wtorek, 18 lutego 2014

Historia jednej Mszy

Ostatnio, z przyczyn niezależnych trafiłem na Mszę św. do jednej z gdyńskich parafii. Nie podaję wezwania, bo nie chodzi o napiętnowanie kogokolwiek, ale raczej o zwrócenie uwagi na problem.


Przyjmuję i toleruję, choć nie pochwalam, fakt, że Msze św. dal dzieci wyglądają inaczej. W mojej parafii poza homilią dialogowaną (czyli ksiądz wychodzi do dzieci i z nimi rozmawia), modlitwą wiernych i trzymaniem się za łapki podczas Pater Noster jest normalnie, znaczy zgodnie z rubrykami mszału. Dodam jeszcze, bo z moich obserwacji wynika, że nie jest to powszechne, iż dzieci w mojej parafii odpowiadają bardzo sensownie, modlitwa jest całkiem, całkiem (są dzieci, które modlą się za papieża Benedykta, za dusze w czyśćcu etc., a nie zdarzają się żadne dziwactwa w stylu „za misia”). Ksiądz także, choć prostym językiem, mówi rozsądnie - podkreśla problem grzechu, parokrotnie mówił o piekle i szatanie. Ogólnie - jest nieźle.

Nie mogę, niestety, tego powiedzieć o Mszy, która była motorem niniejszego wpisu. I nie chodzi tu tylko o moje wrażenie estetyczne „rozhisteryzowanego tradsa”, jak mnie niegdyś nazwano, ale o zasady i przepisy, które są jasne.

Otóż przed Mszą św. odbywało się przygotowanie dzieci, podczas którego powtarzały dialog przed i po Ewangelii. Ksiądz, oczywiście, tłumaczył dlaczego mają głośno odpowiadać. Otóż według tegoż kapłana dzieci są zaproszone przez Jezusa na ucztę, najważniejszą, ale ucztę. Kiedy więc dzieci przychodzą do koleżanki czy kolegi na ucztę to nie siedzą cicho tylko rozmawiają z gospodarzem i tak też ma być na Mszy. Warto w tym kontekście przypomnieć słowa - nie, nie - nie, któregoś z Piusów, nawet nie Benedykta XVI, ale papieża Franciszka z nieodległej czasowo, bo wygłoszonej 5 lutego, katechezy: „Tak więc celebracja eucharystyczna jest czymś znacznie więcej niż tylko ucztą: jest pamiątką Paschy Jezusa, centralnej tajemnicy zbawienia. „Pamiątka” nie oznacza jedynie jakiegoś wspomnienia, ale pragnie powiedzieć, że za każdym razem, kiedy sprawujemy ten sakrament, uczestniczymy w tajemnicy męki, śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.” O tym wspomniany ksiądz nawet nie wspomniał. 
Dziwi mnie jednak, w tych okolicznościach, zdenerwowanie kapłana, kiedy dzieci przeszkadzały mu podczas kazania radośnie sobie rozmawiając - przecież one doskonale realizowały to, co tenże powiedział im przed Mszą!

Rozpoczęcie Mszy było dla mnie ciężkim szokiem - ten sam ksiądz w dziwnym ornacie, który przypominał ponczo zszyte pod pachami (takie też, południowoamerykańskie miało zdobienia).Pieśń na wejście próbowała śpiewać okropnie fałszująca schola pod przewodnictwem jakiegoś starszego jegomościa z gitarą, stojąca, na dodatek, tyłem do tabernakulum. Co jest tym łatwiejsze, że tabernakulum znajduje się poza osią kościoła. Schola więc znajdowała się pod tabernakulum, tyłem do tegoż. Ale to nie koniec atrakcji. Liturgia rozpoczęła się od… trzykrotnego (sic!) wykonania piosenki: 
W imię Ojca i Syna i Ducha św. 
Tak także można modlić się do niego etc.
I trzykrotnym przeżegnaniem się celebransa. Później nastąpił zestaw standardowy: 
zamiast aktu pokuty - piosenka Przepraszam Cię Boże skrzywdzony w człowieku;
zamiast Credo - akt wiary, nadziei i miłości
na Pater Noster - trzymanie się za łapki
kazanie dialogowane z rekwizytami w postaci produktów spożywczych - kompletnie „od czapy” i bez sensu (nawet dzieci się nudziły, o czym świadczy fakt, ze gadały)
Na koniec, przed postkomunią ksiądz wstał i zaczął śpiewać oraz „pokazywać” i tańczyć do słów:
Szumią w lesie drzewa
ptak nad głową śpiewa
kwiat rośnie wysoko
słońce puszcza oko
a ja od samego rana
śpiewam/klaszcze/tańcze dla mojego Pana…..

tak to wygląda: https://www.youtube.com/watch?v=XDhWe2hordk

Może bym o tym wszystkim nie pisał, boć to przecież na wielu Mszach norma, którą już nikt się nie przejmuje, gdyby nie jeden fragment kazania księdza, który był skierowany do dorosłych. Otóż celebrans stwierdził, że ludzie czasem głupio po innych powtarzają. Inni tak robią - to ja też. I jako przykład podał uderzanie się w piersi podczas Agnus Dei, stwierdzając, że jest to gest zarezerwowany dla aktu pokutnego i na Baranku Boży nie jest przewidziany. Po pierwsze stwierdzić należy, że nie do końca prawdą jest to co twierdzi kaznodzieja. Otóż gest bicia się w piersi występuje w Kanonie Rzymskim (czyli I modlitwie eucharystycznej)  na słowa celebransa „Także nam, grzesznym sługom Twoim, ufającym w Twoje wielkie Miłosierdzie” oraz, w NFRR, trzykrotne na Domine non sum dignus… (Co nb. jest, w moim przekonaniu, źródłem obecnego bicia się w piersi na Baranku Boży).
Ale problem leży głębiej. Ksiądz, który sam złamał niemal wszelkie możliwe zasady i przepisy liturgiczne zabrania ludziom, wcale nie tak znowu błędniej, pobożności ludowej. Przypomina się fragment o drzazdze i belce. Trochę mszał znam, a i z OWMR miałem do czynienia i, jako żywo, nie ma trzykrotnego znaku krzyża na początek Mszy, jest za to stanowczy zakaz zastępowania części stałych, nieprzewidzianymi w liturgii. Nie ma także gestu trzymania się za rączki na Ojcze Nasz.
To oraz opisane na początku tego tekstu wyjaśnienia o uczcie, a następnie pretensje do rozmawiających dzieci wskazują, ze słowa Kisiela można dopasować do posoborowego modernizmu - walczy on bohatersko z problemami, które sam stwarza. 

Tak jak pisałem na wstępie, nie chodzi tu tylko o moje tradycjonalistyczne czy trydenckie zacietrzewienie, ale o rozumienie kapłaństwa oraz eklezjologii przez współczesnych księży. Zastawaniem się co im się „roi” w ich głowach i dlaczego? Wszyscy „kochają” kremówki i „naszego nieodżałowanego” Jana Pawła II. W tym roku kanonizacja Papieża - Polaka. A, ci sami często, księża, którzy, mówiąc dosadnie, gębę sobie wycierają Janem Pawłem mają w głębokim poważaniu choćby jego encykliką Ecclesia de Eucharistia:
pkt. 8 (…)Do tego dochodzą też tu i ówdzie, w różnych środowiskach kościelnych, nadużycia powodujące zaciemnianie prawidłowej wiary i nauczania katolickiego odnośnie do tego przedziwnego Sakramentu. Czasami spotyka się bardzo ograniczone rozumienie tajemnicy Eucharystii. Ogołocona z jej wymiaru ofiarniczego, jest przeżywana w sposób nie wykraczający poza sens i znaczenie zwykłego braterskiego spotkania.(…)
pkt. 48 (…)Nawet jeżeli logika «uczty» budzi rodzinny klimat, Kościół nigdy nie uległ pokusie zbanalizowania tej «zażyłości» ze swym Oblubieńcem i nie zapominał, iż to On jest także jego Panem, a «uczta» pozostaje zawsze ucztą ofiarną, naznaczoną krwią przelaną na Golgocie. Uczta eucharystyczna jest prawdziwie ucztą «świętą», w której prostota znaków kryje niezmierzoną głębię świętości Boga: O Sacrum convivium, in quo Christus sumitur! Chleb łamany na naszych ołtarzach, ofiarowany nam, jako pielgrzymom wędrującym po drogach świata, jest panis angelorum, chlebem aniołów, do którego nie można się zbliżać bez pokory setnika z Ewangelii: «Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój» (Mt 8, 8; Łk 7, 6).(…)
pkt. 52 (…)Z tego, co zostało wyżej powiedziane, można zrozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywa przy sprawowaniu Eucharystii zwłaszcza na kapłanach, którym przysługuje zadanie przewodniczenia jej in persona Christi, zapewniając świadectwo i posługę komunii nie tylko wobec wspólnoty bezpośrednio biorącej w niej udział, lecz także wobec Kościoła powszechnego, który zawsze jest przywoływany przez Eucharystię. Niestety, trzeba z żalem stwierdzić, że począwszy od czasów posoborowej reformy liturgicznej, z powodu źle pojmowanego poczucia kreatywności i przystosowania, nie brakowało nadużyć, które dla wielu były przyczyną cierpienia. Pewna reakcja na «formalizm» prowadziła niekiedy, zwłaszcza w niektórych regionach, do uznania za nieobowiązujące «formy» obrane przez wielką tradycję liturgiczną Kościoła i jego Magisterium, i do wprowadzenia innowacji nieupoważnionych i często całkowicie nieodpowiednich. Czuję się zatem w obowiązku skierować gorący apel, ażeby podczas sprawowania Ofiary eucharystycznej normy liturgiczne były zachowywane z wielką wiernością. Są one konkretnym wyrazem autentycznej eklezjalności Eucharystii; takie jest ich najgłębsze znaczenie. Liturgia nie jest nigdy prywatną własnością kogokolwiek, ani celebransa, ani wspólnoty, w której jest sprawowana tajemnica. Apostoł Paweł był zmuszony skierować naglące słowa do wspólnoty w Koryncie z powodu poważnych uchybień w celebracji eucharystycznej, którą sprawowali podzieleni (skísmata), tworząc różne frakcje (airéseis) (por. 1Kor 11, 17-34). Również w naszych czasach posłuszeństwo normom liturgicznym powinno być na nowo odkryte i docenione jako odbicie i świadectwo Kościoła jednego i powszechnego, uobecnionego w każdej celebracji Eucharystii. Kapłan, który wiernie sprawuje Mszę św. według norm liturgicznych, oraz wspólnota, która się do nich dostosowuje, ukazują w sposób dyskretny, lecz wymowny swą miłość do Kościoła. Dla wzmocnienia tego głębokiego poczucia wartości norm liturgicznych poprosiłem odpowiednie dykasteria Kurii Rzymskiej o przygotowanie bardziej szczegółowego dokumentu, także z odniesieniami o charakterze prawnym na ten tak ważny temat. Nikomu nie można zezwolić na niedocenianie powierzonej nam tajemnicy: jest ona zbyt wielka, ażeby ktoś mógł pozwolić sobie na traktowanie jej wedle własnej oceny, która nie szanowałaby jej świętego charakteru i jej wymiaru powszechnego.

Można by oczywiście sypnąć jeszcze cytatami z Redmptionis Sacramentum, OWMR, CIC, wypowiedzi Benedykta XVI, ale po co? Jeśli nie słuchają Jana Pawła II to posłuchają Benedykta? 
Bo to właśnie jest clou tego wpisu. Czemu tego typu jak opisany powyżej ksiądz ma wszystko w nosie? Nawet rubryki tzw. NOM mu nie wystarczają, musi tworzyć własną Mszę? Gdzie jakiekolwiek autorytety? Gdzie eklezjologia? Gdzie posłuszeństwo?

Nie rozumiem…



wtorek, 11 lutego 2014

Fajnie być...

Poniższy wpis będzie łzawo-rzewny, intymny i o miłości między dwoma facetami. Jeśli więc Cię to, drogi Czytelniku, nie interesuje bądź mierzi - tu zakończ spotkanie.

Sporo w życiu podróżowałem - raczej bliżej niż dalej. Byłem w wielu pięknych, zapierających dech w piersi miejscach. Przeżyłem wiele wzruszeń związanych z tym co widziałem. Wiele wspomnień, wiele uczuć towarzyszyło podróżom. Zwłaszcza tym odbywanym wspólnie z dziewczyną, później żoną, a wreszcie z rodziną. 

Nic jednak nie może się równać z tym, czego doświadczyłem podczas minionych ferii.

Niby zwykły, kilkudniowy wyjazd do Krakowa. Różnił się jednak od wielu wcześniejszych nie tylko tym, że podróżowałem - pierwszy raz od wielu lat - pociągiem z kuszetkami, ale, przede wszystkim, tym, że było nas tylko dwóch. Mój starszy syn i ja.

Na miejscu mieliśmy wynajęty mały apartamencik - pokój z wnęką kuchenną i łazienka - wszystkiego 18 m kw., ale przytulnie. Zwiedziliśmy katedrę na Wawelu (z wchodzeniem na wieże dzwonu Zygmunta i schodzeniem do krypt królewskich), skarbiec i zbrojownię na zamku, podziemia Rynku oraz Żupy Solne w Wieliczce. 

Dla Szymona Piotra były to pierwsze ferie, pierwsza podróż pociągiem i pierwszy wyjazd tylko z tatą.

Dla mnie było to poznawanie swojego syna i siebie jako ojca. Poświecenie mu czasu bez rozproszeń, kontrolowania czasu, pośpiechu. Były rozmowy o różnych rzeczach - o historii, o Bogu, o zabytkach, o maszynach, o literach, o śniegu i wiele innych. Miałem wreszcie czas i możliwość pokazać i przekazać Szymkowi wiele ważnych wartości - historię Ojczyzny, patriotyzm, cześć wobec Boga. Wreszcie mogłem Mu pokazać, bo byliśmy sami w kaplicy adoracji: - tam w monstrancji jest Chrystus, który został z nami w tym kawałku Chleba; - tu na Wawelu są nasi królowie; - tu znajdują się relikwie św. Jadwigi. Niesamowite jak wiele taki Mały Człowiek rozumie, jak pięknie zadaje pytania, jak chłonie, kiedy poświęca się mu czas bez reszty.

Niesamowity i magiczny był to czas odkrywania nowości i na nowo siebie nawzajem. Poznawanie nowych miejsc. Wspólne spacery, posiłki, rozmowy na tematy ważne i banalne, ćwiczenie czytania, uczenie chęci poznawania czegoś nowego. Uczenie się nawzajem od siebie, należy dodać.

Mogę śmiało powiedzieć, że była to podroż mojego życia i że, mam nadzieję, jeszcze wiele takich przede mną - i z Szymonem i z Tymoteuszem. W codzienności, kiedy wszyscy jesteśmy zabiegani, trudno znaleźć taki czas, w którym możemy się „zapomnieć”. Zawsze jest coś do zrobienia i, nawet jeśli, jesteśmy ze sobą razem, to, w szarej rzeczywistości, zawsze jest gdzieś tan niepokój. Jednak są takie okresy jak ferie, wakacje czy urlop, które dają nam możliwość spotkania, także z naszym dzieckiem. I ja tego doświadczyłem. 

Takie momenty w sposób niezwykły odciskają się w sercu i pamięci, cementują miłość. Nigdy nie przypuszczałem, że tak będę kochał drugiego faceta. A mam ich dwóch.


Fajnie być Tatą!