środa, 27 lipca 2011

Kilka wrażeń z podróży wakacyjnej


Tydzień po powrocie z wakacyjnej podroży postanowiłem spisać kilka wrażeń. Większe i bardziej szczegółowe opisanie znajdzie się – być może – w książce, która jest w planach. Przejdźmy więc do „ad remu” jak mawiał klasyk.
Tegoroczna rodzinna podróż zawiodła nas do Toskanii. Zanim jednak tam dotarliśmy, postanowiliśmy zobaczyć „zamek bajkowego króla” czyli Neuschwanstein. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Fuessen kilka kilometrów od zamku, w pensjonacie B&B Suzanne’s. Przemiła Pani właścicielka, czysty i funkcjonalny pokój, smaczne śniadania (w cenie!) – polecam www.suzannes.de. W Fuessen zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Pierwszą było przypadkowe trafienie na Mszę świętą w nadzwyczajnej formie w małym kościółku nad rzeką Lech. Chciałem wejść go zwiedzić, kiedy usłyszałem łacińskie śpiewy, a zajrzawszy przez okno zobaczyłem kapłana „ad orientem” odkładającego manipularz. Druga zadziwiająca rzecz to „zamykanie przed czasem”. Mieliśmy w planach wieczorną kawę, weszliśmy więc z Magdą i Szkodnikami do kawiarni, sprawdziwszy uprzednio, do której jest czynna. Pani poinformowała nas, że może dać nam jedynie kawę na wynos, gdyż właśnie zamykają. Nasze zdziwienie było ogromne – do godziny zamknięcia podanej na drzwiach było ponad pół godziny! Tak samo potraktowano nas w kilku kolejnych kawiarniach. Szok! Nigdzie się z tym nie spotkałem, aby w lokalu, przed zamknięciem, nie obsługiwano klientów.
Zamek Neuschwanstein rzeczywiście piękny, a przejażdżka dorożką była niezwykłą frajdą dla Szkodników.
Po dwóch dniach wreszcie Toskania. Mieszkaliśmy w Agroturystyce (czyli winnicy) 10 kilometrów od Cortony. W pobliżu było jeszcze Montepulciano znane ze znakomitego vino Nobile oraz Chiusi słynne z etruskich labiryntów. Co dzień gdzieś podróżowaliśmy gdyż szkoda było nam czasu na siedzenie nad basenem. Po powrocie ze zwiedzenia i tak kilka godzin w nim spędzaliśmy, gdyż temperatury były 34 – 38 stopni w cieniu.
Tamtejszy klimat wyraźnie nam służył: Szkodniki zdrowe – żadnych katarków, kaszelków tudzież alergii, nagminnych w Polsce; wszyscy wyspani, wypoczęci i budzący się z chęcią do życia.
Wraz z nami, we wspomnianej agroturystyce, mieszkali Norwegowie, Finowie, Belgowie i Polacy – typowi przedstawicie tzw. „warszawki”. Wszyscy byli mili, witali się przynajmniej „hello” czy „hi”, uczestniczyli w wieczornej kolacji przygotowanej przez właścicieli, starali się nie wchodzić innym w drogę i nie przeszkadzać. Wszyscy poza „warszawką”. Niemili, niekulturalni, rozmowy złożone z samych „zakrętów”, najgłośniejsi na basenie, wszystko im się należało etc. etc.. Niestety wstyd. Szkoda. Za to z rozmów z obcokrajowcami przebija się jedno – „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Każdy narzeka na swój kraj – Belgowie, że nie potrafią utworzyć rządu; Finowie, że nie podróżują, że nie mają zabytków; Norwegowie na restrykcyjność prawa. Jeśli więc ktoś chce wyjechać, bo mu się Polska nie podoba, niech wie, że w każdym kraju są „plusy dodatnie i plusy ujemne”.
Kilka słów o Mszach świętych. Niestety z przyczyn obiektywnych nie trafiliśmy na Msze trydenckie (były za daleko, a ta w Cortonie w 3 niedzielę, kiedy nas już nie było). Musieliśmy być na „zwykłych” mszach. Pierwsza niedziela to katedra w Cortonie, odprawia biskup (chrzty), całkiem poprawnie. Nb. ciekawe dlaczego chrztów udzielał biskup – czy to powszechna praktyka czy to specjalne osoby. Druga niedziela – kościół św. Franciszka w Cortonie. Ojciec franciszkanin rozpoczął od poproszenia asystentki o podanie mu kartki, z której czytał wstęp i czytania. Nie było znaku krzyża na rozpoczęcie Mszy. Kazanie trwało 30 min – cała Msza 45. W obu kościołach nieliczni klękali w czasie podniesienia (pozycje były dowolne – stanie, siedzenie), a w czasie Agnus Dei i Komunii, byliśmy jedynymi klękającymi. No cóż, aggiornamento pełną gębą.
Jedzenie w Toskanii – przepyszna. Szczególnie, jedna z najprostszych przystawek – bruschetta. Podsmażona kromka chleba obłożona jakimś specjałem – np. serem pecorino i truflami, choć najbardziej popularna i najprostsza to chleb ze świeżym pomidorem w kostkę, świeżą bazylią, w oliwie i z czosnkiem – pycha! Również inne dania – im prostsze – tym smaczniejsze. Np. pasta Checca – makaron pene z pomidorem, bazylią i oliwą; albo ichniejsza carbonara to nie makaron z toną sosu śmietanowo – jajecznego, jak to bywa w Polsce, ale makaron, na który wrzucono odrobinę jajka, żeby się ścięło i trochę szynki parmeńskiej. No i wina – nawet te najtańsze – super. Do obiadu w upalny dzień najlepsze było schłodzone Barullino, do mięs na wieczór Vino Nobile, a na deser Vinsanto i cantuccini.
Najlepsze posiłki dostawaliśmy w Cortonie w Tratorri Etrusca u Pana Mario – proste, pyszne, ze świeżych produktów. POLECAM, jak ktoś będzie w pobliżu.
No, to na koniec krótko o odwiedzonych miejscowościach. Cortona – piękne, klimatyczne miasto, ze wspaniałym jedzeniem i lodami (Gelateria Snoopy), muzeum etruskim, a w muzeum diecezjalnym malowidło Fra Angelico. Chiusi – również piękne miasto z jedną z najstarszych katedr w regionie, muzeum etruskie, podziemia, mało turystów. Warto pojechać. Montepulchiano – też malownicze miasto, choć rynek i katedra trochę zawiodły. Króluje Vino Nobile i saga filmowa „Zmierzch”. Arezzo – dla wielbicieli talentu Piera della Francesco. Ładna katedra z obrazem Maria Magdalena i grobowcem Grzegorza X. Natomiast wstęp do kościoła św. Franciszka za 6 euro od osoby to przesada.  Siena – warto odwiedzić dla katedry – przepiękna. Montefollonico – małe miasteczko niedaleko Montepulchiano z jedną najlepszych toskańskich restauracji – warto zjeść, wypić i przespacerować się, niemal pustymi uliczkami. Montalcino – nic ciekawego, nawet kościoły pozamykane – króluje Brunello – same Enoteci czyli winiarnie; jeśli jesteś w pobliżu koniecznie zajrzyj do opactwa San Antimo. Piza – miasta nie widzieliśmy, ale Katedra z przyległościami robi wrażenie. Warto. Lukka – miasto na północ od Pizy, warto na spokojnie pospacerować uliczkami i zobaczyć piękne kościoły. Myśmy się spieszyli i trafiliśmy na jakiś koncert, który zgromadził tłumy, więc nie mamy dobrych wspomnień. Florencja – największe oczekiwania i największy zawód. Jeśli nie masz w programie zwiedzania galerii (św. Marka, Uffizi etc) podaruj sobie! Myśmy, ze względu na Szkodników musieli sobie odpuścić. Katedra – z zewnątrz piękna  w środku pusta. Do kościoła św. Wawrzyńca (San Lorenzo) nie weszliśmy bo chcieli 6 ero za wstęp do remontowanego wnętrza. Warto zobaczyć Santa Croce – mauzoleum znanych florentyńczyków – Galileusza, Michała Anioła, Makiawellego etc. Ponadto – tłumnie i gorąco (bo osłonięte od wiatru). Jeśli wybieracie się do Florencji z poza niej – lepiej pojechać pociągiem – wysiada się w samym centrum, nie trzeba stresować się poszukiwaniem (niewielu) miejsc parkingowych i za nie słono płacić (3 euro za h). Nawet okoliczni włosi jeżdżą raczej koleją do Firenze.
Ach, już tęsknie za Toskanią – winnicami, słonecznikami, miłymi ludźmi, słońcem….

niedziela, 19 czerwca 2011

Misje, Kościół i dekolonizacja


Dziś w mojej parafii przebywały siostry z bezhabitowego zgromadzenia, którego nazwy – niestety – nie zapamiętałem. Po ogłoszeniach duszpasterskich jedna z sióstr opowiadała o ich pracy na misjach w Rwandzie. Opowieść ta wywołała we mnie mieszane uczucia i pewne refleksje, którymi chcę się podzielić.
Otóż, wspomniana siostra, rozpoczęła swoją narrację od ukazania warunków życia mieszkańców Rwandy, opisując ich domy (lepianki kryte liśćmi) oraz życie (śpią na matach, gotują na ogniu i kamieniach), jako coś przerażającego. Nie byłem, co prawda, w krajach tzw. trzeciego świata, ale choćby z programów Cejrowskiego wiem, że sposób życia jest ściśle zwiany z warunkami klimatycznymi i otaczającą przyrodą, a nie koniecznie z biedą. Sposób budowania domostw czy spania to pewna tradycja, która jednocześnie jest mądrością pokoleń i najlepszym sposobem życia w danym miejscu. Nie da się przeszczepić, naszych, europejskich metod na grunt Afryki czy Ameryki Południowej – inny klimat, inna fauna, flora, inna – wreszcie – mentalność ludzi.
Kolejnym punktem opowieści były wojny, które przetaczają się przez kraj i władze, które nie interesują się losem obywateli. Oczywistością jest, że wojna to rzecz straszna, zwłaszcza dla bezbronnych cywili – kobiet i dzieci. Ale wolałabym aby świat zajął się przyczynami, a nie skutkami. I wolałbym aby Kościół na misjach zajmował się trochę innymi rzeczami, ale o tym za chwilę. Przecież wojny czy sposób sprawowania rządów w Afryce jest ściśle zwiany z mentalnością mieszkańców, a jednocześnie skutkiem czegoś o czym niektórym nie wypada wspominać – dekolonizacji. Biały człowiek jest ukazywany jako ciemiężca i tyran biednych Afrykańczyków. I pewnie jest w tym odrobina racji – w takim sensie, że wszędzie zdarza się margines zła. Jednak dopóki Afryka była pod panowaniem białych był tam porządek, spokój i możliwość zarobienia. To właśnie biały człowiek ukazał autochtonom bogactwo ich ziemi – złoża mineralne, zabytki czy wreszcie turystykę. To biały człowiek przyniósł ze sobą cywilizację, pojęcie państwa, zarobek. Podkreślę jeszcze raz – zapewne wiązał się tym też wyzysk, złe traktowanie etc. ale wydaje się, że -  tak jak wszędzie – był to margines.  Teraz zaś, od lat 60 tych, przepojonych lewackimi rewolucjami, biały człowiek zostawił Czarnych im samym (a najpierw ZSRS) i śle miliony (o ile nie miliardy) dolarów w pomocy humanitarnej. Nikt jednak nie mówi o pomocy strukturalnej – zamiast dawać rybę, trzeb dać wędkę. Bo po co ryba dana kacykowi, który wyżywi siebie i rodzinę, a nadwyżki sprzeda zamiast rozdać. A tak właśnie dzieje się z większością tzw. pomocy humanitarnej. Trafia w ręce lokalnych kacyków lub nawet „demokratycznych” rządów, które otrzymane za darmo – sprzedają, a ludzie na prowincji i tak klepią biedę i tak. Więc może zamiast załamywać ręce nad biedą Czarnych, należy przyznać, ze dekolonizacja była zła i podjąć kroki w celu pomocy, ale strukturalnej – zawiązywanie spółek, tworzenie firm, eksploatację na warunkach wolnego rynku. Notabene na temat dekolonizacji jej sutków wspaniały esej napisał Waldemar Łysiak i zamieścił w książce Wyspy Bezludne – „Ballada o czarnym makapho i o duchach”.
Trzecia refleksja natury bardziej ogólnej. Siostra misjonarka pięknie opowiadała, o życiu i udrękach ludzi w jej wiosce. O pomocy jaką niosą – leczenie, edukacja etc. Jednak – co zwróciło moją uwagę – ani razu nie wspomniała o ewangelizacji, nauczaniu religii, chrztach, nawróceniach. Nie neguję potrzeby cywilizowania tych obszarów, ale Kościół jest misyjny w sensie nauczania, a reszta ma być przy okazji. Chrystus powiedział: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię”, a nie „Idźcie na cały świat i leczcie, edukujcie, budujcie studnie, domy etc.” Niestety misjonarze – wydaje się, bo nie jest to pierwszy przypadek kiedy słyszę z ust misjonarzy o, przede wszystkim, pomocy materialnej, a wcale o nauczaniu – zapominają kim są i Kogo reprezentują. Odnoszę wrażenie problemów z Eklezjologią wśród misjonarzy. Być może widząc nędzę tamtych ludzi, a drugiej strony mając wpojone posoborowe ujęcie „Człowiek drogą Kościoła”, przedkładają  sprawy materialne nad duchowe. Tak jakby zapominali co jest tak naprawdę ważne – czy pełny brzuch czy Chrystus w sercu tych ludzi? Pewnie, że najlepiej by było jakby szło to w parze, ale trzeba pamiętać, że Chrystus powiedział też „ubogich ZAWSZE będziecie mieć wokół siebie”, co znaczy, że nie nakarmimy wszystkich pokarmem ziemskim, a rolą Kościoła i jego misjonarzy jest – przede wszystkim – karmienie ludzi Chrystusem.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Czarny Sakrament – prawdziwe czy nie?


Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka Czarny Sakrament, autorstwa D.M. Kiely i Ch. McKenna, wydana przez Frondę. Jako, że zachęcał do jej przeczytania Jan Pospieszalski, podczas jednego ze swoich programów, postanowiłem zrobić to i ja.
Nie mam zamiaru pisać recenzji a jedynie kilka luźnych refleksji na temat tej pozycji, jednak czuję się w obowiązku zacząć od przedstawienia, pokrótce, treści. Otóż jest to zbiór dziesięciu przypadków „opętań” i egzorcyzmów, jak napisano na okładce. Połowa to opowieść pastora, drugie pięć to wspomnienia katolickiego zakonnika. Niestety wiele można zarzucić tłumaczeniu – miejscami niechlujne, miejscami po prostu błędne (najbardziej zapadła mi w pamięć „psychologiczna linia telefoniczna”, która jak wynikało z kontekstu była telefoniczną pomocą psychologiczną czy też infolinią psychologiczną).
Podczas czytania książki zaświtało mi kilka refleksji, wątpliwości i pytań, na które nie potrafię udzielić odpowiedzi, a którymi chciałbym się podzielić z czytelnikami.
Pierwsza sprawa to język książki. Może jest to wyniki niezbyt dobrego tłumaczenia, ale jest on niezwykle prosty i „sensacyjny” – bardziej kojarzący się z podrzędnymi czytadłami albo z językiem brukowców. Czarny Sakrament czyta się jak horror, momentami klasy B, a nie jak poważną pozycję o działaniu Szatana. Zastanawiam się czy większość odbiorców jej tak nie potraktuje – jak „fajne czytadło” ale nic więcej?
Po kilku przypadkach zastanowiło mnie też odniesienie do podtytułu – „Prawdziwe historie opętań i egzorcyzmów”. Otóż okazuje się, ze opętań jest w książce niewiele – większość opowieści dotyczy nawiedzania przez duchy oraz dręczenia.
I tu pojawia się kolejna wątpliwość – czy Katolicyzm uznaje nawiedzenia przez „duchy”? Oczywiście, spotkałem się w literaturze z kontaktami z duszami zmarłych, którzy przyszli prosić o modlitwę – choćby św. siostrę Faustynę, ale w Czarnym Sakramencie są opisy „duchów”, które z niewiadomych przyczyn pozostały na ziemi i – być może – nie zdają sobie z tego sprawy. Przecież, wg. Katechizmu, ostateczne rzeczy człowieka to śmierć, sąd, niebo albo piekło (przejściowo czyściec), a nie straszenie na Ziemi. Nie wiem jak to wyjaśnić i w dostępnej mi literaturze nic na ten temat nie znalazłem – poza wspomnianymi już wizytami dusz w czyśćcu cierpiących, za wolą Bożą.
Momentami miałem wrażenie, że to zjawiska paranormalne jak z „archiwum X” czy „Ghostbusters”.
Kolejną wątpliwość wzbudziły egzorcyzmy przeprowadzane przez pastora anglikańskiego. Wiemy, że anglikanie nie mają sukcesji apostolskiej, a więc pastor to nie kapłan – nie posiada świeceń. W Kościele Katolickim egzorcyzmy zarezerwowane są dla kapłanów i to specjalnie predestynowanych do tej funkcji. Wynikałoby z tego, że „moc” Kościoła Rzymskiego jest mniejsza niż anglikańskiego, albowiem tam każdy może egzorcyzmować, a u nas tylko kapłan. Jak to się ma do sukcesji zawartej w Ewangelii? Czy takie egzorcyzmy przeprowadzone przez „pana” pastora mają tę samą moc jak egzorcyzmy przeprowadzone przez wyświęconego kapłana? Jakie znaczenie w egzorcyzmie ma przyzywanie Tej, która zdeptała głowę węża, Maryi, której nie wzywają anglikanie?
W opowieściach zawartych w Sakramencie znalazłem jeszcze jedną niepokojącą rzecz – brak mocy modlitwy i świętych, poświęconych, obrazków. W niektórych historiach atakowani przez złego ducha modlili się odmawiając różaniec, wzywali św. Michała Archanioła, a nie zmieniało to zasadniczo ich położenia – zło nic sobie z tego nie rozbiło. Czyżby nasze modlitwy nie były wysłuchiwane? A co z mocą różańca, a której tak wiele można przeczytać choćby u św. Ludwika Marii?
Ostatnią sprawą, w porównaniu z powyższymi, najmniej istotną, jest powielanie przez autorów nieprawdziwych informacji na temat prześladowania i palenia czarownic – choć trzeba im oddać, że wspominają, iż kraje protestanckie były pod tym względem bardziej restrykcyjne.
Nie wiem, więc jak traktować Czarny Sakrament. Jako zbiór ciekawych ale wątpliwych opowiastek umoralniających? Czy jako opis rzeczywistych wydarzeń, które jednak rzucają cień na Katechizm? A może ani jedno ani drugie?

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

RP, PRL bis czy po prostu PRL?


„i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie”

Z. Herbert, Przesłanie Pana Cogito


Jakiś czas temu obejrzałem w kinie Czarny Czwartek. Wspaniały paradokument o wydarzeniach z grudnia 1970 roku w Gdyni. W tej chwili skończyłem oglądać film p.t. Nil.
Po obu tych filmach wzrastał we mnie gniew i sprzeciw. Najgorsza jednak była bezsilność. Sprzeciw wobec tego co widziałem, wobec rzezi niewinnych ludzi idących do pracy, wobec traktowania bohaterów polskiego podziemia przez komunistów.
Bezsilność, bo nic nie można już zrobić – stało się. Jak ja bym się zachował w takiej sytuacji? Czy należałbym do tych niezłomnych czy od razu podpisałbym lojalkę. Nie wiem, ale podziwiam tych, którzy się złamać nie dali.
I wreszcie gniew, pewnie niechrześcijański, ale ludzki. Że to bydło, bo na miano Człowieka nie zasługują mordercy niewinnych robotników i bohaterów wojny, jeszcze w tzw. wolnej Polsce żyło nie niepokojone, pobierając mundurowe emerytury i śmiejąc się w twarz swoim ofiarom i ich rodzinom.
A wszystko to dzięki Michnikom, Bolkom et consortes.
Nie znajduję słów na ten brak sprawiedliwości. Wiem, że Bóg odda wszystkim, ale… jednak to Bóg dał nam Państwo po to aby wprowadzało pewną równowagę. Rzeczpospolita w tym względzie się nie sprawdziła. Dlatego pomimo tego, ze mamy wolny rynek, w pewien sposób wolne media to nie mamy wolnego Państwa bo nie zapewnia podstawowej zasady swoim obywatelom – sprawiedliwości.
Nie wiem już czy mamy Najjaśniejszą Rzeczpospolitą czy po prostu nadal PRL. Nie czuję, ze to moje Państwo, że to moja ojczyzna, skoro ludzie, którzy nią rządzą nie mają sumienia.
Zapomina się o ofiarach i o katach. „Wybierzmy przyszłość” brzmi podobnie jak „Liczy się Tu i Teraz” – ważne żeby nie ruszać Przeszłości. Bo polityka, bo nie czas, bo… Zaciera się pamięć o tych co walczyli, co się nie dali złamać, co chcieli lepszej Polski.
Nie potrafię przebaczyć bo i nie mam prawa – tym którzy osobiście wykonywali wyroki i tym „w białych rękawiczkach”, którym nie zależało na wyjaśnieniu spraw i na sprawiedliwości

poniedziałek, 21 lutego 2011

Iota Unum raz jeszcze


Właśnie udało mi się przestudiować, wielokrotnie wspominaną, książkę prof. Romano Amerio Iota Unum. Piszę przestudiować, bo o zwykłym czytaniu, w przypadku tego tomiszcza, mowy nie ma.
Rozważania na temat kondycji Kościoła po Vaticanum Secundum można znaleźć w wielu innych książkach, choćby w „Oni Jego zdetronizowali” abp Lefebvra, czy artykułach. Opracowanie prof. Amerio jest jednak, pod wieloma względami, wyjątkowe. Po pierwsze jest to – chyba – najszersze ujecie problemu, które nie zajmuje się tylko Soborem, ale też wieloma wydarzeniami po nim, zwłaszcza tymi, które, pod pretekstem Ducha Soboru odchodzą od jego litery. Po wtóre układ książki jest katechizmowy – podział na rozdziały, a w nich wypunktowane konkretne zagadnienia, co znacznie ułatwia odbiór i, wspomniane wyżej, studiowanie. Kolejną zaletą książki jest prostota języka – nie trzeba być teologiem czy filozofem aby zrozumieć na czym polegają problemy współczesnego Kościoła. Niektórzy pewnie się obruszą, ale za ogromny plus uznaję „nielefebryczność” tekstu. Profesor Amerio nie odrzuca Soboru, nie odrzuca papieży czasów posoborowych, unika oceniania ludzi, skupia się na faktach. Pisze niejako z pozycji Erazma z Rotterdamu, a nie Marcina Lutra – krytykuje, pozostając wiernym. Jest to też ksiązka w niewielkim stopniu emocjonalna, co także świadczy na jej korzyść, jako dzieła naukowego.
Nie będę, oczywiście, przytaczał ani nawet streszczał treści omawianego dzieła, chciałbym jednak pokusić się o pewne podsumowanie. Po przestudiowaniu tych, prawie, 900 stron doszedłem do wniosku, że przyczyny kryzysu, o którym pisze autor omawianej książki, są zaledwie dwie. Ale ich skutki to właśnie to, co możemy zobaczyć – puste kościoły, brak ortodoksji i ortopraksji , alekatolicyzm, brak czci dla Najświętszego Sakramentu etc. Te przyczyny to humanizm, który sam w sobie nie jest zły, ale jeśli staje się podstawą religii, zaczyna być niepokojąco. Problem leży w tym, że Kościół zaczął zbyt dużą uwagę przywiązywać do zadowolenia ludzi, a zbyt małą do tego aby tych ludzi prowadzić ku Bogu. Druga przyczyna to brak zdecydowanej reakcji odpowiedzialnych – papieży, biskupów (ba! Wielu biskupów przyłączyło się do wdrażania „postępu”) - na niezgodne z nauczaniem Kościoła zmiany, czego najbardziej jaskrawym przykładem, a nie poruszonym w książce, jest sprawa Komunii św. na rękę. Co więcej – nieortodoksyjne wypowiedzi, czasem prostowane, częściej nie, pojawiały się w gazecie watykańskiej L’Oservatore Romano. I tu, niestety, zabrakło zdecydowania Głowy Kościoła.
Polecam szczerze tę książkę wszystkim zaangażowanym katolikom. Tradycjonaliści, znajdą tam kolejne argumenty, dzięki którym będą toczyć boje o Zasady. Ci, którzy twierdzą, że mamy do czynienia z Nową Wiosną, może zauważą, że nie wszystko co biorą za dobrą monetę, jest zgodne z naszą wiarą.

niedziela, 6 lutego 2011

Dokąd zmierza PFReL


Właśnie kończę czytanie najnowszego numeru Pro FIDE Rege et Lege.  Pośród lepszych i gorszych, mniej lub bardziej naukowych artykułów trafiłem na kuriozum Jest nim tekst „Z dziejów Apartheidu w Afryce. Rządy Douglasa Iana Smitha w Rodezji Południowej” autorstwa Krystiana Chołaszczyńskiego.

Artykuł znajduje się w odpowiednim dziale Prawo i Politologia, ale jakoś nie bardzo pasuje do linii pisma i KZMu, którego kiedyś PFReL było organem. Zrazu bowiem myślałem, i miałem nadzieję, że znajdę w nim rzetelny opis i ocenę zjawiska apartheidu, bez zacięcia „prawoczłowieczego” i lewackiego, ale i bez apologii. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałem artykuł będący kompletną porażką i pod względem naukowym i tematycznym.
Po pierwsze niewiele dowiedziałem się o Rządach Douglasa Smitha, gdyż najwięcej treści zajmuje analiza samego zjawiska apartheidu na podstawie RPA. Ponadto cały tekst oparty jest na pracach, które trudno uznać za rzetelne, skoro zostały wydane w Polsce w latach 60 ubiegłego wieku.

Autor w analizie zjawiska segregacji rasowej zupełnie abstrahuje od uwarunkowań historycznych i ocenia wydarzenia w południowej Afryce z punktu widzenia współczesności. Zapomina o Burach, osiedlających się na tej niegościnnej ziemi i tworzących pierwsze farmy. Takoż o ich ciężkiej pracy i walce o swoje, choćby z Anglikami podczas wojen burskich. Nie wspomina wreszcie, ze Czarni mieszkańcy nie są autochtonami na tym terenie, a przybyli tam z północy gdyż Biali dawali pracę, jedzenie i opiekę. Nie zwraca uwagi na fakt, że segregacja miała na celu zapobieżenie wynarodowieniu białych i rozpuszczeniu się ich w ogromnej masie przybywających wciąż na bogate południe murzynów. Z powyższych powodów uważam, ze apartheidu nie trzeba pochwalać, ale można zrozumieć. Wreszcie nie wspomina nic o obecnej sytuacji białych, która jest tragiczne – wielu zginęło z rąk czarnoskórych bandytów, wielu jest zastraszanych i wielu wyjechało w obawie o życie swoje i rodziny.

Największym jednak zaskoczeniem był tekst, którego absolutnie nie spodziewałem się przeczytać w opisywanym periodyku: „Konkludując, z całą stanowczością mogę stwierdzić, że rasizm w jakiejkolwiek formie, czy to segregasie, czy to apartheid, jest sprzeczny z powszechnie obowiązującym prawem międzynarodowym publicznym.” Otóż po pierwsze apartheid nie jest tożsamy z rasizmem, który polega na ocenie wartości ras. Natomiast apartheid dążył jedynie do ich „nie mieszania się”. Ale najważniejszym przełom jest fakt, że najbardziej chyba, antyestabliszmentowe pismo powołuje się na prawo międzynarodowe. Nie wiem jak to rozumieć.

Odniosłem wrażenie, mam nadzieję, że błędne, iż takt ten był „wrzutką” produkującą publikację osoby, która potrzebowała jej do oceny pracy naukowej albo do otrzymania tytułu naukowego, a krewny i znajmy królika załatwił. Jeszcze raz powtórzę – mam nadzieję, ze się mylę, ale artykuł ten tak nie pasuje do PFReL i pod względem tematycznym i pod względem naukowym, że zaskakuje jego obecność w tym piśmie.

Podczas czytania tego tekstu, przypomniał mi się mój wujek – pływający – który po pobycie w RPA, w czasach komuny, panującej u nas, opowiadał jak zazdrościł murzynom ich zamożności i wolności w porównaniu do Polaków pod bolszewickim butem.

czwartek, 20 stycznia 2011

Początek

Chcąc rozszerzyć możliwość kontaktów uruchamiam drugiego bloga. Przez jakiś czas będę prowadził równolegle niniejszy i tan na frondzie. Co będzie dalej - zobaczymy.