie mogę - odpuszczenia sprawy Jedwabnego oraz przemilczanie tragicznych zbrodni na Kresach (zwłaszcza na Wołyniu) na rzecz poprawnych stosunków z Ukrainą. I nadal nic się nie zmieniło. Niestety.
3. Pomimo, że sami, na co dzień, doświadczamy „dobrodziejstw” Związku Socjalistycznych Republik Europejskich - od gospodarki począwszy (zamykanie zakładów, paraliż rybołówstwa), poprzez idiotyzmy konsumenckie (żarówki, wędzona kiełbasa) po kwestie światopoglądowe (promocja zabijania nienarodzonych, homoseksualizmu, genderyzm etc.), chcemy w to bagno wciągnąć Ukrainę. Jak to jest, że dziennikarze i politycy konserwatywni (czy inaczej mówiąc „prawicowi”) z takim zaangażowaniem piętnując działania Unii jednocześnie angażują się na rzecz przyjęcia Ukrainy (i przekonania jej władz do przystąpienia) do Eurosojuza? Parafrazując wicepremierę (nb. applowski Pages mi to podkreśla) Sorry, ale wg. mnie nie większej różnicy między Rosją a Unią. I tu i tu bandyctwo tylko na Zachodzie w białych rękawiczkach i z gębą pełną demokracji i wolności, a na Wschodzie w sposób imperialny i turański. Więc jeśli Ukraińcom bardziej opłaca się iść z Rosją to ich sprawa. Ale, jak mniemam, nasi „niepokorni” są zafascynowani ideami Piłsudskiego, które nijak nie przystają do współczesności. Marszałek bowiem, pomijając inne niedociągnięcia Jego planów w polityce międzynarodowej, nie przewidział II wojny światowej, ludobójstwa Ukraińskiego na Polakach i 40 lat komunizmu na tych terenach.
4. Nieodparcie też widzę obraz sprzed wieków. Kiedy na Ukrainie wybuchają rewolucje to najbardziej na tym traci Rzeczpospolita. O Wołyniu już wspominałem, teraz czas na tzw. powstanie, a właściwe bunt Chmielnickiego. Jakie były skutki prób porozumienia, zamiast bardziej zdecydowanych działań? Oderwanie od Rzeczypospolitej części Ukrainy na rzecz Rosji (tu zresztą sami Kozacy dostali nauczkę). Wojna z Rosją. Osłabienie i Potop Szwedzki. Wyniszczenie gospodarcze, utrata rynków zbytu na zboże, rozwój oligarchii magnackiej, osłabianie władzy króla etc. etc.
Miejmy nadzieję, że tym razem skończy się inaczej i Polska nie stanie się ofiarą konfliktu z Rosją, albo nie zostanie Rosji sprzedana przez „przyjaciół” z Unii.
Pożiwiom - uwidim.
środa, 22 stycznia 2014
Dokąd zmierza Christianitas?
Skrócona i mniej uładzona wersja poniższego
tekstu pojawiła się jakiś czas temu na facebooku jako komentarz do wypowiedzi
pana dr. Pawła Milcarka. Pozostała bez odzewu.
Oto garść przemyśleń dotyczących obecnej
kondycji pisma Christianitas i środowiska autorów, które je tworzy. Otóż
odnoszę wrażenie, że Pan dr Milcarek jak i całe środowisko Christianitas żyje
sobie w jakiejś ułudzie, w innym świecie. Chodzą do kościoła na Msze
trydenckie, korzystają z sakramentów w dawnej formie jeżdżą na rekolekcje do tradycyjnych
benedyktynów do Francji i właściwie odgradzają się od tego co się dziś dzieje w
Kościele. Jakby nie zauważali, powiedzmy delikatnie, dziwnych czy też
niezrozumiałych działań Ojca św. Franciszka; jakby nie widzieli, że „tradycja”
ma się teraz znacznie gorzej i, tak jak za Benedykta księża deprecjonowali
zalecenie czy wzory płynące z Rzymu, tak teraz każdy gest czy każde słowo ma
rangę dogmatu.
Mimo zaklinania rzeczywistości przez dr.
Milcarka, że treść adhortacji Ojca św. w żadnej mierze nie dotyczy „tradsów”,
prawda jest inna. To o czym pisze Ojciec św. w adhortacji jak najbardziej
dotyczy „tradsów”, dlatego, ze niezależnie od naszych intencji i wewnętrznych
predyspozycji tak właśnie jesteśmy postrzegani przez mainstream Kościoła – jako
sentymentalni, nie przejmujący się Ewangelią, elitarni, faryzeusze etc. Każdy
kto miał do czynienia z przeciętnym księdzem wikarym czy proboszczem w
jakiejkolwiek sprawie dotyczącej szeroko pojętej „tradycji” (prośba o chrzest w
dawnej formie, postawienie krzyża na ołtarzu czy też przywrócenie wyrzuconego
krzyża procesyjnego stojącego dotychczas obok ołtarza etc.) słyszał właśnie
takie argumenty. Tak nas widzi i papież, i nam dostaje się najbardziej we
wspomnianej adhortacji. Jeśli ktoś tego nie zauważa musi naprawdę nie chcieć
tego dostrzec, albo sam siebie oszukuje. To mniej więcej tak jak w dzisiejszej
publicystyce politycznej – nie popierasz Tuska toś pisowiec (tak jest
postrzegany autor niniejszego tekstu, choć na Kaczyńskich ani na PiS nie
głosował ). Szkoda, że Pan Paweł zatracił to czym zdobył sobie mój wielki
szacunek – umiejętność powiedzenia tak, tak, nie, nie.
Może nie powinienem, ale pod Pana dr. podpinam
też działanie całego środowiska Christianitas – boć On to przecież jest
rednaczem pisma. Dziś taki ktoś jak ja – mieszkający w mieście gdzie z Mszy
NFRR może wysłuchać u „lefebrystów” i to
też z trudnościami, do innych nie jest w stanie dotrzeć ze względu na obowiązki
stanu, a o innych sakramentach może pomarzyć – nie ma żadnego środowiska, w
którym miałby wsparcie. Kiedyś można było choć poczytać Christiantas, które
dziś stało się elitarne i skierowane do zupełnie nieprzeciętnego odbiorcy (może
to źle o mnie świadczy, ale studia historyczne mam skończone, także teologia
znalazła się wśród kolejnych fakultetów, a i tak nie mogę przebrnąć przez
niejasne analizy i język rodem ze specjalistycznych pism filozoficznych.
Spójrzcie na tytuły artykułów w najnowszym numerze: Papież jako wydarzenie(?),
Teodycea diabła (?)). Obecnie środowisko
Christianitas chce podążać Benedyktową hermeneutyką ciągłości i nie narażać się
nikomu, choć Benedykta już nie ma a hermeneutyka ciągłości ukazana jest w
działanich podjętych w celu spacyfikowania Franciszkanów Niepokalanej.
Tak naprawdę pismo odsunęło się od swojego
czytelnika (do dziś mam wszystkie numery Ch. Od 1 do 49), być może jednego, ale
odnoszę wrażenie, ze jednak nie jestem osamotniony w takim odbiorze. Dziś
Christianitas nie jest tym czym było – pismem edukującym, kształtującym i
formującym środowisko tradycji. Dziś jest pismem, a właściwie biuletynem szczególnej
grupy, która to o co walczyła za pontyfikatu bł. Jana Pawła II, otrzymała (to
nic, ze inni nie mają dostępu do liturgii, to nic, że, szeroko pojęta
„tradycja” jest dziś, nie bójmy się tego słowa, prześladowana) i teraz może się
zająć takimi „problemami” jak melancholia (nr 44), polityka (nr 45-46),
romantyzm (nr 47) muzyka (nr 50). To wszystko było obecne i wcześniej, ale clou
stanowiła kultura, liturgia, teologia i to w miarę przystępny (nie koniecznie
prosty czy prostacki) sposób podawana. Kiedyś Christianitas było głosem w Kościele
opowiadającym się za powrotem do tradycyjnej liturgii i dyscypliny, głosem
słyszalnym i zauważalnym. Tym bardziej, że w żaden sposób nie mogli być
powiązani ze „schizmatyckim” (celowo w cudzysłowie) Bractwem Św. Piusa X. Dziś
redaktorzy pisma biorą udział w dyskusjach filozoficznych, które nijak nie przystają
do rzeczywistości, a maja wiele z „bicia piany” i w żaden sposób nie przekładają się na praxis.
Przykro mi, ale tak to widzę. Wiem także, że jest to świadomy wybór redaktorów
i ich prawo (tak samo jak moim prawem jest napisać słowa krytyki) – taką drogę
wybrali, nie wiem dokąd zmierzają. I bardzo tego żałuję.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)