czwartek, 25 października 2012

Mój Paryż

Podczas minionych wakacji tydzień spędziłem w Paryżu. W ten sposób, wraz z żoną, świętowaliśmy 10 rocznicę ślubu.
Pierwszym doznaniem był lot samolotem. Leciałem bowiem pierwszy raz od wielu lat. Mój pierwszy raz przeżyłem w wieku 5 czy 6 lat lecąc starym Antkiem z Katowic do Gdańska, ale pamiętam jedynie cukierki w kształcie półksiężyców, które rozdawano na pokładzie.
Tym razem było nowocześnie – przejście przez bramkę, która – oczywiście – musiała zapiszczeć i kontrola osobista. A wszystko przez buty. Potem oczekiwania na wejście do samolotu i start. Domy stają się małe jak zabawki, aż wreszcie poczułem się jak w gogle maps. Spodobało mi się. Chcę więcej!

Lądowanie w Paryżu i szok. Miasto ciągnie się po horyzont i końca nie widać. Warszawa przy tym to prowincjonalna wiocha. Ogromne lotnisko Charlesa de Gaulle’a wymusza poruszanie się taśmociągami, które, przecinając się w centrum terminala w oddzielnych „rurach”, tworzą futurystyczne miasto przyszłości. Jeszcze tylko odbiór bagażu, który, nota bene, trwa tu dużo krócej niż po powrocie na lotnisku Chopina, które jest kilkukrotnie mniejsze. Podróż kolejką wewnętrzną lotniska, przesiadka na RER i pierwszy szok. Przez większość drogi ku centrum Paryża jesteśmy jednymi białymi w wagonie. Wreszcie docieramy do dzielnicy Kremlin (ech to zamiłowanie Francuzów do Rosjan widoczne na każdym kroku), gdzie wynajmujemy mieszkanie. Kolacja to oczywiście sery i wina.
Pierwszego dnia próbujemy dojść do Citè pieszo, ale zajmuje to zbyt wiele czasu i wreszcie schodzimy do metra. Jest to jednak najwygodniejszy sposób poruszania się po Paryżu. Szybki i tani, a dojechać można wszędzie.
Pierwsza rzecz w naszych planach to znalezienie miejsca sprzedaży Paris Museum Pass. Jest to swoisty karnet do muzeów, dzięki któremu nie tylko nie kupujemy biletów, ale wchodzimy poza kolejnością. Dzięki niemu oszczędziliśmy sporo pieniędzy i jeszcze więcej czasu. 
Jako że jest to 15 dzień sierpnia rozpoczynamy od Mszy św. w katedrze Notre Dame. I tu kolejne zdziwienie.  Katedra jest bowiem stale otwarta do zwiedzania, a uczestnicy Mszy są jak eksponaty oddzielone od reszty taśmami. Na co drugim filarze wisi telewizor pokazujący, w zbliżeniu akcję liturgiczną, wiec duża część „wiernych” nie patrzy w kierunku ołtarza a w kierunku telewizora. Wspomniani „wierni” nie uważają za stosowne klękać podczas Przeistoczenia ( poza nami uklęknęły 2 osoby), a niektórzy nawet nie wstają z krzeseł. O klękaniu na „Agnus Dei” już w ogóle nikt nie pamięta. Komunię św. rozdawali żniwiarze nadzwyczajni i wyłącznie do ręki. Znów wzbudziliśmy sensację przyjmując klęcząc i do ust.
Po Mszy postanowiliśmy zwiedzić katedrę i zwrócił naszą uwagę brak konfesjonałów. Za to w kilku dawnych bocznych kaplicach za ścianami ze szkła stoi stolik, na nim lampa i dwa krzesła. Zupełnie jak pokój przesłuchań…
Tego samego dnia byliśmy w Conciergerie, gdzie przezywaliśmy okropności i terror rewolucji antyfrancuskiej, a następnie piękno i wielkość Najstarszej Córy Kościoła w postaci Saint Chapelle.
Po obiedzie – musze przynać, że nie zachwycającym – pojechaliśmy na Montmartre nawiedzić Bazylikę Sacre Coeur. Zaskakujące było, ze przed wejściem stał pan nakazujący schować aparaty, gdyż obowiązywał całkowity zakaz fotografowania. A powodem był fakt, ze odbywa się tam wieczysta adoracja Najświętszego Sakramentu.
Po przeżyciach duchowych pospacerowaliśmy po Montmarcie i poszliśmy na Plac Pigalle, gdzie faktycznie rosną kasztany. Moulin Rouge nie robi wrażenia takiego jak się człowiek spodziewa (oczywiście na zewnątrz, bo widowiska nie oglądaliśmy).  Na koniec wstąpiliśmy do Muzeum Salvadora Dali, gdzie można oglądać jego dzieła z okresu pobytu w Paryżu.
Następny dzień przeznaczyliśmy na potęgę jaką jest Luwr. I faktycznie robi wrażenie. Oczywistym jest, ze nie zobaczyliśmy wszystkiego bo na to trzeba by poświecić kilka pełnych dni. Ale nie przeszliśmy też, jedynie – jak robi większość turystów – trasy od wejścia via Nike z Samotraki ku Monie Lisie. Zobaczyliśmy troszkę więcej.  
Kolejnym punktem programu było Musee d’Orsay, gdzie znajdują się dzieła największych twórców XIX wieku, w tym impresjonistów, których uwielbia moja małżonka. Na koniec udaliśmy się na ulicę Rue de Bac do kaplicy Cudownego Medalika pomodlić się za przyczyną św. Katarzyny.
Trzeci dzień to Bazylika Saint Denis gdzie znajdują się doczesne szczątki królów francuskich i gdzie można podziwiać piękno gotyku, wspaniałość grobowców królewskich (w tym „naszego” Henryka Walezego), a jednocześnie barbarzyństwo motłochu rewolucyjnego.
Sama dzielnica Saint Denis wydaje się  być wyrwana gdzieś z Afryki Północnej. Jedyni biali to turyści, a na przeciwko Bazyliki targowisko, jak z Marrakeszu.
Kolejnym miejscem, które chcieliśmy w Paryżu odwiedzić (choć w tym miejscu ja miałem głos decydujący) był Pałac Inwalidów. Ogromna budowla z majestatycznym kościołem robi już z daleka niesamowite wrażenie. A w środku – historia wojskowości od średniowiecza po II wojnę światową. Mnie jednak szczególnie interesowały czasy Napoleońskie oraz pierwsza Wielka Wojna. W pierwszym przypadku moją uwagę zwrócił fakt, ze o Polakach biorących udział w kampaniach Cesarza nie ma prawie nic. To prawie odnosi się do jednej, niewielkiej tabliczki, która – bardzo pobieżnie – o nich wspomina. Poza tym nic! Ani portretów (choć ks. Józef jako marszałek Francji powinien się tu znaleźć) ani mundurów. Szok!
Za to pierwsza wojna światowa odmalowana dość dobrze. Wiele ciekawych eksponatów i dość sporo o Polakach. Jednak clou stanowiła wizyta w kościele Inwalidów u grobu Napoleona Wielkiego. Dla mnie, jako osoby ceniącej Cesarza a, zarazem, jako autora pracy magisterskiej o Księstwie Warszawskim, było to niezwykłe doświadczenie.
Nasz rocznicowy wieczór spędziliśmy pod wieżą Eiffla zachwycając się efektami świetlnymi i fontanną nad którą siedzieliśmy. Zdziwiło nas jednak niepomiernie, że o 23 w restauracji pod wieżą nie można już nic zjeść – jedynie wypić.
Ostatniego pełnego dnia pobytu zrobiliśmy sobie spacer po centrum Paryża zwiedzając gotyckie kościoły św. Germana, Eustachego  etc. Poszliśmy na pyszne desery do najwspanialszej cukierni Angelina niedaleko ogrodów Tuileries, byliśmy na moście Sztuki, przy nagrobku Króla Polskiego Jana Kazimierza Wazy. Na koniec dnia wypiliśmy wino przy paryskich Hallach i poszliśmy na kolację do wspaniałej restauracji L’epicerie na rue Montorgueil, w której obsługiwały nas dwie Ukrainki. Następnego dnia rano odlatywaliśmy do Warszawy.
Paryż zrobił na nas ogromne wrażenie. Jest majestatyczny, potężny i ciekawy. Pełen małych knajpek i klimatycznych zaułków. Oczywiście ma swoje wady – śmierdzi, jest brudny i pełen kolorowych imigrantów. Co ciekawe, nie widzieliśmy białych z małymi dziećmi (poza turystami), za to przybysze spoza Europy mieli ich po kilkoro. Tu naprawdę widać jak Europa Białego Człowieka wymiera. Paryżanie są wyniośli i mało się uśmiechają. Nie znaczy to jednak, że są niemili – wielokrotnie spotykaliśmy się z bezinteresowną życzliwością, ale zawsze z dystansem i pewną wyższością. Paryż jest też drogi. Ale specyficznie. Musze zaznaczyć, ze nie znam cen francuskiej prowincji – porównywałem do innych krajów (Niemcy, Włochy). W sklepach i marketach ceny są zbliżone do innych europejskich, niektóre produkty (np. Sery, wina) tańsze niż w Polsce. Natomiast w restauracjach i kawiarniach makabra. Obiad dla 2 osób to ok 50 EUR. Produkty w kawiarni mają trzy ceny w zależności od miejsca spożycia – najtaniej przy barze, drożej przy stoliku wewnątrz lokalu i najdrożej przy stoliku na zewnątrz. Piwo na zewnątrz to ok 6 EUR. Co ciekawe takich kafejek jest mnóstwo (co najmniej jedna na skrzyżowanie) i popołudniami wszystkie mają klientów.
Pomimo wspomnianych wad zostałem zauroczony. Toskańskie Cortona i Chiusi są miłością mego życia, a Paryż dobrą znajomą, która świetnie gotuje, ma wygodny i przytulny dom, choć słabo posprzątany.

wtorek, 9 października 2012

Bitwa pod Koronowem

W związku z kolejną rocznicą bitwy postanowiłem odkurzyć mój wpis sprzed 2 lat. Zapraszam.

Kiedy, w latach 90 tych, będąc na studiach usłyszałem o bitwie pod Koronowem zacząłem intensywnie szukać więcej na ten temat. Okazało się, że poza Długoszem niewiele można znaleźć. W tym roku postanowiłem (jako, ze mija 600 lat od tej bitwy) przypomnieć ją innym. Okazało się, ze nagle nastąpił wysyp artykułów (od Mówią Wieki po Science Fiction) o tej bitwie, dlatego mój się nigdzie nie przebił, więc publikuję go poniżej.
Obchodzona hucznie w tym roku sześćsetna rocznica Bitwy pod Grunwaldem przyćmiła nie tylko, równie okrągłą, czterechsetną rocznicę Bitwy pod  Kłuszynem (4 lipca), ale i bitwy, która odbyła się trzy miesiące po Grunwaldzie i dzięki niej tamto zwycięstwo nie zostało kompletnie zaprzepaszczone. Mowa o, prawdopodobnie, ostatniej pancernej bitwie średniowiecza – bitwie pod Koronowem.
Wspomnieć należy, że w średniowieczu bitwa pancerna to taka, w której brało udział jedynie rycerstwo – konnica i rozstrzygana była zgodnie z zasadami kodeksu rycerskiego. Odbyła się ona 10 października 1410 roku, ale zanim o samej bitwie, dowiedzmy się jak do niej doszło.
Nasi historycy mają przykrą tendencję do przesady – jedni pogrążają przeszłość Polski w ciemnocie, antysemityzmie, zaścianku etc. drudzy uważają, że wszystko było jasne, czyste, a nasi bohaterowie są postaciami ze spiżu. Prawda jest jednak mniej czarno – biała, a każdy miał, mówiąc kolokwialnie, „swoje za uszami”.
Nie inaczej było z Jagiełłą. Badacze jakby nie zauważają, nadzwyczajnego, ciągu błędów militarnych, tego wybitnego stratega, po zwycięskiej bitwie 15 lipca. Cała kampania letnia w 1410 roku skierowana była na zniszczenie Zakonu Krzyżackiego, stąd planowany atak bezpośrednio na Malbork. Kiedy jednak droga do stolicy państwa zakonnego stanęła otworem Jagiełło „zmiękł”. Zamiast kontynuować marsz, którego prędkość do tej pory wynosiła ok. 40 km. dziennie (przy takiej prędkości Polacy powinni stanąć pod Malborkiem po 2 – 3 dniach), król nie popędza armii, która porusza się ok. 15 km dziennie, a na dodatek zatrzymuje się pod, niemal, każdym zamkiem krzyżackim po drodze, które to zamki są już w rękach „powstańców” ze Związku Jaszczurczego.  Dlatego też armia sojusznicza dociera pod Malbork dopiero 25 lipca, kiedy tam rządy rozpoczął, dawny komtur świecki, Henryk von Plauen, który przygotował stolicę zakonną do oblężenia. Oblężenia, jak wiemy, nieskutecznego, choć u Długosza znajdujemy opis sytuacji militarnej, która mogła doprowadzić do zdobycia twierdzy już 26 lipca. Rycerze po zdobyciu miasta zaatakowali zamek, który był dostępny ze względu na sporą wyrwę w murach, jednak decyzja Jagiełły powstrzymująca natarcie, spowodowała dwumiesięczne oblężenie. Zakończyło się ono odejściem wojsk sprzymierzonych 19 września 1410 roku. Powodem, wg Długosza, były naciski doradców i rycerstwa, zwłaszcza małopolskiego, które – prawdopodobnie – obawiało się o majątki. Ale nie tylko ona, albowiem również Litwini byli przeciwni kontynuowaniu oblężenia. Malbork pozostał wiec nietknięty, a i nie zagrożony przez nikogo – żadnych formacji nie pozostawiono pod murami krzyżackiej stolicy, jednie duża część zamków pruskich była obsadzona przez polskie załogi. Dziwi to tym bardziej, że już po odejściu spod Malborka, król wraz z częścią wojsk dotarł pod oblegany zamek w Radzyniu, który nakazał wziąć szturmem 21 września, czego tez dokonano z powodzeniem. Dlaczego nie można było tego zrobić ze słabiej przygotowaną stolicą? Nie wiemy.
Jagiełło wycofywał się z Państwa Zakonnego w tryumfalnym pochodzie, jak zwycięzca. Okazało się jednak, ze wszystko to co zyskał 15 lipca pod Grunwaldem zostało utracone przez 17 dni  – między 24 września a 11 października 1410 roku. W tym bowiem czasie, kiedy wojska polskie opuściły już ziemie pruskie, Krzyżacy podjęli dzieło odzyskania utraconych zamków i miast. W rękach polskich pozostały jedynie zamki w Toruniu, Nieszawie, Brodnicy i Radzyniu, a z miast pozostały Toruń i Gdańsk. Działania Zakonu oraz ustępliwość mieszkańców Pomorza ocenione zostały w historiografii jako zdrada. Pierwszych, gdyż złamali zasady rozejmu, który zwyczajowo zawierano na czas zimowy, drugich, gdyż złamali przysięgi wierności królowi Polskiemu, poddając się często bez walki.
Król zaś stanął w początku października wobec groźby najazdu ze strony wojsk von Plauena z północy, oraz Michaela von Küchmeistra z zachodu. Ten ostatni  zbierał Krzyżaków z Nowej Marchii oraz najemników z Niemiec, Czech, Śląska i Węgier i odzyskiwał tereny na zachodnich krańcach państwa krzyżackiego – Chojnice, Tucholę, Bytów, Lębork. Celem tych wojsk był zdaje się sam Jagiełło, który schronił się był wówczas w Inowrocławiu, rozpuściwszy wcześniej wojsko na leże zimowe. Gdyby armia Küchmeistra zdobyła Koronowo oraz Bydgoszcz (co dla ok. 4000 ludzi nie stanowiło problemu) Inowrocław stałby otworem.
Jednak to pod Koronowem doszło do decydującej w tej kampanii bitwy. Miasto to leży w zakolu Brdy na pograniczu Kujaw i Pomorza. Znajduje się tam klasztor cystersów, gdzie w roku 1410 stacjonowało polskie rycerstwo. Znaczenie strategiczne Koronowa związane było z dwoma faktami. Po pierwsze, tędy biegła najkrótsza droga z Tucholi do Bydgoszczy i Nakła, po drugie tu znajdowały się dwa mosty na Brdzie.  Stąd też Krzyżacy, zmierzając ku Bydgoszczy nie mogli ominąć Koronowa, a Polacy musieli obsadzić je jak najlepszą załogą, zwłaszcza, że  wonczas nie posiadało ono murów.
Küchmeister oblegając Tucholę szukał też innych możliwości walki z Polakami, dowiedziawszy się, że Koronowo nie jest zbyt silnie bronione, co potwierdzili (acz uciekając się do kłamstwa) złapani polscy rycerze, postanowił wraz z konnicą je zaatakować. Otworzyło by to, przy okazji, drogę ku Bydgoszczy i Inowrocławowi, gdzie, jak wspomniano, przebywał Jagiełło.
Początek nie był zbyt pomyślny dla Krzyżaków. Kiedy podeszli pod miasto okazało się, że nie jest ona aż tak osłabione, jak rzekli złapani zwiadowcy, w związku z tym wójt Nowej Marchii postanowił ratować się ucieczką. Ujrzeli bowiem rycerze Zakonu, spoglądając na Koronowo z góry Łokietka, masy chłopstwa i pospólstwa jako piechotę w samym mieście i w okolicach mostu, a pod klasztorem gotowe do walki konne rycerstwo polskie.
Podczas odwrotu łucznicy konni razili strzałami Krzyżaków, którzy próbowali się bronić, jednak w takiej sytuacji łucznicy cofali się za kopijników. Wśród historyków trwa spór, cóż to za formacja ci łucznicy? Niektórzy badacze twierdzą nawet, iż był to oddział Tatarów. Taka walka „szarpana” trwała na odcinku ok. mili (w czasach Długosza, od którego znamy przebieg bitwy, miała ona 10 km) po czym Krzyżacy postanowili, w okolicy wsi Łąsk, stanąć do walki w polu.
Wtenczas rozpoczyna się właściwa, a jakże nadzwyczajna, bitwa. Najpierw pojedynki jeden na jednego, po nich zwarcie oddziałów rycerskich, które pozostaje bez rozstrzygnięcia, z powodu zapalczywości i umiejętności rycerskich obu stron. Wtedy to następuje pierwszy rozejm – rycerze odchodzą z pola, przewiązują rany, posilają się, rozmawiają o walce. Na sygnał rozpoczyna się kolejna część bitwy, która także pozostaje nierozstrzygnięta, choć ginie kilku rycerzy, a nieliczni dostają się do niewoli. Następuje drugie zawieszenie broni, podczas którego dochodzi do bardziej poufałych kontaktów miedzy walczącymi – zbierani są ranni, opatrywane rany, ale i wymieniani jeńcy, konie, posyłają sobie nawzajem wino. Niektórzy twierdzą nawet, iż giermkowie rozstawiali stoły z pożywieniem i napitkami, przy których wspólnie zasiadali członkowie wrogich armii. Widać więc, że bitwa, zgonie z kodeksem honorowym, rozstrzygana była jako turniej, choć o większą stawkę i na śmierć. Jak twierdzą badacze z taką kurtuazją nie spotkano się podczas żadnej innej bitwy, a powodem tego zachowania było najprawdopodobniej fakt, ze po stronie krzyżaków znajdowali się, w większości, goście zakonu – znamienici rycerze – umiejący docenić wroga. Dopiero podczas I wojny światowej dochodziło, sporadycznie, do kontaktów żołnierzy dwóch stron konfliktu na gruncie neutralnym – opowiada się nawet o meczu piłkarskim między Niemcami a Francuzami.
Trzecia część bitwy doprowadziła wreszcie do przełomu, kiedy to Jan Naszan z Ostrowiec zdobył chorągiew, a Polacy silniej natarli na osłabione moralnie wojska przeciwnika. Ten ucieka, część ginie lub dostaje się do niewoli. Bitwa Koronowska zostaje wygrana. Nie była ona jakimś istotnym novum w militarystyce – typowa pancerna bitwa średniowiecza, której wynik to suma pojedynków turniejowych.
Jak więc widać Jagiełło, tak wielki strateg do 15 lica, po Grunwaldzie nagle utracił swój zmysł i popełniał błąd za błędem:
  1. spowolnienie marszu na Malbork – utrata zaskoczenia, pozwolenie na przygotowanie obrony
  2. brak zgody na kontynuowanie szturmu w dzień po przybyciu pod mury Malborka
  3. brak próby zdobycia stolicy Zakonu szturmem po 2 miesiącach oblężenia
  4. utrata zamków i miast pruskich i pomorskich po 24 września, czyli po opuszczeniu terytorium zakonnego
  5. zbyt wczesne rozpuszczenie wojsk
  6. zatrzymanie się w Inowrocławiu – niebezpiecznie blisko granicy z państwem Zakonnym
Dziwne to błędy i wielce znaczące. Wyobraźcie sobie bowiem Polskę bez brzemienia państwa Zakonnego, później świeckich Prus, Prus Wschodnich – czyż nie inaczej mogła się potoczyć historia?
Błędy i straty po Grunwaldzie naprawiła dopiero victoria pod Koronowem, bez tej bitwy Grunwald nic by nie znaczył, dlatego też powinniśmy bardziej świętować 600 lecie Koronowa a nie Grunwaldu.

Przy pisaniu powyższego artykułu opierałem się na książce P. Derdeja, Koronowo 1410, Warszawa 2004 oraz wykładach prof. B. Śliwińskiego z UG.

wtorek, 4 września 2012

Trochę o szkole na początek września


Walka o polską szkołę trwa. Protesty przeciw zmniejszaniu liczby godzin w historii, choć odrobinę spóźnione – o planowanych zmianach wiadomo było trzy lata temu, kiedy wchodziła nowa podstawa programowa do gimnazjów – przyniosły zwiększenie zainteresowania tym problemem.
Na początku wakacji, po raz kolejny, chór mediów i polityków zaatakował nauczycieli, jako  „nierobów” z najdłuższymi urlopami. Pojawiały się propozycje zmian systemowych, które w żadnej mierze nie uwzględniały specyfiki pracy szkoły, nauczyciela czy możliwości sprzętowo – lokalowych. Jako przykład może posłużyć projekt zmian w czasie pracy, polegający na zmuszeniu nauczycieli do siedzenia w szkole od 8 do 16  niezależnie od liczby godzin dydaktycznych.  Ukróciłoby to pracę w kilku szkołach, co, dla nauczycieli z mniejszym stażem, jest jedyną możliwością godziwych zarobków. Ponadto pozwoliłoby urzędnikom na kontrolę, ile w rzeczywistości pracuje nauczyciel. Jest jednak kilka „ale”. Rady Pedagogiczne i spotkania z rodzicami, siłą rzeczy, odbywać się muszą w godzinach popołudniowych – jak rozliczne byłby te godziny? Czy jak nadgodziny? Obecnie – przypomnę – nauczyciel pracuje 40 godzin tygodniowo w tym 18 dydaktycznych i – w gimnazjum – 2 tzw. karciane (czyli de facto 20 godzin dydaktycznych). W tych 40 godzinach zawierają się także rady pedagogiczne, szkolenia, spotkania z rodzicami. Utrudnieniem we wprowadzeniu systemu 8 – 16 jest także słaba baza lokalowa i sprzętowa. W wielu szkołach nie ma gabinetów przedmiotowych, w których mogliby pracować nauczyciele poza godzinami dydaktycznymi, a pokoje nauczycielskie nie są zbyt duże. To samo dotyczy dostępności do komputerów – jest ona utrudniona i ograniczona. Ponadto – tu też przypomnę – praca nauczyciela to także samokształcenie – choćby szkolenie czy czytanie publikacji, które zdecydowanie odbywa się poza szkołą. To tylko kilka przykładów, jak osoby z zewnątrz, próbują zmieniać szkołę, nie znając jej specyfiki. Choć przyznam, że osobiście uważam, iż zmiany są konieczne, ale w zupełnie inną stronę – rozpocząłbym od likwidacji obowiązku nauczania powyżej 6 klasy szkoły podstawowej i likwidacji MEN. No i, koniecznie, przywrócenie szkół zawodowych i terminowania.
Walka jednak trwa i od czasu do czasu coś się ze szkołą dzieje, choć póki co zmierza to ku gorszemu. Jak wspomniałem walka o lekcje historii odniosły minimalny sukces – ministerstwo zgodziło się, aby blok Ojczysty Panteon i ojczyste spory stał się obowiązkowy. Wiele także pisano o kontrowersyjnym podręczniku wydawnictwa Stentor wychwalającym Gazetę Wyborczą i na jej wizji historii opartym.
Niewielu jednak zwraca uwagę, ze to nie jedyny problem z podręcznikami. Niedawno otrzymałem od wydawnictwa OPERON przesyłkę z podręcznikami do Wiedzy o Społeczeństwie w liceum według nowej podstawy programowej. Przejrzałem je pobieżnie i to wystarczyło, aby napisać niniejszy tekst.
Po kilku latach doświadczenia jako nauczyciela, nauczyłem się wybierać tematy, po których oceniam podręczniki, gdyż – z przyczyn oczywistych – nie jestem w stanie przeczytać każdego podręcznika od deski do deski. W przypadku podręczników z WOS są to kwestie współczesnych problemów społecznych czy sporów światopoglądowych oraz ideologii politycznych.
Obydwa podręczniki obejmują zakres rozszerzony przedmiotu, a więc  powinny omawiać problemy możliwie szeroko. Jeden z podręczników autorstwa Artura Derdziaka i Macieja Batorskiego rozważa powyższe problemy w sposób obiektywny i fachowy. Idee opisuje rzetelnie, a w przypadku sporów światopoglądowych prezentuje argumenty obu stron konfliktu powstrzymując się od komentarza. Dla konserwatysty, uznającego, że istnieje tylko jedna prawda, zwłaszcza w zakresie problemów takich jak tzw. aborcja, eutanazja czy „prawa” osób homoseksualnych, to mało, ale – patrząc realistycznie – to i tak dobry punkt wyjścia dla nauczyciela.
Jednak drugi z podręczników autorstwa Zbigniewa Smutek, Jana Maleski i Beaty Surmacz dyskwalifikuje autorów, wydawnictwo oraz  recenzentów. Autorzy bowiem podczas omawiania ideologii politycznych pomieszali Faszyzm z Narodowym-socjalizmem. Nie widzę wytłumaczenia dla takiego działania, jak tylko… ideologiczne. Etykieta „faszysty” jest dziś utożsamiana z popieraniem Hitlera, antysemityzmem etc. Dlatego najwidoczniej, autorzy uznali, ze lepiej nie mieszać młodym ludziom w głowach, żeby nie pomyśleli samodzielnie i nie związali nazizmu z socjalizmem (bo tymże nazizm jest!). Dowiadujemy się też, ze słowo faszyzm pochodzi o fascio czyli pęk rózg co nie ma wiele wspólnego z prawdą bo pochodzi ono od fasci di combatimento czy związków kombatantów zakładanych przez Mussoliniego. Dodać należy, ze faszyzm jest tworem typowo włoskim i nigdzie indziej nie występował, choć oczywiście Hitler pewne wzorce z Mussoliniego czerpał – choćby słynne rzymskie pozdrowienie. Jednak trzeba pamiętać, że idea włoska nie była rasistowska (a to możemy przeczytać w podręczniku OPERONu) oraz ekspansywna. Mussolini, poza próbami zdobycia kolonii w Afryce, raczej nie szukał Lebensraumu, a i rasy aryjskiej we Włoszech nie uświadczysz. Uczeń jednak może tak sądzić po przeczytaniu podręcznika do liceum. Jeszcze raz przypomnę, że jest to książka przeznaczona dla licealistów i to w zakresie rozszerzonym!
Drugi problem to sposób przedstawienia konfliktów światopoglądowych, który jest  jednoznacznie lewicowy, zwłaszcza w zakresie praw homoseksualistów. W przypadku zabijania dzieci nienarodzonych autorzy ograniczają się do zaprezentowania obecnej ustawy o planowaniu rodziny etc. Przy eutanazji czytamy już troszkę więcej. Między innymi o państwach, które ją dopuszczają, a obok okładka książki Janusza Świtaja, który w Polsce walczy o eutanazję (kryptoreklama?). Najwięcej jednak autorzy napisali o „prawach” mniejszości seksualnych. Licealiści dowiedzą się czym jest homofobia (choć w żaden sposób nie jest to termin ani socjologiczny, ani prawniczy ani medyczny), oraz że jej przejawy są bardzo częste, a wynikają z niewiedzy. Uczeń dowie się też cóż to jest LGBT i ze 17 maja jest Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii i wielu jeszcze innych szczegółów. Żadnych argumentów strony przeciwnej. Nic! Każdy kto jest przeciw „prawom” mniejszości seksualnych jest niedouczonym homofobem.
Nie wiem jak ten podręcznik przeszedł przez sito recenzentów, którzy powinni go odrzucić już za pierwszą opisywaną tu nieścisłość (delikatnie mówiąc) dotyczącą faszyzmu i nazizmu, a za przedstawianie „sporów” bez argumentów „przeciw” jest już manipulacją.
Jak więc widać walka o polską, chrześcijańską, rzetelną szkołę nie może się ograniczać do lekcji religii czy historii. Zobaczmy czego jeszcze uczą się nasze dzieci na WOS, filozofii, biologii czy fizyce, gdzie bardzo popularne są teorie prof. Hawkinga, którego celem jest udowodnię, że Bóg nie był potrzebny aby stworzyć świat. Każdy przedmiot można zideologizować i wszędzie można manipulować.

środa, 2 maja 2012

Obserwator pokolenia czasu przełomu


Historia kołem się toczy i lubi się powtarzać. Ileż razy to słyszeliśmy. Wielu jednak podważa ich trafność – przecież zmieniają się warunki, państwa, ludzie, idee – nic nie jest takie same, tłumaczą.
Jeśli jednak ktoś zechce się przekonać, że nie krytycy wspomnianych tez nie mają racji, wystarczy, że zajrzy do książek Josepha Rotha. Był to austriacki pisarz z początku XX wieku. Pochodzi z rodziny żydowskiej z Galicji (okolice miasteczka Brody).  Studiował w Lwowie i Wiedniu, a po I wojnie światowej krąży po Europie żeby osiąść w Niemczech. Stamtąd ucieka przed Hitlerem do Francji, gdzie umiera śmiercią samobójczą w 1939 roku. Mała uwaga – nie należy jednak mylić Josepha Rotha ze skandalizującym amerykańskim pisarzem Philipem Rothem.
Autor Krypty kapucynów należy do tych, którzy nie są w stanie pogodzić się z nikczemnieniem świata i wybierają ucieczkę w śmierć. We wszystkich swych dziełach Roth z nostalgią i tęsknotą opisuje świat monarchii Habsburgów przed Wielką Wojną. Choć nie jest bezkrytyczny, to jednak wielonarodowe Austro – Węgry uważa za swoją Ojczyznę.  Przebija się to przez szereg jego książek – wspomniana Krypta Kapucynów, Marsz Radetzkiego czy Zipper i jego ojciec.
Najciekawsze jest jednak nie to, że opisuje on odległą historię  - rodzin, obyczajów, zasad – oraz państwo, którego już nie ma. Najciekawsza w jego pisaniu jest bowiem obserwacja pokolenia czasu przełomu. Przełomem tym jest Wielka Wojna oraz rozpad wielkiego i ufundowanego na solidnych podstawach państwa. Okazuje się jednak, że tamci ludzie z przeszłości mieli wiele wspólnego z naszym pokoleniem.
Kiedy czyta się fragmenty Zipeera i jego ojca można odnieść wrażenie, że autor opisuje współczesną nam rzeczywistość. Dekadencja, odrzucanie norm moralnych, rozpusta, zbytek to cechy młodych ludzi, którzy przeżywszy Wojnę nie mogą się odnaleźć w otaczającym ich nowym, innym świecie . Wyjazd w poszukiwaniu lepszego życia, materializm, atomizacja rodzin, homoseksualizm jako moda dla Młodych Wykształconych z Wielkich Miast – to już było! Można by rzec – wraca stare.
Widać więc w książkach Rotha, że ludzie są inni, ale ludzkość się nie zmienia. Kiedy wyrywa się ich z korzeniami z przeszłości, tradycji, rodziny nie potrafią żyć naprawdę. Poszukują władzy, sukcesów, pieniędzy. Pozbawienie tożsamości w postaci wierności, patriotyzmu, zasad uganiają się za ersatzami, które mają wypełnić coraz większa pustkę.
Takie też jest nasze pokolenie przełomu – druga wojna (choć odległa cały czas się za nami ciągnie przez dziadków i skutki), upadek komunizmu, wolna Polska. Fakt, że nie ma za czym tęsknić, jednak zmiany to nie tylko dobro – przyniosły także wiele zamieszania zwłaszcza w sferze duchowej – i tej religijnej i tej patriotycznej. Zachłyśnięcie wolnością, a właściwie do-wolnością skutkuje tym samym co, niemal, 100 lat wcześniej.
Jeżeli więc chcecie spojrzeć świeżym okiem na historię i , jednocześnie, współczesność weźcie do ręki Josepha Rotha – galicyjskiego żyda, który w przepiękny sposób (bo to i literatura najwyższej próby) pokazuje nam dwie istotne sprawy. Po pierwsze, że tęsknota z monarchią, zasadami, porządkiem, rodziną nie jest domeną zdziwaczałych arystokratów, czy też wiecznie niedojrzałych chłopców pragnących spełnić swe marzenia o szabli w ręku, a może dotyczyć też wykształconego żyda – pisarza. Po drugie, że bez tego, za czym sam tęsknił, czeka nas tylko coraz większa niegodziwość. Oby nasze czasy nie zakończyły się tak jak te, w których przyszło żyć Rothowi.

piątek, 20 kwietnia 2012

Archiwum - Sprawa postawy podczas komunii św.

Jako, że czas napięty i nie sprzyja tworzeniu nowych postów, a robiłem porządek w moim komputerowym archiwum przedstawiam bardzo stare teksty, z drobnymi poprawkami edytorskimi.


Po pierwsze uważam, ze postawa podczas modlitwy czy przyjmowania komunii św. jest to sprawa indywidualnej wiary w Rzeczywistą Obecność Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Zawsze moich oponentów pytam, czy wierzysz w Obecność Pana Jezusa w tym Kawałku Chleba, który daje ci kapłan? Jeśli tak to czy widząc Chrystusa tak jak go widzieli uczniowie - Cielesnego, tez byś stał? Gdyby nagle pojawił się przed Tobą Chrystus  w postaci Cielesnej nie maleńkiego opłatka to byś stał? Jeśli byś nie stał to dlaczego nie klękasz przed Corpus Christi?
Po drugie odwołam się do niekwestionowanego autorytetu i przytoczę cytat z książki Duch Liturgii kard. Ratzingera, który był Prefektem Kongregacji Nauki Wiary , a obecnie jest Ojcem św. Benedyktem XVI.
"Istnieją wpływowe środowiska , które próbują wyperswadować nam postawę klęczącą. Usłyszeć można, iż klęczenie nie pasuje do naszej kultury (czyli właściwie do jakiej?), iż nie wypada to dojrzałemu człowiekowi, który wyprostowany staje naprzeciw Boga, lub też że nie wypada to człowiekowi zbawionemu, który dzięki Chrystusowi stał się wolny i dlatego tez nie musi już klęczeć. (...) Święty Augustyn (...): fałszywi bogowie to jedynie maski demonów, które narzuciły człowiekowi cześć dla pieniądza i egoizm, w ten sposób wpajając mu "służalczość" i zabobonność. Pokora Chrystusa i  Jego ukrzyżowana miłość uwolniła nas, jak mówi Augustyn, od tych mocy, i właśnie przed tą pokorą klękamy. Rzeczywiście, postawa klęcząca chrześcijan nie jest formą inkulturacji istniejących już zwyczajów, lecz przeciwnie - jest wyrazem kultury chrześcijańskiej, która przemienia istniejącą kulturę w oparciu o nowe, głębsze poznanie i doświadczenie Boga. Zwyczaj klękania nie pochodzi z jakiejś bliżej nieokreślonej kultury - pochodzi z Biblii i biblijnego poznania Boga. Znaczenie postawy klęczącej w Biblii uświadamia nam już fakt, że słowo proskynein pojawia się w Nowym Testamencie Nowym Testamencie 59 razy, z czego 24 razy w Apokalipsie, księdze niebiańskiej liturgii, która przedstawiona zostaje Kościołowi jako wzór kultu Bożego. Głębsze badania ujawniają trzy ściśle ze sobą spokrewnione postawy. Po pierwsze jest to prostratio, czyli upadanie na twarz wobec zniewalającej mocy Boga, następnie padanie do stóp, szczególnie charakterystyczne dla Nowego Testamentu, i wreszcie klęczenie. W konkretnych przypadkach te trzy postawy nie zawsze są od siebie precyzyjnie oddzielone; łączą się i przenikają nawzajem. (...) Jeśli idzie o teksty nowotestamentowe, to począwszy od czasów Ojców, szczególnie istotna dla chrześcijańskiej pobożności stała się modlitwa Jezusa na Górze Oliwnej. Wg Mateusza (26,39) Jezus "upadł na twarz", według Marka (14,35) "na ziemie"; Łukasz z kolei, który w całym swoim dziele - w Ewangelii i Dziejach Apostolskich - jest w szczególny sposób teologiem modlitwy na kolanach, relacjonuje, że Jezus "padł na kolana" (22,41). Modlitwa ta jako modlitwa wprowadzająca w Mękę jest wzorcowa, zarówno ze względu na gesty, jak i na treść.(...) Dotarliśmy w ten sposób  do typowej postawy klęczenia (...). Hebrajczycy uznawali kolana za symbol siły; zgięcie kolan jest zatem ugięciem naszej siły przed żywym Bogiem, uznaniem tego, że wszystko czym jesteśmy, od niego pochodzi. Gest ten pojawia się w istotnych miejscach Starego Testamentu jako wyraz uwielbienia. (...)(2Krn 6,13)(...)(Ezd 9,5). Wielki pasyjny Psalm 22(...). Spokrewniony z tym wersetem fragment  Księgi Izajasza (45,23) należy interpretować w odniesieniu do Nowego Testamentu. Dzieje Apostolskie opowiadają nam o modlitwie na kolanach św. Piotra (9,40), św. Pawła (20,36) i całej chrześcijańskiej gminy(21,5) Szczególnie istotny w tej mierze jest opis męczeństwa św. Szczepana. Ten pierwszy świadek krwi jest w swym cierpieniu przedstawiony jako doskonały naśladowca Chrystusa, którego męka w najdrobniejszych szczegółach powtarza się w męczeństwie Jego światka. Jedno z podobieństw stanowi powtarzana przez Szczepana na kolanach prośba ukrzyżowanego Chrystusa (...)(Dz 7,60). Klęczenie jest nie tylko gestem chrześcijańskim, lecz także gestem chrystologicznym. Wciąż najważniejszym tekstem teologii postawy klęczącej pozostaje dla mnie wielki hymn o Chrystusie z Listu do Filipian (2,6-11).(...)hymn Kościoła apostolskiego podejmuje tu wspomniane słowa obietnicy z Księgi Izajasza (45,23)(...). W tym wzajemnym przenikaniu się Starego i Nowego Testamentu ujawnia się, ze Jezus właśnie jako Ukrzyżowany nosi "imię ponad wszelkie imię", imię Najwyższego, oraz istnieje w postaci Bożej. Poprzez Niego, Ukrzyżowanego, wypełnia się  śmiała zapowiedź Starego Przymierza - wszyscy padają na kolana przed Jezusem - Uniżonym, klękając w ten sposób przed jedynym prawdziwym Bogiem, który jest ponad wszystkimi bogami.(...). można by tu przywołać wiele innych tekst ów na przykład poruszająca opowieść, którą - jako tradycję sięgająca Hegezypa (II w.) - przytacza w swojej Historii Kościelnej Euzebiusz z Cezarei. Otóż czytamy tam, że św. Jakub, "brat Pański", pierwszy biskup Jerozolimy i przywódca Kościoła judeochrześcijańskiego miał kolana zgrubiałe jak wielbłąd, gdyż stale klęcząc, uwielbiał Boga i błagał o przebaczenie dla swojego ludu. Wspomnieć także można opowiadanie zaczerpnięte z apoftegmatów Ojców Pustyni o tym, jak to diabeł został zmuszony przez Boga do pokazania się niejakiemu opatowi Apollonowi. Diabeł był czarny, brzydki, o przerażająco wątłych członkach, przede wszystkim jednak nie miał kolan. Niezdolność klęczenia okazuje się zatem istotną elementu diabolicznego. Nie będę się to jednak zgłębiać w szczegóły. Chciałbym dodać jeszcze tylko jedną uwagę. Wyrażenie, za pomocą którego św. Łukasz opisuje klęczenie chrześcijan nie jest znane klasycznej grece. Chodzi tu o termin specyficznie chrześcijański.  (...) Być może zatem postawa klęcząca jest rzeczywiście czymś obcym dla kultury nowoczesnej, skoro jest ona kulturą, która oddaliła się od wiary i wiary ju8ż nie zna, podczas gdy upadnięcie na kolana w wierze jest prawidłowym i płynącym z wnętrza, koniecznym gestem. Kto uczy się wierzyć, ten uczy się także klękać, a wiara lub liturgia, które zarzuciłyby modlitewne klęczenie, byłyby wewnętrznie skażone. Tam, gdzie owa postawa zanikła, tam ponownie trzeba nauczyć się klękać (...)."
Tyle kard. Ratzinger, myślę, ze więcej nie trzeba, mądremu dość!

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Rozważania o języku. Z cyklu grzechy Polskiej „Prawicy”


Język służy przede wszystkim komunikacji. Nawet literatura piękna czy poezja są formami komunikacji. Jednak w polityce czy publicystyce czystość, jasność i precyzja, a więc i przystępność języka ma wyjątkowe znaczenie.
Niestety, wydaje się, że problemem dzisiejszych konserwatystów, czy też, szeroko pojętej, prawicy, jest właśnie język jakim się posługuję publicyści, liderzy czy politycy.
Widzę tu mianowicie dwa podstawowe błędy. Pierwszym jest dobrowolne przyjęcie języka lewicy, drugim korzystanie z języka niezwykle eklektycznego. Ale po kolei.
Od powojnia Polakom jest narzucany sposób wyrażania myśli, który nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, zwłaszcza w sferze idei czy polityki. Tenże lewicowy język jest twórczo rozwijany przez kolejne pokolenia obecnych czytelników Krytyki Politycznej. I tenże właśnie sposób komunikowania został bezrefleksyjnie przyjęty przez środowiska konserwatywne. Kilka lat temu pisał już o tym bodajże prof. Krasnodębski na łamach Rzeczpospolitej, nie jest więc to uwaga oryginalna. Polska prawica nie potrafi stworzyć własnego języka przekazu, ale ulega temu, który jest i próbuje go „konserwatyzmować”, że użyje takiego neologizmu.
Przykład – „Zabijanie dzieci nienarodzonych”, której to nazwy konsekwentnie używają tylko ruchy obrony życia, publicyści prawicowi zaś używają słów „aborcja”, „zabieg”, „przerwanie ciąży”.
Inny przykład – Prawa Człowieka, twór zdecydowanie o charakterze i genezie lewicowej, pod hasłem którego ogranicza się prawa konserwatystów na rzecz homoseksualistów, ogranicza się prawo rodziny do wychowywania dziecka zgodnie z własnym światopoglądem etc. Pamiętam debatę, bodaj w Studiu Otwartym, między marszałkiem Markiem Jurkiem a jakimiś lewakami, których już nie pomnę na temat możliwości pracy zadeklarowanego homoseksualisty na stanowisku nauczyciela. Marszałek bronił oczywiście zakazu takowej możliwości jednak swoją argumentację oparł na Prawach Człowieka i musiał przegrać, bo twórcy tychże czują się w tym temacie jak ryba w wodzie. W późniejszej dyskusji na facebooku Marszałek Jurek tłumaczył mi, że on inaczej rozumie Prawa Człowieka niż lewactwo. Zapomniał widać, ze on nie mówił do siebie, ale do widzów, a ci, w większości po WOSie w szkole, rozumieją Prawa Człowieka tak jak, wszelkiej maści, socjaliści.
Faktem jest, że pewne słowa czy też zbitki wyrazowe mają inne znaczenia rzeczywiste, niż przekazują nam lewicowe przekaziory czy szkoły (exemplum: faszyzm, faszysta czy tolerancja), ale musimy z tym żyć, więc z jednej strony należy walczyć o przywrócenie słowom ich znaczeń, z drugiej tworzyć własny język przekazu. Jasny i czytelny, odrzucający powszechnie obowiązujący lewicowy sposób patrzenia na świat. Trzeba wychodzić od pryncypiów, potrzeba pracy u podstaw.
I znów przykład. Debata nad podwyższeniem wieku emerytalnego – przeszukałem internet oraz część prasy i nikt (jeśli się mylę proszę o kontakt) nie zadał podstawowego pytania – Dlaczego, w ogóle, jakiś minister czy premier tudzież parlamentarzysta ma decydować o tym, ile lat mam pracować? A przecież to nie minister daje emeryturę, tylko przez większość życia jestem zmuszony do oddawania własnych pieniędzy. To jest rzeczywisty punkt wyjścia, ale nikt z tzw. Konserwatywnych czy prawicowych publicystów  nawet o tym nie pomyślał.
Trzeba przestawić swój sposób myślenia. Odrzucić lewicową narrację i przywrócić słowom ich znaczenia oraz mówić tak-tak, nie- nie.
Drugi problem, o którym wspomniałem na początku zafrapował mnie podczas czytania przeróżnych konserwatywnych/prawicowych periodyków.
Odnoszę czasem wrażenie, że tworzą je zakompleksieni doktorzy, w sensie z dr. przed nazwiskiem. Doświadczenie nauczyło mnie, że bowiem, że świeżo (bardziej lub mniej) upieczony dr. musi co i rusz, przed całym światem, a zwłaszcza sobą, udowadniać jaki on to mądry.
Jak to się ma do grzechów prawicy? Otóż używając w debacie języka naukawego (czyli sprawiającego wrażenie naukowego, co w rzeczywistości sprowadza się do zastąpienia niektórych słów mniej znanymi synonimami) odrzucają od siebie czytelników, zamiast ich edukować.
Bowiem konserwatywne czasopisma, które roszczą sobie intencje kształtowania społeczeństwa (bo po cóż innego tworzy się pismo!), wydają się być w rzeczywistości skierowane do wąskiego grona specjalistów lub sympatyków. I wygląda na to, że twórcy nie zdają sobie z tego sprawy prezentując wysokie samozadowolenie.
Nie jest dobrze jeśli w jednym z pism czytam takie potworki językowe:
„W efekcie przynależność do rodziny czy narodu staje się sprawą woluntarnej jednostkowej decyzji, nawet jeśli sama instytucjonalna możliwość tej decyzji nie byłaby możliwa, gdyby nie to, że przez wieki wspólnotowe identyfikacje wcale nie były dobrowolne.”
Inny cytat:
„Kolejnym postulatem emancypacyjnym stało się więc ustanowienie Ja relacyjnego, wolnego od anachronicznej opresji tradycyjnej, czyli arbitralnej i opresywnej, kultury.”
Zmasakrowany język polski. Zadziwia to zwłaszcza w kontekście faktu, że tekst, z którego zaczerpnąłem cytaty sąsiaduje z tekstem prof. Krasnodębskiego, który jest trafny, prosty i czytelny, bez zbędnej pseudonaukowości i bez przewagi skomplikowanych synonimów słów potocznie używanych. Pytam więc ja, czytelnik, człek troszkę kształcony (nie chwaląc się) – dlaczego tak niestrawne muszą być niektóre artykuły w Christianitas, 44, Rzeczach Wspólnych, Frondzie etc? Chwalebnym wyjątkiem są tu Arcana. W ten sposób na pewno nie dotrzecie do rzesz młodszych i starszych, których pociągają poglądy Tuska, Palikota….
Dlatego, moi drodzy konserwatywni publicyści młodego pokolenia, piszcie dla innych – czytelników – a nie dla siebie i własnej satysfakcji. Prostota to nie prostactwo. Jeśli zastąpicie słowo konwencjonalne związkiem „ogólnie przyjęte”, słowo subiektywizm – prywatą, woluntaryzm – wynikającym z woli to korona tytułów przed nazwiskiem z głowy Wam nie spadnie.

piątek, 9 marca 2012

Jak sądy prześladują świadków czyli dlaczego nie warto prezentować postawy obywatelskiej


Jakie jest nasze sądownictwo wszyscy wiedzą. Pragnę niniejszym tekstem dorzucić kamyczek ze swego ogródka. Otóż, niestety, dość powszechna praktyką sądową oraz policyjną jest nieliczenie się z człowiekiem, nie tylko oskarżonym, ale tez świadkiem czy poszkodowanym. Poniżej trzy obrazki z życia przeciętnej, nieuwikłanej i niezaangażowanej rodziny.

Obrazek pierwszy.
Kilka lat temu jechałem wraz z żoną, która była wówczas w dziewiątym miesiącu ciąży, samochodem. Na kilkuset metrowym odcinku dwukrotnie spychany byłem przez innego kierowcę, który wykonywał gwałtowne manewry na lewym pasie omijając przeszkody bez sygnalizacji zamierzonego działania. Tylko moja reakcja uratowała nas przed katastrofą.  Zadzwoniłem na policję gdzie zostałem powiadomiony o możliwości złożenia doniesienia. Poświęciłem swój czas i złożyłem zeznania na posterunku. Po jakimś czasie zostałem wezwany do kolejnego spotkania z policją w tym temacie. Dopiero za drugim razem policjanci zorientowali się, ze jechałem z żoną. W tym czasie ona zdążyła urodzić synka i otrzymała wezwanie na komendę. Poszła tam oczywiście z dzieckiem. Policjantka (sic!) chciała, żeby moja żona zostawiła kilkutygodniowe dziecko na portierni poszła złożyć zeznania. Moją żona oczywiście odmówiła czy wzbudziła niezadowolenie policjantki. Po kilku miesiącach otrzymaliśmy pismo, że sprawa został umorzona z braku dowodów.
Wniosek: Jeśli nie nagrywacie filmików z wydarzeń na drodze nie zgłaszajcie tego policji – stracicie czas, nerwy i pieniądze.

Obrazek drugi.
W wakacje wracaliśmy rodziną z Warszawy do Gdyni. Za Płońskiem zauważyliśmy autokar, jadący bardzo agresywnie – wyprzedanie na trzeciego, na podwójnej ciągłej, przed szykanami (czyli wysepkami, które masowo pobudowano na drogach krajowych – ten idiotyzm to osobny temat). Początkowo myśleliśmy, ze to pusty autokar, ale kiedy się do niego zbliżyliśmy okazało się, ze to pełny, rejsowy autobus. Żona zdecydowała się zadzwonić na policję bo to, że kierowca chce siebie zabić – to jego sprawa, ale trzeba ratować innych. Zatrzymano go w Mławie, spisano zeznania mojej żony i jeszcze jednego kierowcy ciężarówki, który był spychany przez autobus. Po jakimś czasie żona zeznawał jeszcze telefonicznie, a następnie pofatygował się do nas dzielnicowy, żeby spisać historię po raz kolejny. Cóż z tego jeśli obecnie żona dostała wezwania na rozprawę. Wszystko by było w porządku ale… rozprawa jest w Mławie o 9 rano! Gdyby w tym sądzie siedział ktoś myślący to zwróciłby uwagę na miejsce zamieszkania świadka i dałby czas na dojazd, nie wspominając o kosztach. Po co te wcześniejsze zeznania? Przecież to wszystko wymaga czasu i generuje koszty, także dla państwa. Co więcej – sąd nie zwraca kosztów podróży, chyba, że pojedzie się pociągiem lub autobusem, ani tym bardziej ewentualnego noclegu, jeśli taki jest potrzebny. Pomijam tu oczywisty brak, ze strony sądu, zainteresowania sytuacją świadka - jaką ma pracę, skąd i jak musi dotrzeć na rozprawę, czy ma rodzinę (np. dzieci, którymi musi się opiekować) etc. Jesteś świadkiem - masz być do dyspozycji...
Wniosek: identyczny jak powyżej. Dodatkowo – poza płaceniem podatków, musimy sponsorować państwo na każdym kroku, np. płacąc za przejazdy,  noclegi etc.

Obrazek trzeci.
Jedna osoba z mojej rodziny uczestniczy jako świadek w sprawie karnej. Toczy się ona od 5 lat i osoba ta musi co jakiś czas stawiać się w sądzie, tylko po to aby powiedzieć, że podtrzymuje zeznania. Znów zabierany jest czas, pieniądze i fundusze państwowe. Nie sposób przy okazji wyrazić stosunku i sposobu traktowania świadków czy podsądnych tudzież poszkodowanych przez Wysoki Sąd – protekcjonalizm, niemilstwo, brak empatii etc.

Wniosek: jeśli jesteś świadkiem przestępstwa – uciekaj jak najdalej, żeby czasem nie być powołanym na świadka bo stracisz czas, zdrowie i pieniądze.

czwartek, 9 lutego 2012

Lwów


Miasto robi ogromne wrażenie i wygląda dużo lepiej niż Wilno, choć to drugie jest w Unii i wpompowano weń ogromne pieniądze. Lwów, gdyby należał do Polski, byłby wielką konkurencją dla Krakowa.
Niestety przez dwa dni zorganizowanego wyjazdu trudno poczuć oddech miasta, jednak choć troszkę trzeba spróbować. Leopolis jest piękne, jest zadbane, choć czasem na ulicach widać kontrasty społeczne. Jednak jego klimat tworzą małe, wąskie uliczki pośród kamienic, gdzie babuleńki sprzedają pierogi z kapustą lub mięsem. Tworzą go też targowiska, na których można kupić ikony, wełniane skarpety i starocie. Niezwykle ważnym elementem natury Lwowa są świątynie – prawosławne obok greckokatolickich; kawałek dalej katedra ormiańska (przepiękna choć wnętrze pochodzi z XX wieku); po przejściu w poprzek rynku trafiamy na katedrę łacińską, gdzie znajduje się obraz Matki Bożej, przed którym Jan Kazimierz składał onegdaj śluby i czynił Maryję Królową Korony Polskiej. Zaraza obok znajduje się przepiękna, manierystyczna kaplica Boymów, w której ołtarzu znajduje się wyjątkowa płaskorzeźba przedstawiająca żydowską Paschę w miejscu, gdzie zwykle pojawia się obraz Ostatniej Wieczerzy. A to przecież tylko okolice rynku starego miasta – gdzie reszta Lwowa.
W tym mieście - Zawsze Wiernym – czuć Polskość na każdym kroku, choć Ukraińcy usilnie starają się ją wyrugować. Wszędzie słychać polską mowę i to nie tylko za sprawą polskich wycieczek – niemal każdy starszy Lwowiak mówi po Polsku. Choć są i tacy, którzy rozumieją, a mówić nie chcą. Oficjalnie jednak o polskiej przeszłości miasta świadczą jedynie pomnik Mickiewicza oraz katedra łacińska. Obecni właściciele nie honorują w żaden sposób pochodzących stąd wielkich Polaków.
I wreszcie Cmentarz Łyczakowski. Piękno przeplatający się z cierpieniem. Historia Polaków z historią ZSRS. Stoją obok siebie groby Konopnickiej, Zapolskiej, Ordona i ponure, czarne nagrobki sowieckich dygnitarzy, na których gdzieniegdzie dorobiono mały, prawosławny krzyżyk. Niestety także i w tym wielkim Castrum Doloris, gdzie króluje majestat Śmierci widać małostkowość i kompleksy obecnych włodarzy. Zanim, bowiem, wejdziemy na Cmentarz Orląt Lwowskich musimy przejść przez miejsce pamięci poświęcone ukraińskim uczestnikom walk o Lwów w 1918 roku. Góruje nad nim ogromna figura św. Michała Archanioła zwrócona tyłem(sic!) ku kwaterom Orląt. Dopiero możemy wkroczyć na, niemal biały, cmentarz polski. Ubogi i prosty, a przy tym niezwykle szlachetny, jak wyrzut sumienia dla tych którzy rządzą tą ziemią i tych, którzy, po 1989 roku, nie zrobili nic aby ją odzyskać. Nieodbudowana kolumnada i aresztowane lwy sprzed Łuku Triumfalnego (nie mogą wrócić na miejsce bo na tarczach, które trzymają jest napisane – Zawsze Wierni Tobie Polsko) oraz oszpecony grób nieznanego żołnierza – takie są skutki polskiej polityki zagranicznej i wspierania „pomarańczowej rewolucji”…
Ostatnimi czasy – przyznaję – miałem problem z tożsamością, z polskością, z wielu przyczyn czułem coraz słabszą więź z miejscem mego urodzenia i życia, z miejscem gdzie żyli i umierali moi przodkowie. Tam, w Leopolis, poczułem ją wokół i we mnie. I nie wynika to z przekory czy buntu, bo Wilno, nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Tam, we Lwowie, pod skorupą cyrylicy i ukraińskich kompleksów bije polskie serce – może prawosławne, może greckokatolickie, może ormiańskie ale Polskie, Jagiellońskie, Sarmackie. Jakże chciałbym aby spełniły się słowa wiersza Jana Lechonia, o których już kiedyś pisałem:
Jeszcze zagra, zagra hejnał na Mariackiej wieży
Będą słyszeć Lwów i Wilno krok naszych żołnierzy
Hospody pomyłuj!

czwartek, 2 lutego 2012

Historyk zagubiony wśród królestw

Norman Davies ma w Polsce szczególną pozycję. W latach 60 tych zaczął o Nas pisać, przyjechał tu, polubił nas, ożenił się z Polką, doktoryzował na UJu. Jest, chyba, pierwszym utytułowanym zachodnim historykiem, który tak wiele i tak dobrze pisał o Polsce. „Wszyscyśmy z Niego” chciałoby się rzec, bo już za komuny czytało się Boże Igrzysko.
Ostatnio Davies popełnił jednak książkę niezwykłą – Zaginione królestwa mają przypominać historię państw – w rzeczywistości nie tylko królestw bo mamy tu też ZSRS – których już nie ma na mapie Europy.
Nie spodziewałem się twórczości monarchistycznej i uwielbienia dla władców czy biadolenia nad upadkiem ancien regime. Oczekiwałem jednak pasjonującej i wciągającej historii. Niestety zawiodłem się srodze. Opisując nieistniejące monarchie Zachodniej Europy, których historia jest nam obca, odnosi się wrażenie natłoku informacji. Opowieść staje się listą imion, nazw geograficznych koligacji rodzinnych, przydomków. To odrzuca i w połowie rozdziału czytelnik nie wie tak naprawdę o czym czyta – kto? Z kim? Kogo? Dlaczego?
Za to w sprawach historii Polski Davies korzysta z uproszczeń kiedy stwierdza, na przykład, że Polska została rozebrana bo magnateria hołdowała sarmatyzmowi. Mozę jest i cząstka prawdy w negatywnym wpływie sarmatyzmu, ale był on przecież szeroką ideą polityczno – społeczną, która wymyka się tak jednoznacznym ocenom. Mógł Davies, chcąc użyć skrótu, napisać o prywacie magnatów, ale sarmatyzm?
Najgorsze jest jednak to, że w rozdziale o Gdańsku (jako dwukrotnym Wolnym Mieście) Autor przedzierzga się z historyka – w miarę obiektywnego, dla którego fakty są najważniejsze – w publicystę prezentującego swoje sympatie i antypatie polityczne i to w dość niewybredny sposób. W końcówce pierwszej części eseju o Gedanum Davies przechodzi już totalną przemianę w apologetę premiera.
Poniżej kilka cytatów z ww. rozdziału, aby zilustrować emocje Autora Bożego Igrzyska, zanim jednak to, krótkie podsumowanie – Zaginione królestwa odradzam, chyba, że ktoś jest specjalistą i lubi nudne książki historyczne z masą nazwisk.

Główny kapelan dawnej Solidarności, ksiądz Jankowski, przez długie lata wplątany był w niegodny jego pozycji spór z miejscowym arcybiskupem. Markę Solidarności przechwycił jeden z niewielkich odłamów byłego związku, który nie jest dziś tym, czym miał być. Grupa malkontentów prowadzi nieustępliwą kampanię wojenną przeciwko Lechowi Wałęsie, oskarżając go o nieprawdopodobne wykroczenia i wskazując na niego jako na współpracującego z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. (str. 336)
Przypomnę, ze to wszystko pisze historyk po ukazaniu się książki Cenckiewicza i Gontarczyka.
W 2006 roku podczas obchodów rocznicy strajku 1980 roku miała miejsce w Gdańsku pewna niechlubna scena. Jeden z dawnych współpracowników Wałęsy, zwolniony swego czasu z powodu kłopotów, jakie sprawiał, oświadczył zuchwale, że on i jego towarzysze dziś stoją tu, gdzie stała Solidarność, podczas gdy ich obecni przeciwnicy polityczni – wszyscy dawni koledzy z Solidarności – rzekomo stoją tam, gdzie wtedy stało ZOMO. Takie pełne żółci wypowiedzi szkodzą polskiej demokracji. W latach 2005 – 2007główny wichrzyciel zdobył największą liczbę mandatów w polskim Sejmie, zorganizował wybory swojego brata bliźniaka na urząd prezydenta Rzeczypospolitej i na krótko stanął na czele polskiego rządu. Pierwszy raz w dziejach świata zdarzyło się, żeby dwóch identycznych braci bliźniaków sprawowało dwa najważniejsze urzędy w państwie. Działając we dwójkę, razem ze swoją partią Prawo i Sprawiedliwość wykorzystali okazję, aby podkopywać demokratyczny ład ustanowiony po 1990 roku, grożąc wprowadzeniem autorytarnej czwartej Rzeczypospolitej i wymyślając nową historię współczesnej Polski. (…) Ton tej demagogicznej retoryki jeszcze bardziej wzmocniła katastrofa lotnicza w Smoleńsku z kwietnia 2010 roku, w której zginął jeden z braci. (str. 337) Ciekawe – ponad pół strony książki i nie pada ani jedno nazwisko. Kaczyński nie przechodzi Daviesowi przez „pióro”. Jakież obiektywne i wyważone wypowiedzi – „niechlubna scena”, „pełne żółci”, „wichrzyciel”, „autorytarna czwarta Rzeczpospolita”, podkopują demokratyczny ład”, „demagogiczna retoryka”. I najciekawsze na końcu – historykowi przez usta nie przechodzi, że w katastrofie smoleńskiej zginął prezydent Rzeczypospolitej wraz z 96 najważniejszymi osobami w państwie. Dla Normana Davies to tylko „jeden z braci”…
Najlepsze bo najśmieszniejsze na koniec:
Jeden za autorów albumu (chodzi o Był sobie Gdańsk) wspomina,(…) że jeden z jego dziadków Franz Dawidowski, nieodmiennie mówił o sobie Danzinger (…), że jego babcia mówiła po niemiecku i po polsku (…)Drugi dziadek, kolejarz, spędził dużą część okresu wojennego w obozie koncentracyjnym. A jedna z ciotek zatonęła razem z Wilhelmem Gustloffem. Jeden z wujów, wcielony do Wehrmachtu, zginął od polskiej kuli. (…) Jego świadectwo wzrusz tym bardziej, że dziś jest on polskim premierem. (str. 343) Ach, jakże piękna laurka dla Donalda Tuska. Jakiż on wzruszający i jaką rodzinę miał ciekawą…. Upadek historyka?

wtorek, 31 stycznia 2012

Kto powinien przepraszać?

Kościół Katolicki co i rusz pomawiany jest o zbrodnie, za które powinien przeprosić. Zresztą za pontyfikatu bł. Jana Pawła II do takowych przeprosin doszło. Jedną z wielu win Kościoła to Wyprawy Krzyżowe i „prześladowanie” muzułmanów. Za nie też przepraszał błogosławiony papież. Jednak czy na pewno słusznie?
Przeczytałem właśnie malutką książeczkę Grzegorza Kucharczyka wydaną przez Fundację św. Benedykta i Christianitas Pod rządami półksiężyca, w której autor opisuje stosunki muzułmańsko – chrześcijańskie w XX i XXI wieku. Zaczyna jednak od przypomnienia najazdu muzułmanów na Rzym w roku 846 za pontyfikatu Sergiusza II, kiedy to arabowie zniszczyli bazylikę św. Piotra, a uciekli przed nadciągającym Lotarem.
Ponadto Kucharczyk opisuje ludobójstwo Tureckie na Ormianach w czasie Pierwszej Wojny Światowej, ale rozpoczęte już pod koniec XIX wieku. Zginęło wówczas ok. 1,5 miliona Ormian – w większości kobiet i dzieci. Później, ta sama Turcja, która prezentuje teraz do Unii Europejskiej i jest z nami w NATO, prześladowała chrześcijan syryjskich i greckich.
W książce możemy też przeczytać drastyczne opisy prześladowań i męczeństwa chrześcijan w Algerii, po opuszczeniu jej przez Francuzów, w Egipcie, Sudanie, Nigerii, w Ziemi Świętej, Iraku, Iranie, Pakistanie, Arabii Saudyjskiej czy Timorze Wschodnim. Zobaczmy, że w Egipcie po ostatniej „rewolucji” do głosu dochodzą najbardziej fundamentalistyczne ugrupowania islamskie. W Iraku prześladowania zwiększyły się po upadku Saddama, a Arabia Saudyjska, partner USA, posiada specjalną policję religijną, która kontroluje nawet prywatne mieszkania, w których nie wolno się modlić inaczej niż do Allaha. Nie można tam posiadać Biblii, krzyżyka czy medalika na szyi, co więcej rząd zwrócił się z „prośbą” do ambasad krajów skandynawskich o niewywieszanie flag państwowych. Na dodatek to Saudyjczyk są największymi sponsorami budowy meczetów w Europie, choć u nich nie może istnieć nawet domowa kapliczka chrześcijańska.
W tym kontekście zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć i, w jakikolwiek sposób, wytłumaczyć gestów Jana Pawła II – całowania Koranu czy nazwania św. Jana Chrzciciela patronem islamu. Papież Polak musiał wiedzieć o tym, co dzieje się w krajach islamu z chrześcijanami, gdyż sam interweniował w kilku przypadkach. Wiem, że mamy kochać nieprzyjaciół, ale czy Chrystus przed Sanhedrynem kłaniał się, czy przepraszał, że uraził wrażliwość religijną faryzeuszów i wysokiej rady czy - przeciwnie - odważnie głosił Prawdę?

wtorek, 24 stycznia 2012

Satynowy historyk sztuki


Waldemar Łysiak to mój mistrz. Dzięki Niemu zostałem historykiem, dzięki Niemu poznałem kulisy polityki, dzięki niemu zgłębiam tajemnice sztuki, dzięki Niemu pisałem pracę magisterską o Księstwie Warszawskim.
Nie jestem jednak apologetą Mistrza i widzę, że ma gorsze i lepsze czasy. Najlepsze to te najdawniejsze – publicystyka, eseistyka, powieści i opowiadania. Z bardziej współczesnych jedynie Statek, Cena i MBC mogą im dorównać.
Nie podzielam tez wszystkich poglądów Autora Satynowego Magika, zwłaszcza nie zgadzam się z blskomiotną, że użyję neologizmu Jego autorstwa, idealizacją dwóch postaci – Napoleona Bonapartego oraz Józefa Piłsudskiego.
Niewątpliwie najlepszym Łysiak jest eseistą i to w tematach mu najbliższych – Napoleona i Sztuki (Wyspy Bezludne, Wyspy Zaczarowane, Napoleonida, Asfaltowy Saloon, MW etc.). Trochę słabszym powieściopisarzem. Zauważyłem niejako trzy nurty powieściowe u Mistrza – historyczna (Ostatnia Kohorta, Szachista, Milczące Psy), sensacyjna (Konkwista, Perfidia, Najgorszy, Lider) oraz powieści fantasmagoryczne (Statek, Flet z Mandragory), do której należy też najnowsza – Satynowy Magik. Najsłabsza to, chyba, Ostatnia Kohorta, której zakończenie wydaje się pisane w pośpiechu i nagle, jakby Mistrzowi rozwinęła się powieść nad miarę, a pomysły na kontynuację fabuły się kończyły.
Jest też Łysiak publicystą. Jednak po przeczytaniu 6 tomów Łysiaka na łamach odnosi się wrażenie, że „to już było”. Mistrz zaczyna powtarzać tezy, myśli, bon-moty. Usprawiedliwiam to tym, że każdy tekstu ma trafić do innego odbiorcy , a nigdy dość powtarzania truizmów, aby przekonać nieprzekonanych.
Niestety w przypadku powieści fantasmagoryczno – politycznych też zaczynam odnosić wrażenie powtarzalności. Niemal w każdej powieści Łysiaka schemat jest podobny. Główny bohater to człowiek prawy, choć nie bezgrzeszny. Obok niego pojawia się ktoś zepsuty, kto będzie starał się sprowadzić Głównego na złą drogę. W niemal każdym dziele autora znajdziemy też zażarte dysputy pomiędzy katolikami (lub zwolennikami katolicyzmu) a wrogami Kościoła (przy czym ten pierwszy nie musi być wierzący, a ten drugi ateistą). Ponadto Łysiak z lubością i wulgarnym realizmem opisuje zło. Jakby się nim fascynował. Czyżby te dwie ostatnie sprawy wskazywały na jakąś wewnętrzną walkę samego Mistrza?
Nie inaczej jest w najnowszej powieści Łysiaka Satynowy magik. Bohater, mieszkaniec Galicji, zostaje wysłany przez wuja, wiedeńczyka i zwolennika Hitlera, na studia do – nieistniejącego – Germanhaven (Niemiecki raj?) Tam poznaje kolegę – libertyna, który nazywa się dość oryginalnie: Satin Retea (AEternitas?) i z którym zaczynają łączyć bohatera specyficzne stosunki. 
Opowieść jest sprawna i wciągająca oraz nieprzewidywalna. Jednak momentami czytelnik odnosi wrażenie, że „to już było”. Znów są dyskusje pro i anty katolickie, a nawet pro i anty teistyczne. Znów pojawia się Łysiak – historyk sztuki i eseista, opowiadający ustami swych bohaterów o malarstwie Caravaggia et consortes. Znów znajdujemy Łysiaka publicystę, który znienacka przenosi się do współczesności i poucza.
Historia powolnej przemiany zwykłego mieszczanina w agenta i ponowna próba uwolnienia się od złego, przetykana jest, wspomnianymi wyżej, wtrętami. Sama fabuła mogłaby się zmieścić w opowiadaniu, wydaje się więc, że clou dla Mistrza stanowią właśnie te „wtrącenia”, a nie główny wątek. Zwłaszcza, że zakończenie jest cokolwiek podobne do Ostatniej Kohorty – nagłe, szybkie i na kilku stronach. Zupełnie odbiega od powolnie budowanej narracji i wygląda jakby napisane na siłę.
Powieść jest jedną z lepszych w pisarstwie Łysiaka ostatnich lat i pozostaje on moim Mistrzem. Chciałby się jednak przeczytać coś bardziej przełomowego, na wzór Statku czy Ceny. Mimo zastrzeżeń polecam Satynowego Magika bo to i tak kawał świetnej literatury – popis erudycji, sporo wiedzy i jeszcze więcej materiałów do przemyśleń.