środa, 24 sierpnia 2011

Gdynia – moje miasto?


Miało być o wyborach, Popisie i tym podobnych, ale idąc za głosem polityków spoglądam co się dzieje w mojej „gminie”. Co prawda Gdynia to miasto na prawach powiatu, ale co mi tam.

Mieszkam tu od 1986 roku, czyli obecnie mija 25 lat i widzę jak miasto zmienia się na plus. Pięknieje z roku na rok. Jest coraz bardziej przyjazne mieszkańcom – choć strefa płatnego parkowania początkowo wkurzała, to jednak człowiek się przyzwyczaja, a przynajmniej nie ma problemu z zaparkowaniem w centrum. Przybywa imprez kulturalnych, koncertów, festiwali. No i, nawiązując do poprzedniego wpisu, jest przyjazne psom. Pewnie dlatego, ze prezydent Wojciech Szczurek sam jest posiadaczem owczarka niemieckiego. Przybywa także ścieżek rowerowych – w tej chwili ponad 12 kilometrów nie licząc leśnych duktów rowerowych. I nie są to wszystkie sukcesy miasta.

Nie po to jednak pisze bloga żeby chwalić. Na wszystko trzeba patrzeć krytycznie, wiec i ja patrzę jakąż to łyżkę dziegciu znajdę w tej beczce miodu.

O upadku stoczni, który to znacznie wpłynął na status materialny i społeczny wielu mieszkańców miasta nie będę się rozpisywał. Przypomnę tylko, że w 2001 roku stocznia zakupiła nową suwnicę bramową (poprzednia przewróciła się podczas sztormu) za kwotę 100 mln złotych. Była to wówczas najnowocześniejsza i największa taka suwnica w Europie – dziś to tylko atrakcja turystyczna, a nie minął nawet okres gwarancji.

Ostatnio jednak zetknąłem się z trzema zadziwiającymi sytuacjami w moim mieście, które pragnę tu przytoczyć.

Zdarzyło mi się jechać z jednym ze szkodników autobusem – przyznaję robię to ostatnio rzadko, a z dzieckiem chyba pierwszy raz. Zakład Komunikacji Miejskiej jest zwiany w większym lub mniejszym stopniu z Urzędem Miasta stąd moja refleksja. Otóż sprawdziłem jakąż to opłatę musze wnieść za przejazd mojego dziecka. Osobiście jestem przeciwny ulgom – wolałbym aby wszyscy płacili, za to wszyscy mniej, gdyż w tej sytuacji – „pełnopłatni” płacą za „ulgowych” i „bezpłatnych” (no, są jeszcze dopłaty z zewnątrz za przejazdy ulgowe, ale jednak). No, ale skoro już te ulgi są to niech funkcjonują logicznie. A co się okazało – otóż dziecko do lat 4 jeździ bezpłatnie, ale należy posiadać potwierdzenie wieku. I tu pojawia się pierwsze pytanie – czy muszę mieć przy sobie akt urodzenia? Bo przecież żadnego innego dokumentu dziecko nie musi posiadać. Co więcej – co zrobić, kiedy dziecko zabiera babcia – każdej z nich wraz z dzieckiem dawać akt urodzenia? Przecież to jakaś bzdura! Idźmy dalej – dzieci od 4 do 7 lat jeżdżą ulgowo, a powyżej 7 też ulgowo ale muszą mieć legitymację szkolną. Przecież logiczne byłoby ustalenie – albo wszystkie dzieci ulgowo (i wtedy nie trzeba mieć dowodu wieku), albo dzieci do wieku szkolnego za darmo, a dzieci w wieku szkolnym „na legitymację”. Ale widać mamy zbyt mądrych włodarzy aby na to wpadli.

Kolejna sprawa, która mnie zadziwia to budowa nowej drogi prowadzącej z Witomina do  Gdynia Zachód, a przy okazji do Obwodnicy Trójmiasta. Bardzo cieszę się z tej inwestycji – pewnie rozładuje ona korki, które pojawiły się wraz z rozbudową Gdyni Zachód, ale… jest to, ze tak powiem, zwykła droga miejska – dlaczego więc montuje się tam ekrany dźwiękochłonne? Przyznaję się – jestem w tej kwestii kompletnym „lajkonikiem”. Być może są jakieś przepisy, które to regulują – ale tego typu dojazdówek w trójmieście jest multum i niegdzie nie ma ekranów. A tu wielu mieszkańcom zasłonią one całkowicie widok, który był całkiem przyjemny – na las po drugiej stronie szosy. Zadziwia mnie to, choć – powtórzę jeszcze raz – bardziej na „chłopski rozum” niż ze względu na znajomość rzeczy.

Trzecia sprawa też związana jest z drogą, na dodatek tą samą, ale w jej innym odcinku. Otóż szosa ta łączy wschodnie dzielnice Gdyni (np. Redłowo) z Witominem i Obwodnicą. Przy tej ulicy znajduje się stadion. Pakietem jeszcze czasy kiedy był to stadion SKS Bałtyk Gdynia, teraz przejęła go Arka. Niedawno w miejscu starego, zbudowano nowy, nowoczesny i ładny stadion. Dlaczego jednak wraz z oddaniem go do użytku zaczęto regularnie zamykać przelotową drogę? Każdy mecz – droga zamknięta! Nie przypominam sobie aby tak było kiedy był stary stadion, a bramy tegoż były dużo bliżej ulicy niż nowego. Ponadto nowy ma system zabezpieczeń, parking etc. Nie rozumiem i zadziwia mnie to, zwłaszcza, że dość często korzystam z tej drogi i zawsze kiedy jest mecz muszę nadrabiać kilometrów aby dojechać gdzie chcę.

Ale i tak, z Polskich miast, najbardziej lubię Gdynię (no i jeszcze Kraków) i, póki co, jest to moje miasto.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Czy muszę się wstydzić, że mam dwójkę małych dzieci?


Niedawno, na tym blogu, pisałem o problemie z małymi dziećmi podczas Mszy św. Wspominałem tam o niechęci wiernych do dzieci, które  - pomimo naszych starań – nie zawsze zachowują się zgodnie z kanonem.
Wakacyjne podróżowanie skłoniło mnie do kolejnej refleksji – nie tylko w kościele muszę wstydzić się, że mam dwójkę małych dzieci.
Okazuje się bowiem, ze Polska jest, niestety, krajem niesprzyjającym rodzinom. Podczas bieżących wakacji miałem okazję być we Włoszech oraz, przejazdem, w Niemczech. Dwójka moich Szkodników nie stanowiła żadnego problemu w tym pierwszym kraju. Wszyscy – młodzi i starzy – zachwycali się dziećmi, zabawiali etc. – nie odczuwałem żadnego dyskomfortu z ich powodu. Ani w sklepach, ani w restauracjach, ani w kawiarniach – nigdzie! Inaczej było w Niemczech – tam nasze dzieci wzbudzały szemrania i odgłosy niezadowolenia. Podobnie zresztą, kiedy spotykaliśmy Niemców we Włoszech – prychania, kiwanie z politowaniem głową etc.
Niestety podobnie jest w Polsce. Obserwacje zaprowadziły mnie jeszcze dalej.
Czy naprawdę muszę się wstydzić i czuć gorszym, że jestem ojcem dwóch małych chłopców?  Na dodatek mamy jeszcze psa.
Krótka dygresja – z psami jest jeszcze gorzej jak z dziećmi – niemal nigdzie nie można ich wprowadzać (no, chyba, ze się ma Yorka, albo podobne maleństwo – wtedy nikt nie zwraca uwagi, nawet w centrach handlowych). Podpowiem tylko, że nie istnieje żaden przepis zabraniający wprowadzania zwierząt do instytucji czy restauracji – wszystko zależy od właściciela. W prawie żadnej restauracji nie wpuszczają z psem do wnętrza – wyjątkiem jest tu Meksykańska Restauracja w Krakowie, w której nie robiono żadnych  problemów.  Niektóre nie wpuszczają nawet do ogródka. Kuriozalną sytuację przeżyliśmy parę lata temu, kiedy w Krakowie w Gruzińskim Chaczapuri, nie wpuszczona nas do środka restauracji, kiedy mieliśmy już podane dania i nagle rozpętała się burza – musieliśmy siedzieć w deszczu, z jedzeniem i psem. Ale pies to zwierzę i – choć nie pochwalam – to rozumie, że niektórzy nie wpuszczają ich do restauracji, dlatego zawsze grzecznie pytam i szukam restauracji z ogródkiem, choć tu pojawia się problem palących (choć sam pale fajkę to jednak nie pochwalam palenia przy jedzeniu)..
Dzieci to jednak nie zwierzęta, a jak to wygląda z nimi? Otóż większość restauracji i kawiarni nie jest przygotowana na rodziny z dziećmi. Trudno znaleźć krzesełko dla dziecka, nie uświadczysz też jakiś zajęć dla dzieci – np. kolorowanek, zabawek (można je dostać np. w Swojskim Smaku i w Meksykańskiej Pueblo w Gdyni).Brak miejsc dla spokojnego nakarmienia czy przewinięcia dzieci – nie tylko w lokalach, ale w przestrzeni miejskiej wielu miast. Wracając do lokali – ustawienie stolików często uniemożliwia wjazd z wózkiem. W ogródkach nikt nie zwraca uwagi na dzieci i głośne rozmowy z przekleństwami oraz papierosy są na porządku dziennym. Rzadko zdarza się menu dla dzieci (np. zmniejszone porcje,  mniej przypraw etc), a jeśli jest sprowadza się do nuggetsów z kurczaka z frytkami. Również traktowanie ze strony innych klientów jest podobne do tego opisywanego przeze mnie w przypadku kościoła – krytyczne szepty, kiwanie głową czasem przytyk…
Czy naprawdę muszę się wstydzić, że mam cudowną rodzinę?
Komentarze sprowadzają się do stwierdzeń, że to bezstresowe wychowanie (bo nie leję dziecka przy każdej okazji), albo że wredni rodzice, bo ciągają dziecko po świecie, zamiast zostawić z babcią albo u niani i odpocząć.
Największy zawód spotkał mnie jednak dziś w Loch Camelot w Krakowie. Bywam tam przy każdej okazji, kiedy tylko zawitam do tego miasta – czyli od 15 lat kilka razy w roku. Jest dla mnie i mojej kochanej Magdy miejsce symboliczne, takie „nasze”. I dziś, kiedy przyszliśmy do lokalu i usiedliśmy jak zwykle w ogródku, w raz z psem i dójką synów, staliśmy się „tym stolikiem”. „Tym” czyli problematycznym – bo dzieci gadają, jest wózek, bo jeden ze szkodników grymasi, a drugi chce wyjść z wózka, a pani wózek przeszkadza… „Tym” czyli nieobsługiwanym, aż do zniechęcenia. I tak się stało – kiedy inni klienci, którzy przyszli wraz z nami lub po nas, otrzymali już swoje zamówienia my, dostaliśmy tylko, rzucone na stół, jedno (sic!) menu. A potem jakbyśmy nie istnieli – trzy kelnerki mijały nas kilkukrotnie i usilnie starały się nie zauważyć. Może przeszkadzaliśmy innym klientom, może kelnerki nie lubią dzieci. Nie wiem, ale pani kierowniczka sali na moją uwagę, potrafiła tylko odpowiedzieć, ze nie było jej wtedy na sali i nie wie co się tak naprawdę wydarzyło. Nie usłyszałem nawet przepraszam. Był to pierwszy, od 15 lat, mój pobyt w Krakowie, kiedy nie wypiłem kawy/herbaty w Loch Camelot.
Czy muszę się wstydzić, że mam dwójkę synów żonę i psa?

wtorek, 9 sierpnia 2011

Jeszcze o nowej podstawie programowej


„Repetitio est mater studiorum” mawiali starożytni. Współczesna dydaktyka mówi: „przez zabawę do wiedzy”. Niestety, praktyka wskazuje, że zabawa prowadzi do zabawy, a nie wiedzy. Uczniowie coraz mniej wiedzą, a coraz więcej się bawią. W edukacji dominuje tendencja do nauczania umiejętności z pominięciem wiedzy encyklopedycznej, która stała się synonimem zła. Krótko – nie ważne CO, dlaczego i po co coś robisz, ważne że umiesz TO zrobić. Ale powiedzmy sobie szczerze – każdą umiejętność należy budować na wiedzy. Nie będę dobrym mechanikiem samochodowym, jeśli nie będę WIEDZIAŁ jak działa auto. Nie będę dobrym architektem jeśli nie będę WIEDZIAŁ w jakich warunkach dom się ostoi, a w jakich upadnie. Ponadto nauczanie jedynie umiejętności zawęża horyzonty i sprowadza się do produkcji siły roboczej, a nie twórczej jednostki. Podkreślę, że nie pomniejszam wagi umiejętności, ale uważam, iż jest ona wtórna w stosunku do wiedzy. Najpierw muszę „coś” wiedzieć, a następnie nauczyć się „to” wykorzystywać.
W takiej atmosferze pani minister Hall oferuje nam wszystkim – nauczycielom, rodzicom, dzieciom – kolejne reformy, które de facto są eksperymentami na najmłodszych. Jedną z tych reform jest nowa podstawa programowa. Jako, że jestem historykiem skupię się na tym właśnie przedmiocie. Nowa podstawa ma dwie najważniejsze cechy – ściśle określony zakres materiału oraz ciągłość miedzy gimnazjum i liceum.
Analizę zacznę od tej drugiej cechy. Sentencja z początku niniejszego tekstu wskazuje na poprawność dotychczasowego rozwiązania – uczeń w gimnazjum zdobywał podstawy, a poszerzał wiedzę w liceum. Oczywiście nie był to system bez wad. Problemem była trudność z realizacją całego programu – symboliczna jest tu sprawa II Wojny światowej i  okresu powojennego. Jednak wynika to, przede wszystkim, ze skrócenia czasu nauki historii, poprzez wprowadzenie gimnazjów i skróceniu nauki w liceum z 4 do 3 lat. Jest to także skutkiem niedostosowania wymagań do reformy szkolnej min. Handtkego – program gimnazjum był przeładowany, a w liceum ograniczony (np. na poziomie podstawowym to praktycznie powtórka gimnazjum tyle że w układzie problemowym, a nie chronologicznym). Tematy dotyczące historii gospodarczej  mogły być „przerzucone” do liceum. Po wprowadzeniu gimnazjów wszyscy musieli uczyć się tego systemu – autorzy programów, podręczników i nauczyciele. Kiedy wszystko zaczęło się normować – przyszła pani Hall i burzy porządek. Należy sobie zdać sprawę z faktu, że w obecnej sytuacji uczniowie pozbawieni zostali wielu istotnych tematów z historii Europy i Polski.  Absolwent gimnazjum, który nie wybierze profilu humanistycznego w liceum zakończy edukację historyczną w 1 klasie, podczas której będzie poznawał sytuację po I wojnie światowej aż do czasów współczesnych. Nie dowie się więc (bo nie znajdziemy tego w zakresie materiału podstawy programowej gimnazjum) o Aleksandrze Wielkim, a Polska pojawia się Deus ex machina, bo o Słowianach ani słowa, tak jak o Wikingach. Oczywiście nauczyciel może zrealizować temat, którego nie ma w podstawie, ale… nie może ich wymagać, gdyż wymagania są ściśle zwiane z podstawą, oraz może nie „wyrobić” się z realizacją podstawy. W ten sposób pani minister pozbawia młodzieży, a następnie polskich obywateli, wielu elementów tożsamości historycznej – kultura hellenistyczna, słowiańska oraz politycznej – słowiańskie opole. W jaki sposób budować postawę obywatelską i patriotyczną, czy – tak modną dzisiaj – europejską?
W analizowanym systemie uczeń liceum, który nie zdaje matury z historii, pozbawiony zostaje możliwości problemowego rozważania przeszłości, co kształtuje zmysł analityczny i umiejętność obserwowania świata oraz wyciągania wniosków.
Druga cecha podstawy programowej – ścisłe określenie zakresu materiału, o czym już kilka słów było wyżej pociąga za sobą dalsze, negatywne, skutki. Nauczyciel, mianowicie, traci „wolną rękę” prowadzenia narracji, gdyż musi skupić się na wymaganiach egzaminacyjnych tożsamych z treściami podstawy programowej. Wysoki wynik egzaminu gimnazjalnego jest przepustką do dobrego liceum, dlatego też ani uczniowie, ani nauczyciele nie mają motywacji do zgłębiania historii. Szkoła, w coraz większym stopniu, staje się kursem przygotowawczym do egzaminów zewnętrznych, a nie miejscem kształtowania młodego umysłu w kierunku wszechstronności i samodzielności innymi słowy – krytycznego i twórczego myślenia. Kluczem edukacji staje się klucz egzaminu, który – co prawda – daje pewną elastyczność egzaminatorom, ale uczeń wybitnie wyłamujący się ze schematów, nie ma szans w konfrontacji z systemem.
Szkoła polska zmierzw więc ku przepaści, w której znajduje się cały system edukacji zachodu, a który to jest wzorcem dla naszej pani minister. Za parę lat możemy się spodziewać wykwalifikowanych robotników, posiadających – być może – umiejętność w swojej dziedzinie, ale nie rozumiejących i nie tworzących kultury narodowej, europejskiej, ludzkiej.
Na koniec smutna konstatacja – z rozmów z nauczycielami wynika, ze tylko jednostki pochwalają działania pani Hall. Nie widać jednak takich manifestacji organizowanych kiedyś „spontanicznie” przez pedagogów i uczniów przeciw ministrowi Giertychowi. Nikt nie krzyczy „Hall do wora, wór do jeziora” jak wtedy, choć dzisiejsza reforma jest dużo bardziej szkodliwa niż „kosmetyka” Giertycha. Czyżby znów strach przed powrotem Pis zwycięż nad zdrowym rozsądkiem?

wtorek, 2 sierpnia 2011

Miejsce dzieci w kościele (tym pisanym małą literą)


Ponieważ jestem szczęśliwym ojcem dwóch małych Szkodników (4 lata i 1 rok) zacząłem się zastanawiać nad miejscem dzieci w kościele. Właśnie tym, pisanym małą literą. Otóż tak się składa, że moi synowie należą do, tak zwanych, „dzieci żywych”, co skutkuje tym, ze nie potrafią spokojnie usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Niby nic nadzwyczajnego, ale pojawia się problem podczas niedzielnych mszy świętych. Mnie, choć przez wiele lat byłem ministrantem, nigdy dzieci w kościele nie przeszkadzały, wyłączając te, którym rodzice pozwalali biegać po całym kościele, i reagowali dopiero, kiedy malec wchodził do prezbiterium; natomiast dzieci płaczące, gaworzące etc. nie stanowiły dla mnie problemu. Teraz, kiedy sam jestem ojcem i całą rodziną chodzimy do kościoła, zauważam niechęć, ze strony innych wiernych. Jak wspomniałem Szkodniki, są dość żywe, wiedząc o tym stajemy z żoną z tyłu kościoła, a ostatnio nawet w kruchcie kościoła. Starszy, coraz więcej rozumie, nadal jednak jest dzieckiem i nie usiedzi, a tym bardziej nie ustoi w miejscu – pozwalamy więc mu chodzić w pobliżu nas – ważne, żeby nie biegał i nie hałasował. Młodszy, tez już nie chce siedzieć w wózku dlatego go wypuszczamy, a on sobie chodzi koło nas i od czasu do czasu – jak to dziecko – coś zagaworzy, czy krzyknie. Spotyka się to z niechętnymi spojrzeniami innych uczestników mszy, a czasem z bardziej stanowczymi reakcjami. Nam (mojej żonie i mnie) zachowanie synów nie przeszkadza w przeżyciu Eucharystii, pracujemy także, aby – na razie starszy – zrozumiał powagę miejsca, ale jest to proces powolny. Dlaczego o tym piszę? Otóż mam wątpliwości co robić i chcę zwrócić też uwagę innych na ten problem. Jakie są wyjścia z sytuacji? Widzę następujące:

  1. Chodzić do kościoła bez dzieci.
  2. Chodzić na msze dziecięce.
  3. Znaleźć kościół, gdzie są „kaplice dla dzieci”.

Ale każde z tych rozwiązań ma więcej minusów niż plusów.

  1. Wymagałoby to zaangażowania kogoś do opieki nad dziećmi, w czasie mszy, lub chodzenia do kościoła na różne godziny. Zatraca się w ten sposób wymiar rodzinny niedzielnej Eucharystii. Dlaczego też pozbawiać dzieci łask płynących z mszy świętej? Kolejny problem – kiedy będzie moment, aby dzieci zabierać ze sobą? Jak – nie bywając na mszy – mają się one nauczyć zachowania podczas pobytu w kościele? A przecież dzieci „kopiują” swoich rodziców, obserwując ich – muszą mieć na to szansę i czas.
  2. Jako „trads” jestem przeciwnikiem infantylizacji Najświętszej Ofiary, jaką są tzw. msze dziecięce. Dlaczego też mamy siebie (rodziców) pozbawić „normalnej” mszy i „normalnego kazania” przez kilka lat, aż dzieci dorosną? Dlaczego mamy przyzwyczajać synów do nienormalnych zachowań podczas Eucharystii (szoł zamiast kazania, uproszczone, często niezatwierdzone, modlitwy etc.).
  3. Czasem niektórzy proboszczowie tworzą kaplice, w których dzieci, oddzielone od rodziców, przeczekują mszę pod opieką katechetów czy dziewczyn z oaz itepe. Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się dobry – wszyscy idziemy do kościoła, dzieci nie przeszkadzają. Ale… w dzisiejszym świecie, kiedy autorytet rodziny i rodziców jest podważany, kiedy rodzice coraz mniej czasu spędzają ze swoimi dziećmi, takie rozwiązanie wydaje się być wpisywaniem się w niszczenie więzów rodzinnych – znów, wspomniany już, brak rodzinnego wymiaru mszy świętej niedzielnej. Rodzicom odbiera się, w pewnym stopniu, wpływ na formację religijną dziecka. A przecież to właśnie mama i tata, są podstawowymi, pierwszymi i najważniejszymi nauczycielami. Dlaczego więc, nawet instytucje Kościoła, włączają się proces rozbijania rodziny?

Nie widzę więc rozwiązania tego problemu. A może tylko wydaje mi się, ze ten problem istnieje? Może to nie ja powinienem go rozważać, ale Ci, którym dzieci w kościele przeszkadzają. Nie wiem i dlatego dzielę się tym z czytelnikami – może ktoś coś podpowie.

środa, 27 lipca 2011

Kilka wrażeń z podróży wakacyjnej


Tydzień po powrocie z wakacyjnej podroży postanowiłem spisać kilka wrażeń. Większe i bardziej szczegółowe opisanie znajdzie się – być może – w książce, która jest w planach. Przejdźmy więc do „ad remu” jak mawiał klasyk.
Tegoroczna rodzinna podróż zawiodła nas do Toskanii. Zanim jednak tam dotarliśmy, postanowiliśmy zobaczyć „zamek bajkowego króla” czyli Neuschwanstein. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Fuessen kilka kilometrów od zamku, w pensjonacie B&B Suzanne’s. Przemiła Pani właścicielka, czysty i funkcjonalny pokój, smaczne śniadania (w cenie!) – polecam www.suzannes.de. W Fuessen zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Pierwszą było przypadkowe trafienie na Mszę świętą w nadzwyczajnej formie w małym kościółku nad rzeką Lech. Chciałem wejść go zwiedzić, kiedy usłyszałem łacińskie śpiewy, a zajrzawszy przez okno zobaczyłem kapłana „ad orientem” odkładającego manipularz. Druga zadziwiająca rzecz to „zamykanie przed czasem”. Mieliśmy w planach wieczorną kawę, weszliśmy więc z Magdą i Szkodnikami do kawiarni, sprawdziwszy uprzednio, do której jest czynna. Pani poinformowała nas, że może dać nam jedynie kawę na wynos, gdyż właśnie zamykają. Nasze zdziwienie było ogromne – do godziny zamknięcia podanej na drzwiach było ponad pół godziny! Tak samo potraktowano nas w kilku kolejnych kawiarniach. Szok! Nigdzie się z tym nie spotkałem, aby w lokalu, przed zamknięciem, nie obsługiwano klientów.
Zamek Neuschwanstein rzeczywiście piękny, a przejażdżka dorożką była niezwykłą frajdą dla Szkodników.
Po dwóch dniach wreszcie Toskania. Mieszkaliśmy w Agroturystyce (czyli winnicy) 10 kilometrów od Cortony. W pobliżu było jeszcze Montepulciano znane ze znakomitego vino Nobile oraz Chiusi słynne z etruskich labiryntów. Co dzień gdzieś podróżowaliśmy gdyż szkoda było nam czasu na siedzenie nad basenem. Po powrocie ze zwiedzenia i tak kilka godzin w nim spędzaliśmy, gdyż temperatury były 34 – 38 stopni w cieniu.
Tamtejszy klimat wyraźnie nam służył: Szkodniki zdrowe – żadnych katarków, kaszelków tudzież alergii, nagminnych w Polsce; wszyscy wyspani, wypoczęci i budzący się z chęcią do życia.
Wraz z nami, we wspomnianej agroturystyce, mieszkali Norwegowie, Finowie, Belgowie i Polacy – typowi przedstawicie tzw. „warszawki”. Wszyscy byli mili, witali się przynajmniej „hello” czy „hi”, uczestniczyli w wieczornej kolacji przygotowanej przez właścicieli, starali się nie wchodzić innym w drogę i nie przeszkadzać. Wszyscy poza „warszawką”. Niemili, niekulturalni, rozmowy złożone z samych „zakrętów”, najgłośniejsi na basenie, wszystko im się należało etc. etc.. Niestety wstyd. Szkoda. Za to z rozmów z obcokrajowcami przebija się jedno – „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Każdy narzeka na swój kraj – Belgowie, że nie potrafią utworzyć rządu; Finowie, że nie podróżują, że nie mają zabytków; Norwegowie na restrykcyjność prawa. Jeśli więc ktoś chce wyjechać, bo mu się Polska nie podoba, niech wie, że w każdym kraju są „plusy dodatnie i plusy ujemne”.
Kilka słów o Mszach świętych. Niestety z przyczyn obiektywnych nie trafiliśmy na Msze trydenckie (były za daleko, a ta w Cortonie w 3 niedzielę, kiedy nas już nie było). Musieliśmy być na „zwykłych” mszach. Pierwsza niedziela to katedra w Cortonie, odprawia biskup (chrzty), całkiem poprawnie. Nb. ciekawe dlaczego chrztów udzielał biskup – czy to powszechna praktyka czy to specjalne osoby. Druga niedziela – kościół św. Franciszka w Cortonie. Ojciec franciszkanin rozpoczął od poproszenia asystentki o podanie mu kartki, z której czytał wstęp i czytania. Nie było znaku krzyża na rozpoczęcie Mszy. Kazanie trwało 30 min – cała Msza 45. W obu kościołach nieliczni klękali w czasie podniesienia (pozycje były dowolne – stanie, siedzenie), a w czasie Agnus Dei i Komunii, byliśmy jedynymi klękającymi. No cóż, aggiornamento pełną gębą.
Jedzenie w Toskanii – przepyszna. Szczególnie, jedna z najprostszych przystawek – bruschetta. Podsmażona kromka chleba obłożona jakimś specjałem – np. serem pecorino i truflami, choć najbardziej popularna i najprostsza to chleb ze świeżym pomidorem w kostkę, świeżą bazylią, w oliwie i z czosnkiem – pycha! Również inne dania – im prostsze – tym smaczniejsze. Np. pasta Checca – makaron pene z pomidorem, bazylią i oliwą; albo ichniejsza carbonara to nie makaron z toną sosu śmietanowo – jajecznego, jak to bywa w Polsce, ale makaron, na który wrzucono odrobinę jajka, żeby się ścięło i trochę szynki parmeńskiej. No i wina – nawet te najtańsze – super. Do obiadu w upalny dzień najlepsze było schłodzone Barullino, do mięs na wieczór Vino Nobile, a na deser Vinsanto i cantuccini.
Najlepsze posiłki dostawaliśmy w Cortonie w Tratorri Etrusca u Pana Mario – proste, pyszne, ze świeżych produktów. POLECAM, jak ktoś będzie w pobliżu.
No, to na koniec krótko o odwiedzonych miejscowościach. Cortona – piękne, klimatyczne miasto, ze wspaniałym jedzeniem i lodami (Gelateria Snoopy), muzeum etruskim, a w muzeum diecezjalnym malowidło Fra Angelico. Chiusi – również piękne miasto z jedną z najstarszych katedr w regionie, muzeum etruskie, podziemia, mało turystów. Warto pojechać. Montepulchiano – też malownicze miasto, choć rynek i katedra trochę zawiodły. Króluje Vino Nobile i saga filmowa „Zmierzch”. Arezzo – dla wielbicieli talentu Piera della Francesco. Ładna katedra z obrazem Maria Magdalena i grobowcem Grzegorza X. Natomiast wstęp do kościoła św. Franciszka za 6 euro od osoby to przesada.  Siena – warto odwiedzić dla katedry – przepiękna. Montefollonico – małe miasteczko niedaleko Montepulchiano z jedną najlepszych toskańskich restauracji – warto zjeść, wypić i przespacerować się, niemal pustymi uliczkami. Montalcino – nic ciekawego, nawet kościoły pozamykane – króluje Brunello – same Enoteci czyli winiarnie; jeśli jesteś w pobliżu koniecznie zajrzyj do opactwa San Antimo. Piza – miasta nie widzieliśmy, ale Katedra z przyległościami robi wrażenie. Warto. Lukka – miasto na północ od Pizy, warto na spokojnie pospacerować uliczkami i zobaczyć piękne kościoły. Myśmy się spieszyli i trafiliśmy na jakiś koncert, który zgromadził tłumy, więc nie mamy dobrych wspomnień. Florencja – największe oczekiwania i największy zawód. Jeśli nie masz w programie zwiedzania galerii (św. Marka, Uffizi etc) podaruj sobie! Myśmy, ze względu na Szkodników musieli sobie odpuścić. Katedra – z zewnątrz piękna  w środku pusta. Do kościoła św. Wawrzyńca (San Lorenzo) nie weszliśmy bo chcieli 6 ero za wstęp do remontowanego wnętrza. Warto zobaczyć Santa Croce – mauzoleum znanych florentyńczyków – Galileusza, Michała Anioła, Makiawellego etc. Ponadto – tłumnie i gorąco (bo osłonięte od wiatru). Jeśli wybieracie się do Florencji z poza niej – lepiej pojechać pociągiem – wysiada się w samym centrum, nie trzeba stresować się poszukiwaniem (niewielu) miejsc parkingowych i za nie słono płacić (3 euro za h). Nawet okoliczni włosi jeżdżą raczej koleją do Firenze.
Ach, już tęsknie za Toskanią – winnicami, słonecznikami, miłymi ludźmi, słońcem….

niedziela, 19 czerwca 2011

Misje, Kościół i dekolonizacja


Dziś w mojej parafii przebywały siostry z bezhabitowego zgromadzenia, którego nazwy – niestety – nie zapamiętałem. Po ogłoszeniach duszpasterskich jedna z sióstr opowiadała o ich pracy na misjach w Rwandzie. Opowieść ta wywołała we mnie mieszane uczucia i pewne refleksje, którymi chcę się podzielić.
Otóż, wspomniana siostra, rozpoczęła swoją narrację od ukazania warunków życia mieszkańców Rwandy, opisując ich domy (lepianki kryte liśćmi) oraz życie (śpią na matach, gotują na ogniu i kamieniach), jako coś przerażającego. Nie byłem, co prawda, w krajach tzw. trzeciego świata, ale choćby z programów Cejrowskiego wiem, że sposób życia jest ściśle zwiany z warunkami klimatycznymi i otaczającą przyrodą, a nie koniecznie z biedą. Sposób budowania domostw czy spania to pewna tradycja, która jednocześnie jest mądrością pokoleń i najlepszym sposobem życia w danym miejscu. Nie da się przeszczepić, naszych, europejskich metod na grunt Afryki czy Ameryki Południowej – inny klimat, inna fauna, flora, inna – wreszcie – mentalność ludzi.
Kolejnym punktem opowieści były wojny, które przetaczają się przez kraj i władze, które nie interesują się losem obywateli. Oczywistością jest, że wojna to rzecz straszna, zwłaszcza dla bezbronnych cywili – kobiet i dzieci. Ale wolałabym aby świat zajął się przyczynami, a nie skutkami. I wolałbym aby Kościół na misjach zajmował się trochę innymi rzeczami, ale o tym za chwilę. Przecież wojny czy sposób sprawowania rządów w Afryce jest ściśle zwiany z mentalnością mieszkańców, a jednocześnie skutkiem czegoś o czym niektórym nie wypada wspominać – dekolonizacji. Biały człowiek jest ukazywany jako ciemiężca i tyran biednych Afrykańczyków. I pewnie jest w tym odrobina racji – w takim sensie, że wszędzie zdarza się margines zła. Jednak dopóki Afryka była pod panowaniem białych był tam porządek, spokój i możliwość zarobienia. To właśnie biały człowiek ukazał autochtonom bogactwo ich ziemi – złoża mineralne, zabytki czy wreszcie turystykę. To biały człowiek przyniósł ze sobą cywilizację, pojęcie państwa, zarobek. Podkreślę jeszcze raz – zapewne wiązał się tym też wyzysk, złe traktowanie etc. ale wydaje się, że -  tak jak wszędzie – był to margines.  Teraz zaś, od lat 60 tych, przepojonych lewackimi rewolucjami, biały człowiek zostawił Czarnych im samym (a najpierw ZSRS) i śle miliony (o ile nie miliardy) dolarów w pomocy humanitarnej. Nikt jednak nie mówi o pomocy strukturalnej – zamiast dawać rybę, trzeb dać wędkę. Bo po co ryba dana kacykowi, który wyżywi siebie i rodzinę, a nadwyżki sprzeda zamiast rozdać. A tak właśnie dzieje się z większością tzw. pomocy humanitarnej. Trafia w ręce lokalnych kacyków lub nawet „demokratycznych” rządów, które otrzymane za darmo – sprzedają, a ludzie na prowincji i tak klepią biedę i tak. Więc może zamiast załamywać ręce nad biedą Czarnych, należy przyznać, ze dekolonizacja była zła i podjąć kroki w celu pomocy, ale strukturalnej – zawiązywanie spółek, tworzenie firm, eksploatację na warunkach wolnego rynku. Notabene na temat dekolonizacji jej sutków wspaniały esej napisał Waldemar Łysiak i zamieścił w książce Wyspy Bezludne – „Ballada o czarnym makapho i o duchach”.
Trzecia refleksja natury bardziej ogólnej. Siostra misjonarka pięknie opowiadała, o życiu i udrękach ludzi w jej wiosce. O pomocy jaką niosą – leczenie, edukacja etc. Jednak – co zwróciło moją uwagę – ani razu nie wspomniała o ewangelizacji, nauczaniu religii, chrztach, nawróceniach. Nie neguję potrzeby cywilizowania tych obszarów, ale Kościół jest misyjny w sensie nauczania, a reszta ma być przy okazji. Chrystus powiedział: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię”, a nie „Idźcie na cały świat i leczcie, edukujcie, budujcie studnie, domy etc.” Niestety misjonarze – wydaje się, bo nie jest to pierwszy przypadek kiedy słyszę z ust misjonarzy o, przede wszystkim, pomocy materialnej, a wcale o nauczaniu – zapominają kim są i Kogo reprezentują. Odnoszę wrażenie problemów z Eklezjologią wśród misjonarzy. Być może widząc nędzę tamtych ludzi, a drugiej strony mając wpojone posoborowe ujęcie „Człowiek drogą Kościoła”, przedkładają  sprawy materialne nad duchowe. Tak jakby zapominali co jest tak naprawdę ważne – czy pełny brzuch czy Chrystus w sercu tych ludzi? Pewnie, że najlepiej by było jakby szło to w parze, ale trzeba pamiętać, że Chrystus powiedział też „ubogich ZAWSZE będziecie mieć wokół siebie”, co znaczy, że nie nakarmimy wszystkich pokarmem ziemskim, a rolą Kościoła i jego misjonarzy jest – przede wszystkim – karmienie ludzi Chrystusem.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Czarny Sakrament – prawdziwe czy nie?


Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka Czarny Sakrament, autorstwa D.M. Kiely i Ch. McKenna, wydana przez Frondę. Jako, że zachęcał do jej przeczytania Jan Pospieszalski, podczas jednego ze swoich programów, postanowiłem zrobić to i ja.
Nie mam zamiaru pisać recenzji a jedynie kilka luźnych refleksji na temat tej pozycji, jednak czuję się w obowiązku zacząć od przedstawienia, pokrótce, treści. Otóż jest to zbiór dziesięciu przypadków „opętań” i egzorcyzmów, jak napisano na okładce. Połowa to opowieść pastora, drugie pięć to wspomnienia katolickiego zakonnika. Niestety wiele można zarzucić tłumaczeniu – miejscami niechlujne, miejscami po prostu błędne (najbardziej zapadła mi w pamięć „psychologiczna linia telefoniczna”, która jak wynikało z kontekstu była telefoniczną pomocą psychologiczną czy też infolinią psychologiczną).
Podczas czytania książki zaświtało mi kilka refleksji, wątpliwości i pytań, na które nie potrafię udzielić odpowiedzi, a którymi chciałbym się podzielić z czytelnikami.
Pierwsza sprawa to język książki. Może jest to wyniki niezbyt dobrego tłumaczenia, ale jest on niezwykle prosty i „sensacyjny” – bardziej kojarzący się z podrzędnymi czytadłami albo z językiem brukowców. Czarny Sakrament czyta się jak horror, momentami klasy B, a nie jak poważną pozycję o działaniu Szatana. Zastanawiam się czy większość odbiorców jej tak nie potraktuje – jak „fajne czytadło” ale nic więcej?
Po kilku przypadkach zastanowiło mnie też odniesienie do podtytułu – „Prawdziwe historie opętań i egzorcyzmów”. Otóż okazuje się, ze opętań jest w książce niewiele – większość opowieści dotyczy nawiedzania przez duchy oraz dręczenia.
I tu pojawia się kolejna wątpliwość – czy Katolicyzm uznaje nawiedzenia przez „duchy”? Oczywiście, spotkałem się w literaturze z kontaktami z duszami zmarłych, którzy przyszli prosić o modlitwę – choćby św. siostrę Faustynę, ale w Czarnym Sakramencie są opisy „duchów”, które z niewiadomych przyczyn pozostały na ziemi i – być może – nie zdają sobie z tego sprawy. Przecież, wg. Katechizmu, ostateczne rzeczy człowieka to śmierć, sąd, niebo albo piekło (przejściowo czyściec), a nie straszenie na Ziemi. Nie wiem jak to wyjaśnić i w dostępnej mi literaturze nic na ten temat nie znalazłem – poza wspomnianymi już wizytami dusz w czyśćcu cierpiących, za wolą Bożą.
Momentami miałem wrażenie, że to zjawiska paranormalne jak z „archiwum X” czy „Ghostbusters”.
Kolejną wątpliwość wzbudziły egzorcyzmy przeprowadzane przez pastora anglikańskiego. Wiemy, że anglikanie nie mają sukcesji apostolskiej, a więc pastor to nie kapłan – nie posiada świeceń. W Kościele Katolickim egzorcyzmy zarezerwowane są dla kapłanów i to specjalnie predestynowanych do tej funkcji. Wynikałoby z tego, że „moc” Kościoła Rzymskiego jest mniejsza niż anglikańskiego, albowiem tam każdy może egzorcyzmować, a u nas tylko kapłan. Jak to się ma do sukcesji zawartej w Ewangelii? Czy takie egzorcyzmy przeprowadzone przez „pana” pastora mają tę samą moc jak egzorcyzmy przeprowadzone przez wyświęconego kapłana? Jakie znaczenie w egzorcyzmie ma przyzywanie Tej, która zdeptała głowę węża, Maryi, której nie wzywają anglikanie?
W opowieściach zawartych w Sakramencie znalazłem jeszcze jedną niepokojącą rzecz – brak mocy modlitwy i świętych, poświęconych, obrazków. W niektórych historiach atakowani przez złego ducha modlili się odmawiając różaniec, wzywali św. Michała Archanioła, a nie zmieniało to zasadniczo ich położenia – zło nic sobie z tego nie rozbiło. Czyżby nasze modlitwy nie były wysłuchiwane? A co z mocą różańca, a której tak wiele można przeczytać choćby u św. Ludwika Marii?
Ostatnią sprawą, w porównaniu z powyższymi, najmniej istotną, jest powielanie przez autorów nieprawdziwych informacji na temat prześladowania i palenia czarownic – choć trzeba im oddać, że wspominają, iż kraje protestanckie były pod tym względem bardziej restrykcyjne.
Nie wiem, więc jak traktować Czarny Sakrament. Jako zbiór ciekawych ale wątpliwych opowiastek umoralniających? Czy jako opis rzeczywistych wydarzeń, które jednak rzucają cień na Katechizm? A może ani jedno ani drugie?