piątek, 9 grudnia 2011

Zmysł katolicki czyli jeszcze raz o dzieciach w kościele


Przynosili mu również dzieci, żeby ich dotknął; lecz uczniowie szorstko zabraniali im tego. A Jezus, widząc to, oburzył się i rzekł do nich: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jako dziecko, ten nie wejdzie do niego.” I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je.
Mk 10, 13 – 16

Polska to dziwny kraj. A właściwie Polacy to dziwni ludzie. Nie ma w tym nic odkrywczego i w dalszej części tekstu nie będzie. Niby ponad 90% katolików, a w wyborach 20% dostają partie jawnie antyklerykalne. Pomijam tu niezgodność z nauczaniem Kościoła działań podejmowanych przez inne partie.
Wynika to – w moim przekonaniu – ze słabości Kościoła hierarchicznego i jego sojuszu z „tronem” oraz braku, swoistego, sensu fidei – zmysłu wiary – u tzw. katolików. Niby do kościoła w niedzielę (i to nie każdą) tak, ślub kościelny też, dzieci do chrztu, komunii i bierzmowania trzeba posłać, bo bez tego ślubu nie dostaną. Z drugiej strony środki antykoncepcyjne, zabijanie nienarodzonych, oszukiwanie, kombinatorstwo, złodziejstwo, zdrada, wolna miłość (a może szybka?) i „nie będziemy klękać przed biskupami” (a jak się ślub brało w czasie kampanii wyborczej to przed abp Gocłowskim się klękało czy nie?).
Wydaje się, ze podobnego zmysłu brakuje katolikom będącym przeciwko obecności małych dzieci w kościele. Od jednego z komentatorów moich wcześniejszych, na ten temat, wpisów:


dowiedziałem się, żem pyszny bo chce chodzić z dziećmi do kościoła, a te mogą (bo nie musza!) komuś przeszkodzić. Pewnie wyjdę w oczach tej osoby (o ile czyta bloga) na jeszcze większego pyszałka, ale uważam, ze obecność dzieci (a właściwie chodzi mi tu o całe rodziny) w koiciele jest konieczne i ma trzy wymiary.

Pierwszy – praktyczny. Kościół po prostu potrzebuje młodych, którzy przygotują i poprowadzą swoje pociechy. Już dziś jest ogromna nadreprezentacja starszych w kościele. Młodzi bowiem, w swej masie, wolą imprezować, sikać do zniczy, głosować na Palikowa niż iść do Kościoła. Każdy, kto przychodzi na Mszę święto i przyprowadza swoje potomstwo jest godny szacunku i chce – tak mi się wydaje – wychować dzieci w Wierze. Jest przez to na wagę złota i to dosłownie. Bo nie tylko jako świadek i wychowawca, ale jako donator. To jest przyszłość i być albo nie być Kościoła w sferze materialnej. Moherowe babcie, którymi zresztą część kleru tak pogardza, nie są wieczne i kiedyś odejdą – kto będzie wówczas utrzymywał Kościół?
Drugi wymiar – moralny. Kościół, a w związku z tym wierni, są za życiem, za dziećmi, za wielodzietnością. Dlaczego wiec nie idą za tym czyny? Odnoszę czasem wrażenie, że ludzie, którym przeszkadzają moje dzieci (choć – uprzedzając – nie są bezstresowo wychowywane, ale to jednak dzieci) uważają – masz dzieci, twoja sprawa, ale wara mi z kościoła, bo gaworząc, ale śmiejąc się przeszkadzają mi w modlitwie. W ten sposób dzieci stają się prywatnym problemem rodziców, a Kościół (jako wspólnota wierzących) nie chce brać za nie odpowiedzialności, nie chce uczestniczyć w ich życiu, bo są głośne, bo czasem chodzą po świątyni. Inaczej: dzieci – tak, ale jak najdalej od kruchty – trzymajcie je w domu, póki nie dorosną. Ale czy nie bywając w kościele, kiedykolwiek nauczą się jak tam się zachować? Czy ta postawa nie przypomina aby tej z wiersza Ignacego Krasickiego p.t. Dewotka?
Wreszcie trzeci wymiar – ewangeliczny. Chrystus powiedział jasno to, co znajduje się w  motto niniejszego wpisu. Nigdzie nie wspominał ani o wieku dzieci, ani o ich zachowaniu. Pan Jezus stawiał dziecięcą wiarę i ufność jako wzór. Czyż ci, którzy dziś chcą wyrzucić dzieci z kościołów nie zachowują się jak uczniowie z Ewangelii, którzy odpychali dzieci aby – no właśnie – nie przeszkadzały Mesjaszowi w odpoczynku? Kto wiec jest pełen pychy, ja bo chcę CAŁĄ rodziną chodzić do kościoła, czy ten, który mi tego zabrania?

Na koniec mam propozycję dla proboszczów, którzy nie chcą infantylizować Mszy, a jednocześnie chcą przyciągnąć młode małżeństwa. Zróbcie Mszę dla Rodzin z małymi dziećmi. Nie uproszczoną, nie skróconą, z kazaniem skierowanym do dorosłych. Ci zaś, którym dzieci przeszkadzają będą wiedzieć, żeby na te Msze nie przychodzić. 

piątek, 2 grudnia 2011

Znowu o szkole, czyli zboczenie zawodowe


W tym roku szkolnym uczniowie trzecich klas gimnazjum będą pisali nowy egzamin. Nowość polega  na rozłączeniu przedmiotów. Miast dotychczasowych części humanistycznej i matematyczno-przyrodniczej będą cztery: język polski, historia z wos oraz matematyka i przyroda.
Działanie to jest, swoistym, przyznaniem się do błędu współczesnych edukatorów, którzy – jeszcze do niedawna – stwierdzali, że uczeń gimnazjum powinien posiąść ogólna wiedzę o świecie i ją wykorzystać w praktyce, a nie rozdzielać jej na poszczególne dziedziny.
Jako historyka, początkowo ucieszyła mnie ta zmiana. Dotychczas bowiem, dla utylitarnie nastawionej, dzisiejszej młodzieży, nie było dużej motywacji do nauki historii. Padały stwierdzenia, że to niepotrzebne, że się nie przyda, że po co, jak nawet na egzaminach historia pojawia się sporadycznie. Oczywiście, dobry nauczyciel ma swoje metody i instrumenty, dzięki którym może zachęcić uczniów do nauki, jednak atmosfera specjalizacji i użyteczności (vulgo: ewentualnego, przyszłego zarobku) nie sprzyja nawet najlepszym pedagogom. Uczniowie mogą lubić lekcje, z przedmiotu, który nie jest ich pasją, lecz nie przekłada się to na ich wiedzę czy umiejętności – na zasadzie fajna, ciekawa lekcja, ale fizyka to jest to.
Reforma egzaminu dała nauczycielowi historii dodatkowy atutu – wszyscy go zdają.
Cieszyło mnie to do momentu, w którym  nie zobaczyłem informatorów zawierających szczegółowe wymagania i przebieg egzaminu. I oto okazuje się, ze egzamin z historii i wos (podobnie jak z przedmiotów przyrodniczych  - w tym z fizyki czy chemii [sic!]) ma składać się tylko z zadań zamkniętych! W większości są to testy wielokrotnego wyboru, gdzie prawidłowa odpowiedź jest tylko jedna.
Jaki to ma skutek? Uczeń może „strzelać”, albo dojść do odpowiedzi droga eliminacji (co nie jest jeszcze takie złe), ale nie musi posiadać wiedzy czy umiejętności. Testy te nie są wymagające – nie wymagają interpretacji, chronologii, myślenia, łączenia wydarzeń w związki przyczynowo-skutkowe. Wystarczy, jak do testów na prawo jazdy, „przeroboć” odpowiednią ilość zadań.
Mamy więc kolejną reformę, która czyni z nauczycieli szkoleniowców prowadzących kursy przygotowujące do egzaminów. Kolejna porażka pani minister Hall. Co na to nowa minister? Czy pójdzie tą samą drogą, czy może zacznie odwracać tendencję. Szczerze wątpię.

piątek, 4 listopada 2011

Ojcostwo


Nie wiem właściwie czemu akurat teraz dotarła do mnie ta odpowiedzialność jako ojca. Od czterech lat jestem tatą ale przyjmowałem to bezrefleksyjne – mam dzieci to muszę spełniać pewne obowiązki, spoczywa na mnie odpowiedzialność za to nowe życie. I tyle. Ostatni dotarło to do mnie jakoś „bardziej”. Jak ważna jest moja rola i jak wiele można „spieprzyć”, kiedy się jej nie wypełnia z dostatecznym zaangażowaniem. I radością.
Życie przynosi różne problemy – w pracy, w życiu politycznym, gospodarczym, które dotykają nas mniej lub bardziej. Jednak zetknięcie z dzieckiem to natychmiastowe odwrócenie priorytetów. Dziękuję Bogu, że nie powoduje to u mnie niechęci ale radość. Uwielbiam spędzać czas ze Szkodnikami. Młodszy absorbuje obecnością – ładuje się na kolaa i upomina się bez słów o „bujanie”. Robimy więc jazdę na koniu, którym jest moja noga:
„Jedzie Pan
Kapitan
Sługa za nim
Ze śniadaniem
Patataj, patataj, patataj”
Starszy upomina się – „tato, kiedy będziemy kleić dinołałra”? I siadamy, i kleimy, i jest świat w naszej rodzinie. A poza nią go nie ma.
Dotychczas, dzięki wykonywanej pracy, miałem i tak sporo czasu dla Szkodników – ferie, wakacje etc. Ale, w większości, była to obecność bierna – spacery, wyjazdy, zabawy w domu – obserwowałem, ale rzadko się angażowałem, tak świetnie obaj sobie radzą sami.
Teraz jest inaczej, nagłą zmiana – chcę jak najbardziej angażować się w kontakt ze Szkodnikami. Chcę nauczyć moich synów odpowiedzialności i samodzielności, męstwa i podejmowania decyzji. To przewartościowuje świat – nienachalnie, nie męczy, przeciwnie – napełnia radością.
Pewnie, ze czasem tęsknię za spacerami z żoną, wyjściami do kina, kiedy się chce, wyjściem do restauracji… I, im Szkodniki starsze, tym częściej to robimy – w końcu Dziadkowie też są od czegoś. Kiedy jednak wieczorem patrzę na ich sen, nie oddałbym tych chwil za żaden koncert i żadne danie w restauracji.
Ojcostwo – to jest to! 

wtorek, 11 października 2011

Wybory 2011


Chyba nadszedł czas, żeby pokusić się o podsumowanie tegorocznych wyborów.

Zwycięstwo PO nie jest dla mnie zaskoczeniem - spodziewałem się tego z kilku powodów. Media, które zamiast patrzeć władzy na ręce i informować odbiorców o wszystkich działaniach rządu i opozycji, stały się stroną w sporze politycznym. Jednak to mniejszy problem. Większym jest kult św. Spokoja i bezrefleksyjność głosujących. Platforma jest bowiem, dla dużej części ludzi, gwarantem spokoju – bez wojen zewnętrznych, bez wojen wewnętrznych, bez reform. To nic, że kryzys państwa będzie się pogłębiał – nasza mała stabilizacja jest ważniejsza. Uwydatniają się też braki w edukacji humanistycznej (tak, tak zwolennicy specjalizacji i tzw. umysłów ścisłych), zwłaszcza historycznej i filozoficznej. Wyborcy po prostu nie kojarzą problemów na kolei, wzrostu długu publicznego (a tu to w ogóle inna bajka – ludzie nie tracąc nic ze swej kasy nie rozumieją o co z tym długiem chodzi), niezabudowanych autostrad, najdroższych i najgorszych w Europie stadionów, drogiej benzyny, podwyżki VAT etc. z rządami PO.
Innym problemem jest brak alternatywy. PSL ma swój stały elektorat w granicach 8% i nowego nie umie, a wydaje się, że nawet nie chce szukać. Bycie „przystawką” jest bardzo intratne, a jak partia zrobi się większa to trzeba będzie więcej stanowisk do obsadzenia, a tych jest jednak ograniczona liczba. SLD wyraźnie zniżkuje – i dobrze! To partia, która chwieje się między libertynizmem światopoglądowym, nie dopuszczając ostatecznie do jego dominacji, a betonem PZPRowskim, który w sferze obyczajowej jest jednak konserwatywny.  No, przynajmniej oficjalnie. To lawirowanie miedzy elektoratem komunistycznym poszukującym wsparcia socjalnego, a elektoratem złożonym z uwłaszczonej nomenklatury spowodował odpływ wyborców do Ruchu Poparcia Palikowa.
Największą niespodzianką jest właśnie ten ostatni. Część Polaków mając wybór między bezideowymi łżeliberałami z PO a bogoojczyźnianymi i socjalnymi PiSiorami, przedstawianymi przez media jak oszołomy chcące wprowadzić państwo policyjne wybrali trzecią siłę. Dlaczego nie PSL i SLD już wspomniałem, ale dlaczego to RPP wyrósł na trzecią siłę a nie np. PJN czy Nowa Prawica? To proste, i mój szlachetny imiennik Rafał Ziemkiewicz pisał o tym już dawno – Polacy się degenerują moralnie. Kościół jest słaby, wyniki nauczania katechezy w szkołach żadne – nie ma autorytetów, które by były jednoznaczne, a na dodatek nie nosiły znamion rzeczywistego oszołomstwa.
Niezdecydowani nie poszli na wybory w ogóle, a zniechęceni PO oraz SLD poszli do Palikowa. Z moich rozmów ze znajomymi i rodziną wyłania się też obraz wyborcy Palikowa. Bo to właśnie wyborca Palikowa, a nie Ruchu Poparcia – duża część nie wiedziała nawet kim są przedstawiciele Ruchu na listach, a w Gdyni np. był to znany działacz homoseksualny Robert Biedroń, który, zresztą, dostał się do sejmu. Te dziesięć procent, które otrzymał RPP to wyraz niezadowolenia z rządów poprzedników, ale i wyraz degręgolady, o czym już wspominałem – mas młodych głosowała za wolnymi konopiami i przeciw Kościołowi. Wbrew pozorom retoryka antyklerykalna znajduje dziś ogromny posłuch w – niby – katolickiej Polsce, co można było zobaczyć na Krakowskim Przedmieściu.
Na deser zostawiłem sobie PiS. I tu pozwolę sobie na małą, osobistą dygresję - niestety w moim okręgu nie zarejestrowano Komitetu Wyborczego Prawica, który jest moim poglądom najbliższy. Zagłosowałem więc na kandydata (nie partię), którego znam i wiem, że jest uczciwy i praworządny - Pana Piotra Stanke. Niestety nie wszedł on do sejmu, a szkoda - takich ludzi nam trzeba. Chcąc-niechcąc był to więc i mój wybór. PiS przegrywa nie tylko przez media, które są jej nieprzychylne. Tak, to też jest problem, ale tego nie da się zmienić bez zdobycia władzy, a jęcząc i płacząc, z tego powodu, nie przekona się nieprzekonanych. Problem Prawa i Sprawiedliwości jest głębszy i członkowie tej partii powinni się z nim na serio zmierzyć. Jakie szanse ma dziś Partia wodzowska w stylu Kaczyńskiego? PO również jest partią wodzowską, jednak nie rzuca to się tak w oczy. Jakie szanse ma Pis z Kaczyńskim na czele. Jest to postać wybitna i z dużymi zasługami, jednak gafy, które popełnia są czasem dość istotne – vide: spraw Merkel – chlapniecie w książce i brak wyjaśnień później, a nawet więcej – atak na dopytujących się dziennikarzy. Kaczyński, chcąc wygrać musi podjąć rozmowy z innymi grupami prawicy – od Jurkowców po PJN. Ponadto PiS powinien, w moim przekonaniu, stać się bardziej ruchem społecznym działającym oddolnie, a nie partią w najgorszym tego słowa znaczeniu, która przywozi delegatów „w teczkach”. Wydaje się też, że w dzisiejszych czasach – niestety – żeby wygrać, trzeba dostosować przekaz do odbiorcy. Polacy en masse  mają już dość (nad czym ubolewam) patriotyzmu i Smoleńska, interesuje ich normalne, spokojne życie – przysłowiowe grillowanie. I o tym trzeba mówić, żeby zdobyć władzę, natomiast działania porządkujące państwo podejmować raczej w ciszy gabinetów po jej zdobyciu. Błędem, bowiem, było, kiedy PiS mając władzę, skupiał się na reformach strukturalnych ale niewiele wnoszących w życie pojedynczych obywateli i na dodatek się tym chwalił. Jeśli wszyscy żyją z kombinowania, to nie podoba im się ktoś kto to ściga. Lepiej było zlikwidować przyczyny – czyli złe prawo, dające możliwość matactwa, zamiast tworzyć dodatkowe urzędy, które, nota bene, wykorzystuje obecna władza aby inwigilować obywateli. W każdym razie na dzień dzisiejszy Prawo i Sprawiedliwość nie ma szans na przekroczenie 30% dopóki nie przeprowadzi wewnętrznej dyskusji i reformy, otwierając się na szerokie spektrum poglądów wewnątrzpartyjnych, oczywiście w pewnych ramach.
Podsumowując, tegoroczne wybory ujawniły niezwykła silę przebicia PO, zmęczenie wyborców SLD i przerzucenie głosów na RPP co świadczy o odchodzeniu społeczeństwa polskiego od konserwatyzmu na rzecz zapateryzmu oraz stały elektorat PiS w granicach 30%.
Wydaje się, że Platforma nie zawrze koalicji z RPP - byłby to koalicjant kłopotliwy i wymagający, a na to wyznawcy św. Spokoja nie pójdą. Czeka wiec nas "powtórka z rozrywki" w postaci koalicji PO - PSL. Mam tylko nadzieję, że choć niektórych ministrów uda się wymienić....

piątek, 9 września 2011

Dziękuję za Zgreda


Kilka dni temu skończyłem lekturę „Zgreda” Rafała Ziemkiewicza. Nie będę pisał recenzji bo wiele ich było, a i kwalifikacji nie posiadam, ale chcę mojemu Szanowanemu Imiennikowi podziękować, za jedną z najlepszych powieści jakie czytałem, a na pewno najlepszą współczesną.

Nie wiem ile jest w tej książce Pana, panie Rafale, ale nie jest to istotne. Dziękuję Panu za wzorzec ojcostwa, który Pan przedstawił. Zapewne znajdą, lub znaleźli, się już tacy, którzy wypomną Panu, ze promuje Pan rozwody. Ale ja z autopsji wiem, że rodzice „niesakramentalni” też mogą przekazać dzieciom wartości i wiarę. Tytułowy Zgred jako ojciec i mąż – rewelacyjny.
Dziękuję za ukazanie dylematów wielu publicystów, mamionych możliwością realnego wpływu na politykę i – de facto – uzależnieniem się od partyjnych władz. Nie jest to dobra droga, co ukazują perypetie Radia Maryja i o. Rydzyka, który – pamiętam to doskonale – angażował się po stronie konkretnych partii czy postaci (Wałęsa, Krzaklewski, AWS, LPR etc) i zawsze wychodził na tym jak Zabłocki.
Dziękuję za przedstawienie naszej rzeczywistości społeczno – polityczno – gospodarczej, w sposób niby publicystyczny, ale jednak bardzo osobisty. Tak jak to widzi wielu z nas.
Dziękuję za prawdziwie współczesną powieść o nas, o Polsce, o tym co nas boli, co nas trapi.
Jest to książka głęboko refleksyjna. Z jednej strony smutna – bo nie daje żadnej nadziei na zmianę sytuacji w Polsce; z drugiej – pełna nadziei, którą znajdujemy w rodzinie, przyjaciołach. Pełna nadziei jest też poczucie moralnego zwycięstwa, choć w rzeczywistości myślenie propolskie i konserwatywne jest spychane do katakumb. Nadzieję też niosą ostatnie strony zgreda – Rafalski upatruje jej w tym tłumie, który gromadzi się, aby oddać hołd zmarłej parze prezydenckiej. Jak to się skończyło – wiemy, co nie zmienia wymowy książki.
Dziękuję!

środa, 24 sierpnia 2011

Gdynia – moje miasto?


Miało być o wyborach, Popisie i tym podobnych, ale idąc za głosem polityków spoglądam co się dzieje w mojej „gminie”. Co prawda Gdynia to miasto na prawach powiatu, ale co mi tam.

Mieszkam tu od 1986 roku, czyli obecnie mija 25 lat i widzę jak miasto zmienia się na plus. Pięknieje z roku na rok. Jest coraz bardziej przyjazne mieszkańcom – choć strefa płatnego parkowania początkowo wkurzała, to jednak człowiek się przyzwyczaja, a przynajmniej nie ma problemu z zaparkowaniem w centrum. Przybywa imprez kulturalnych, koncertów, festiwali. No i, nawiązując do poprzedniego wpisu, jest przyjazne psom. Pewnie dlatego, ze prezydent Wojciech Szczurek sam jest posiadaczem owczarka niemieckiego. Przybywa także ścieżek rowerowych – w tej chwili ponad 12 kilometrów nie licząc leśnych duktów rowerowych. I nie są to wszystkie sukcesy miasta.

Nie po to jednak pisze bloga żeby chwalić. Na wszystko trzeba patrzeć krytycznie, wiec i ja patrzę jakąż to łyżkę dziegciu znajdę w tej beczce miodu.

O upadku stoczni, który to znacznie wpłynął na status materialny i społeczny wielu mieszkańców miasta nie będę się rozpisywał. Przypomnę tylko, że w 2001 roku stocznia zakupiła nową suwnicę bramową (poprzednia przewróciła się podczas sztormu) za kwotę 100 mln złotych. Była to wówczas najnowocześniejsza i największa taka suwnica w Europie – dziś to tylko atrakcja turystyczna, a nie minął nawet okres gwarancji.

Ostatnio jednak zetknąłem się z trzema zadziwiającymi sytuacjami w moim mieście, które pragnę tu przytoczyć.

Zdarzyło mi się jechać z jednym ze szkodników autobusem – przyznaję robię to ostatnio rzadko, a z dzieckiem chyba pierwszy raz. Zakład Komunikacji Miejskiej jest zwiany w większym lub mniejszym stopniu z Urzędem Miasta stąd moja refleksja. Otóż sprawdziłem jakąż to opłatę musze wnieść za przejazd mojego dziecka. Osobiście jestem przeciwny ulgom – wolałbym aby wszyscy płacili, za to wszyscy mniej, gdyż w tej sytuacji – „pełnopłatni” płacą za „ulgowych” i „bezpłatnych” (no, są jeszcze dopłaty z zewnątrz za przejazdy ulgowe, ale jednak). No, ale skoro już te ulgi są to niech funkcjonują logicznie. A co się okazało – otóż dziecko do lat 4 jeździ bezpłatnie, ale należy posiadać potwierdzenie wieku. I tu pojawia się pierwsze pytanie – czy muszę mieć przy sobie akt urodzenia? Bo przecież żadnego innego dokumentu dziecko nie musi posiadać. Co więcej – co zrobić, kiedy dziecko zabiera babcia – każdej z nich wraz z dzieckiem dawać akt urodzenia? Przecież to jakaś bzdura! Idźmy dalej – dzieci od 4 do 7 lat jeżdżą ulgowo, a powyżej 7 też ulgowo ale muszą mieć legitymację szkolną. Przecież logiczne byłoby ustalenie – albo wszystkie dzieci ulgowo (i wtedy nie trzeba mieć dowodu wieku), albo dzieci do wieku szkolnego za darmo, a dzieci w wieku szkolnym „na legitymację”. Ale widać mamy zbyt mądrych włodarzy aby na to wpadli.

Kolejna sprawa, która mnie zadziwia to budowa nowej drogi prowadzącej z Witomina do  Gdynia Zachód, a przy okazji do Obwodnicy Trójmiasta. Bardzo cieszę się z tej inwestycji – pewnie rozładuje ona korki, które pojawiły się wraz z rozbudową Gdyni Zachód, ale… jest to, ze tak powiem, zwykła droga miejska – dlaczego więc montuje się tam ekrany dźwiękochłonne? Przyznaję się – jestem w tej kwestii kompletnym „lajkonikiem”. Być może są jakieś przepisy, które to regulują – ale tego typu dojazdówek w trójmieście jest multum i niegdzie nie ma ekranów. A tu wielu mieszkańcom zasłonią one całkowicie widok, który był całkiem przyjemny – na las po drugiej stronie szosy. Zadziwia mnie to, choć – powtórzę jeszcze raz – bardziej na „chłopski rozum” niż ze względu na znajomość rzeczy.

Trzecia sprawa też związana jest z drogą, na dodatek tą samą, ale w jej innym odcinku. Otóż szosa ta łączy wschodnie dzielnice Gdyni (np. Redłowo) z Witominem i Obwodnicą. Przy tej ulicy znajduje się stadion. Pakietem jeszcze czasy kiedy był to stadion SKS Bałtyk Gdynia, teraz przejęła go Arka. Niedawno w miejscu starego, zbudowano nowy, nowoczesny i ładny stadion. Dlaczego jednak wraz z oddaniem go do użytku zaczęto regularnie zamykać przelotową drogę? Każdy mecz – droga zamknięta! Nie przypominam sobie aby tak było kiedy był stary stadion, a bramy tegoż były dużo bliżej ulicy niż nowego. Ponadto nowy ma system zabezpieczeń, parking etc. Nie rozumiem i zadziwia mnie to, zwłaszcza, że dość często korzystam z tej drogi i zawsze kiedy jest mecz muszę nadrabiać kilometrów aby dojechać gdzie chcę.

Ale i tak, z Polskich miast, najbardziej lubię Gdynię (no i jeszcze Kraków) i, póki co, jest to moje miasto.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Czy muszę się wstydzić, że mam dwójkę małych dzieci?


Niedawno, na tym blogu, pisałem o problemie z małymi dziećmi podczas Mszy św. Wspominałem tam o niechęci wiernych do dzieci, które  - pomimo naszych starań – nie zawsze zachowują się zgodnie z kanonem.
Wakacyjne podróżowanie skłoniło mnie do kolejnej refleksji – nie tylko w kościele muszę wstydzić się, że mam dwójkę małych dzieci.
Okazuje się bowiem, ze Polska jest, niestety, krajem niesprzyjającym rodzinom. Podczas bieżących wakacji miałem okazję być we Włoszech oraz, przejazdem, w Niemczech. Dwójka moich Szkodników nie stanowiła żadnego problemu w tym pierwszym kraju. Wszyscy – młodzi i starzy – zachwycali się dziećmi, zabawiali etc. – nie odczuwałem żadnego dyskomfortu z ich powodu. Ani w sklepach, ani w restauracjach, ani w kawiarniach – nigdzie! Inaczej było w Niemczech – tam nasze dzieci wzbudzały szemrania i odgłosy niezadowolenia. Podobnie zresztą, kiedy spotykaliśmy Niemców we Włoszech – prychania, kiwanie z politowaniem głową etc.
Niestety podobnie jest w Polsce. Obserwacje zaprowadziły mnie jeszcze dalej.
Czy naprawdę muszę się wstydzić i czuć gorszym, że jestem ojcem dwóch małych chłopców?  Na dodatek mamy jeszcze psa.
Krótka dygresja – z psami jest jeszcze gorzej jak z dziećmi – niemal nigdzie nie można ich wprowadzać (no, chyba, ze się ma Yorka, albo podobne maleństwo – wtedy nikt nie zwraca uwagi, nawet w centrach handlowych). Podpowiem tylko, że nie istnieje żaden przepis zabraniający wprowadzania zwierząt do instytucji czy restauracji – wszystko zależy od właściciela. W prawie żadnej restauracji nie wpuszczają z psem do wnętrza – wyjątkiem jest tu Meksykańska Restauracja w Krakowie, w której nie robiono żadnych  problemów.  Niektóre nie wpuszczają nawet do ogródka. Kuriozalną sytuację przeżyliśmy parę lata temu, kiedy w Krakowie w Gruzińskim Chaczapuri, nie wpuszczona nas do środka restauracji, kiedy mieliśmy już podane dania i nagle rozpętała się burza – musieliśmy siedzieć w deszczu, z jedzeniem i psem. Ale pies to zwierzę i – choć nie pochwalam – to rozumie, że niektórzy nie wpuszczają ich do restauracji, dlatego zawsze grzecznie pytam i szukam restauracji z ogródkiem, choć tu pojawia się problem palących (choć sam pale fajkę to jednak nie pochwalam palenia przy jedzeniu)..
Dzieci to jednak nie zwierzęta, a jak to wygląda z nimi? Otóż większość restauracji i kawiarni nie jest przygotowana na rodziny z dziećmi. Trudno znaleźć krzesełko dla dziecka, nie uświadczysz też jakiś zajęć dla dzieci – np. kolorowanek, zabawek (można je dostać np. w Swojskim Smaku i w Meksykańskiej Pueblo w Gdyni).Brak miejsc dla spokojnego nakarmienia czy przewinięcia dzieci – nie tylko w lokalach, ale w przestrzeni miejskiej wielu miast. Wracając do lokali – ustawienie stolików często uniemożliwia wjazd z wózkiem. W ogródkach nikt nie zwraca uwagi na dzieci i głośne rozmowy z przekleństwami oraz papierosy są na porządku dziennym. Rzadko zdarza się menu dla dzieci (np. zmniejszone porcje,  mniej przypraw etc), a jeśli jest sprowadza się do nuggetsów z kurczaka z frytkami. Również traktowanie ze strony innych klientów jest podobne do tego opisywanego przeze mnie w przypadku kościoła – krytyczne szepty, kiwanie głową czasem przytyk…
Czy naprawdę muszę się wstydzić, że mam cudowną rodzinę?
Komentarze sprowadzają się do stwierdzeń, że to bezstresowe wychowanie (bo nie leję dziecka przy każdej okazji), albo że wredni rodzice, bo ciągają dziecko po świecie, zamiast zostawić z babcią albo u niani i odpocząć.
Największy zawód spotkał mnie jednak dziś w Loch Camelot w Krakowie. Bywam tam przy każdej okazji, kiedy tylko zawitam do tego miasta – czyli od 15 lat kilka razy w roku. Jest dla mnie i mojej kochanej Magdy miejsce symboliczne, takie „nasze”. I dziś, kiedy przyszliśmy do lokalu i usiedliśmy jak zwykle w ogródku, w raz z psem i dójką synów, staliśmy się „tym stolikiem”. „Tym” czyli problematycznym – bo dzieci gadają, jest wózek, bo jeden ze szkodników grymasi, a drugi chce wyjść z wózka, a pani wózek przeszkadza… „Tym” czyli nieobsługiwanym, aż do zniechęcenia. I tak się stało – kiedy inni klienci, którzy przyszli wraz z nami lub po nas, otrzymali już swoje zamówienia my, dostaliśmy tylko, rzucone na stół, jedno (sic!) menu. A potem jakbyśmy nie istnieli – trzy kelnerki mijały nas kilkukrotnie i usilnie starały się nie zauważyć. Może przeszkadzaliśmy innym klientom, może kelnerki nie lubią dzieci. Nie wiem, ale pani kierowniczka sali na moją uwagę, potrafiła tylko odpowiedzieć, ze nie było jej wtedy na sali i nie wie co się tak naprawdę wydarzyło. Nie usłyszałem nawet przepraszam. Był to pierwszy, od 15 lat, mój pobyt w Krakowie, kiedy nie wypiłem kawy/herbaty w Loch Camelot.
Czy muszę się wstydzić, że mam dwójkę synów żonę i psa?

wtorek, 9 sierpnia 2011

Jeszcze o nowej podstawie programowej


„Repetitio est mater studiorum” mawiali starożytni. Współczesna dydaktyka mówi: „przez zabawę do wiedzy”. Niestety, praktyka wskazuje, że zabawa prowadzi do zabawy, a nie wiedzy. Uczniowie coraz mniej wiedzą, a coraz więcej się bawią. W edukacji dominuje tendencja do nauczania umiejętności z pominięciem wiedzy encyklopedycznej, która stała się synonimem zła. Krótko – nie ważne CO, dlaczego i po co coś robisz, ważne że umiesz TO zrobić. Ale powiedzmy sobie szczerze – każdą umiejętność należy budować na wiedzy. Nie będę dobrym mechanikiem samochodowym, jeśli nie będę WIEDZIAŁ jak działa auto. Nie będę dobrym architektem jeśli nie będę WIEDZIAŁ w jakich warunkach dom się ostoi, a w jakich upadnie. Ponadto nauczanie jedynie umiejętności zawęża horyzonty i sprowadza się do produkcji siły roboczej, a nie twórczej jednostki. Podkreślę, że nie pomniejszam wagi umiejętności, ale uważam, iż jest ona wtórna w stosunku do wiedzy. Najpierw muszę „coś” wiedzieć, a następnie nauczyć się „to” wykorzystywać.
W takiej atmosferze pani minister Hall oferuje nam wszystkim – nauczycielom, rodzicom, dzieciom – kolejne reformy, które de facto są eksperymentami na najmłodszych. Jedną z tych reform jest nowa podstawa programowa. Jako, że jestem historykiem skupię się na tym właśnie przedmiocie. Nowa podstawa ma dwie najważniejsze cechy – ściśle określony zakres materiału oraz ciągłość miedzy gimnazjum i liceum.
Analizę zacznę od tej drugiej cechy. Sentencja z początku niniejszego tekstu wskazuje na poprawność dotychczasowego rozwiązania – uczeń w gimnazjum zdobywał podstawy, a poszerzał wiedzę w liceum. Oczywiście nie był to system bez wad. Problemem była trudność z realizacją całego programu – symboliczna jest tu sprawa II Wojny światowej i  okresu powojennego. Jednak wynika to, przede wszystkim, ze skrócenia czasu nauki historii, poprzez wprowadzenie gimnazjów i skróceniu nauki w liceum z 4 do 3 lat. Jest to także skutkiem niedostosowania wymagań do reformy szkolnej min. Handtkego – program gimnazjum był przeładowany, a w liceum ograniczony (np. na poziomie podstawowym to praktycznie powtórka gimnazjum tyle że w układzie problemowym, a nie chronologicznym). Tematy dotyczące historii gospodarczej  mogły być „przerzucone” do liceum. Po wprowadzeniu gimnazjów wszyscy musieli uczyć się tego systemu – autorzy programów, podręczników i nauczyciele. Kiedy wszystko zaczęło się normować – przyszła pani Hall i burzy porządek. Należy sobie zdać sprawę z faktu, że w obecnej sytuacji uczniowie pozbawieni zostali wielu istotnych tematów z historii Europy i Polski.  Absolwent gimnazjum, który nie wybierze profilu humanistycznego w liceum zakończy edukację historyczną w 1 klasie, podczas której będzie poznawał sytuację po I wojnie światowej aż do czasów współczesnych. Nie dowie się więc (bo nie znajdziemy tego w zakresie materiału podstawy programowej gimnazjum) o Aleksandrze Wielkim, a Polska pojawia się Deus ex machina, bo o Słowianach ani słowa, tak jak o Wikingach. Oczywiście nauczyciel może zrealizować temat, którego nie ma w podstawie, ale… nie może ich wymagać, gdyż wymagania są ściśle zwiane z podstawą, oraz może nie „wyrobić” się z realizacją podstawy. W ten sposób pani minister pozbawia młodzieży, a następnie polskich obywateli, wielu elementów tożsamości historycznej – kultura hellenistyczna, słowiańska oraz politycznej – słowiańskie opole. W jaki sposób budować postawę obywatelską i patriotyczną, czy – tak modną dzisiaj – europejską?
W analizowanym systemie uczeń liceum, który nie zdaje matury z historii, pozbawiony zostaje możliwości problemowego rozważania przeszłości, co kształtuje zmysł analityczny i umiejętność obserwowania świata oraz wyciągania wniosków.
Druga cecha podstawy programowej – ścisłe określenie zakresu materiału, o czym już kilka słów było wyżej pociąga za sobą dalsze, negatywne, skutki. Nauczyciel, mianowicie, traci „wolną rękę” prowadzenia narracji, gdyż musi skupić się na wymaganiach egzaminacyjnych tożsamych z treściami podstawy programowej. Wysoki wynik egzaminu gimnazjalnego jest przepustką do dobrego liceum, dlatego też ani uczniowie, ani nauczyciele nie mają motywacji do zgłębiania historii. Szkoła, w coraz większym stopniu, staje się kursem przygotowawczym do egzaminów zewnętrznych, a nie miejscem kształtowania młodego umysłu w kierunku wszechstronności i samodzielności innymi słowy – krytycznego i twórczego myślenia. Kluczem edukacji staje się klucz egzaminu, który – co prawda – daje pewną elastyczność egzaminatorom, ale uczeń wybitnie wyłamujący się ze schematów, nie ma szans w konfrontacji z systemem.
Szkoła polska zmierzw więc ku przepaści, w której znajduje się cały system edukacji zachodu, a który to jest wzorcem dla naszej pani minister. Za parę lat możemy się spodziewać wykwalifikowanych robotników, posiadających – być może – umiejętność w swojej dziedzinie, ale nie rozumiejących i nie tworzących kultury narodowej, europejskiej, ludzkiej.
Na koniec smutna konstatacja – z rozmów z nauczycielami wynika, ze tylko jednostki pochwalają działania pani Hall. Nie widać jednak takich manifestacji organizowanych kiedyś „spontanicznie” przez pedagogów i uczniów przeciw ministrowi Giertychowi. Nikt nie krzyczy „Hall do wora, wór do jeziora” jak wtedy, choć dzisiejsza reforma jest dużo bardziej szkodliwa niż „kosmetyka” Giertycha. Czyżby znów strach przed powrotem Pis zwycięż nad zdrowym rozsądkiem?

wtorek, 2 sierpnia 2011

Miejsce dzieci w kościele (tym pisanym małą literą)


Ponieważ jestem szczęśliwym ojcem dwóch małych Szkodników (4 lata i 1 rok) zacząłem się zastanawiać nad miejscem dzieci w kościele. Właśnie tym, pisanym małą literą. Otóż tak się składa, że moi synowie należą do, tak zwanych, „dzieci żywych”, co skutkuje tym, ze nie potrafią spokojnie usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Niby nic nadzwyczajnego, ale pojawia się problem podczas niedzielnych mszy świętych. Mnie, choć przez wiele lat byłem ministrantem, nigdy dzieci w kościele nie przeszkadzały, wyłączając te, którym rodzice pozwalali biegać po całym kościele, i reagowali dopiero, kiedy malec wchodził do prezbiterium; natomiast dzieci płaczące, gaworzące etc. nie stanowiły dla mnie problemu. Teraz, kiedy sam jestem ojcem i całą rodziną chodzimy do kościoła, zauważam niechęć, ze strony innych wiernych. Jak wspomniałem Szkodniki, są dość żywe, wiedząc o tym stajemy z żoną z tyłu kościoła, a ostatnio nawet w kruchcie kościoła. Starszy, coraz więcej rozumie, nadal jednak jest dzieckiem i nie usiedzi, a tym bardziej nie ustoi w miejscu – pozwalamy więc mu chodzić w pobliżu nas – ważne, żeby nie biegał i nie hałasował. Młodszy, tez już nie chce siedzieć w wózku dlatego go wypuszczamy, a on sobie chodzi koło nas i od czasu do czasu – jak to dziecko – coś zagaworzy, czy krzyknie. Spotyka się to z niechętnymi spojrzeniami innych uczestników mszy, a czasem z bardziej stanowczymi reakcjami. Nam (mojej żonie i mnie) zachowanie synów nie przeszkadza w przeżyciu Eucharystii, pracujemy także, aby – na razie starszy – zrozumiał powagę miejsca, ale jest to proces powolny. Dlaczego o tym piszę? Otóż mam wątpliwości co robić i chcę zwrócić też uwagę innych na ten problem. Jakie są wyjścia z sytuacji? Widzę następujące:

  1. Chodzić do kościoła bez dzieci.
  2. Chodzić na msze dziecięce.
  3. Znaleźć kościół, gdzie są „kaplice dla dzieci”.

Ale każde z tych rozwiązań ma więcej minusów niż plusów.

  1. Wymagałoby to zaangażowania kogoś do opieki nad dziećmi, w czasie mszy, lub chodzenia do kościoła na różne godziny. Zatraca się w ten sposób wymiar rodzinny niedzielnej Eucharystii. Dlaczego też pozbawiać dzieci łask płynących z mszy świętej? Kolejny problem – kiedy będzie moment, aby dzieci zabierać ze sobą? Jak – nie bywając na mszy – mają się one nauczyć zachowania podczas pobytu w kościele? A przecież dzieci „kopiują” swoich rodziców, obserwując ich – muszą mieć na to szansę i czas.
  2. Jako „trads” jestem przeciwnikiem infantylizacji Najświętszej Ofiary, jaką są tzw. msze dziecięce. Dlaczego też mamy siebie (rodziców) pozbawić „normalnej” mszy i „normalnego kazania” przez kilka lat, aż dzieci dorosną? Dlaczego mamy przyzwyczajać synów do nienormalnych zachowań podczas Eucharystii (szoł zamiast kazania, uproszczone, często niezatwierdzone, modlitwy etc.).
  3. Czasem niektórzy proboszczowie tworzą kaplice, w których dzieci, oddzielone od rodziców, przeczekują mszę pod opieką katechetów czy dziewczyn z oaz itepe. Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się dobry – wszyscy idziemy do kościoła, dzieci nie przeszkadzają. Ale… w dzisiejszym świecie, kiedy autorytet rodziny i rodziców jest podważany, kiedy rodzice coraz mniej czasu spędzają ze swoimi dziećmi, takie rozwiązanie wydaje się być wpisywaniem się w niszczenie więzów rodzinnych – znów, wspomniany już, brak rodzinnego wymiaru mszy świętej niedzielnej. Rodzicom odbiera się, w pewnym stopniu, wpływ na formację religijną dziecka. A przecież to właśnie mama i tata, są podstawowymi, pierwszymi i najważniejszymi nauczycielami. Dlaczego więc, nawet instytucje Kościoła, włączają się proces rozbijania rodziny?

Nie widzę więc rozwiązania tego problemu. A może tylko wydaje mi się, ze ten problem istnieje? Może to nie ja powinienem go rozważać, ale Ci, którym dzieci w kościele przeszkadzają. Nie wiem i dlatego dzielę się tym z czytelnikami – może ktoś coś podpowie.

środa, 27 lipca 2011

Kilka wrażeń z podróży wakacyjnej


Tydzień po powrocie z wakacyjnej podroży postanowiłem spisać kilka wrażeń. Większe i bardziej szczegółowe opisanie znajdzie się – być może – w książce, która jest w planach. Przejdźmy więc do „ad remu” jak mawiał klasyk.
Tegoroczna rodzinna podróż zawiodła nas do Toskanii. Zanim jednak tam dotarliśmy, postanowiliśmy zobaczyć „zamek bajkowego króla” czyli Neuschwanstein. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Fuessen kilka kilometrów od zamku, w pensjonacie B&B Suzanne’s. Przemiła Pani właścicielka, czysty i funkcjonalny pokój, smaczne śniadania (w cenie!) – polecam www.suzannes.de. W Fuessen zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Pierwszą było przypadkowe trafienie na Mszę świętą w nadzwyczajnej formie w małym kościółku nad rzeką Lech. Chciałem wejść go zwiedzić, kiedy usłyszałem łacińskie śpiewy, a zajrzawszy przez okno zobaczyłem kapłana „ad orientem” odkładającego manipularz. Druga zadziwiająca rzecz to „zamykanie przed czasem”. Mieliśmy w planach wieczorną kawę, weszliśmy więc z Magdą i Szkodnikami do kawiarni, sprawdziwszy uprzednio, do której jest czynna. Pani poinformowała nas, że może dać nam jedynie kawę na wynos, gdyż właśnie zamykają. Nasze zdziwienie było ogromne – do godziny zamknięcia podanej na drzwiach było ponad pół godziny! Tak samo potraktowano nas w kilku kolejnych kawiarniach. Szok! Nigdzie się z tym nie spotkałem, aby w lokalu, przed zamknięciem, nie obsługiwano klientów.
Zamek Neuschwanstein rzeczywiście piękny, a przejażdżka dorożką była niezwykłą frajdą dla Szkodników.
Po dwóch dniach wreszcie Toskania. Mieszkaliśmy w Agroturystyce (czyli winnicy) 10 kilometrów od Cortony. W pobliżu było jeszcze Montepulciano znane ze znakomitego vino Nobile oraz Chiusi słynne z etruskich labiryntów. Co dzień gdzieś podróżowaliśmy gdyż szkoda było nam czasu na siedzenie nad basenem. Po powrocie ze zwiedzenia i tak kilka godzin w nim spędzaliśmy, gdyż temperatury były 34 – 38 stopni w cieniu.
Tamtejszy klimat wyraźnie nam służył: Szkodniki zdrowe – żadnych katarków, kaszelków tudzież alergii, nagminnych w Polsce; wszyscy wyspani, wypoczęci i budzący się z chęcią do życia.
Wraz z nami, we wspomnianej agroturystyce, mieszkali Norwegowie, Finowie, Belgowie i Polacy – typowi przedstawicie tzw. „warszawki”. Wszyscy byli mili, witali się przynajmniej „hello” czy „hi”, uczestniczyli w wieczornej kolacji przygotowanej przez właścicieli, starali się nie wchodzić innym w drogę i nie przeszkadzać. Wszyscy poza „warszawką”. Niemili, niekulturalni, rozmowy złożone z samych „zakrętów”, najgłośniejsi na basenie, wszystko im się należało etc. etc.. Niestety wstyd. Szkoda. Za to z rozmów z obcokrajowcami przebija się jedno – „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Każdy narzeka na swój kraj – Belgowie, że nie potrafią utworzyć rządu; Finowie, że nie podróżują, że nie mają zabytków; Norwegowie na restrykcyjność prawa. Jeśli więc ktoś chce wyjechać, bo mu się Polska nie podoba, niech wie, że w każdym kraju są „plusy dodatnie i plusy ujemne”.
Kilka słów o Mszach świętych. Niestety z przyczyn obiektywnych nie trafiliśmy na Msze trydenckie (były za daleko, a ta w Cortonie w 3 niedzielę, kiedy nas już nie było). Musieliśmy być na „zwykłych” mszach. Pierwsza niedziela to katedra w Cortonie, odprawia biskup (chrzty), całkiem poprawnie. Nb. ciekawe dlaczego chrztów udzielał biskup – czy to powszechna praktyka czy to specjalne osoby. Druga niedziela – kościół św. Franciszka w Cortonie. Ojciec franciszkanin rozpoczął od poproszenia asystentki o podanie mu kartki, z której czytał wstęp i czytania. Nie było znaku krzyża na rozpoczęcie Mszy. Kazanie trwało 30 min – cała Msza 45. W obu kościołach nieliczni klękali w czasie podniesienia (pozycje były dowolne – stanie, siedzenie), a w czasie Agnus Dei i Komunii, byliśmy jedynymi klękającymi. No cóż, aggiornamento pełną gębą.
Jedzenie w Toskanii – przepyszna. Szczególnie, jedna z najprostszych przystawek – bruschetta. Podsmażona kromka chleba obłożona jakimś specjałem – np. serem pecorino i truflami, choć najbardziej popularna i najprostsza to chleb ze świeżym pomidorem w kostkę, świeżą bazylią, w oliwie i z czosnkiem – pycha! Również inne dania – im prostsze – tym smaczniejsze. Np. pasta Checca – makaron pene z pomidorem, bazylią i oliwą; albo ichniejsza carbonara to nie makaron z toną sosu śmietanowo – jajecznego, jak to bywa w Polsce, ale makaron, na który wrzucono odrobinę jajka, żeby się ścięło i trochę szynki parmeńskiej. No i wina – nawet te najtańsze – super. Do obiadu w upalny dzień najlepsze było schłodzone Barullino, do mięs na wieczór Vino Nobile, a na deser Vinsanto i cantuccini.
Najlepsze posiłki dostawaliśmy w Cortonie w Tratorri Etrusca u Pana Mario – proste, pyszne, ze świeżych produktów. POLECAM, jak ktoś będzie w pobliżu.
No, to na koniec krótko o odwiedzonych miejscowościach. Cortona – piękne, klimatyczne miasto, ze wspaniałym jedzeniem i lodami (Gelateria Snoopy), muzeum etruskim, a w muzeum diecezjalnym malowidło Fra Angelico. Chiusi – również piękne miasto z jedną z najstarszych katedr w regionie, muzeum etruskie, podziemia, mało turystów. Warto pojechać. Montepulchiano – też malownicze miasto, choć rynek i katedra trochę zawiodły. Króluje Vino Nobile i saga filmowa „Zmierzch”. Arezzo – dla wielbicieli talentu Piera della Francesco. Ładna katedra z obrazem Maria Magdalena i grobowcem Grzegorza X. Natomiast wstęp do kościoła św. Franciszka za 6 euro od osoby to przesada.  Siena – warto odwiedzić dla katedry – przepiękna. Montefollonico – małe miasteczko niedaleko Montepulchiano z jedną najlepszych toskańskich restauracji – warto zjeść, wypić i przespacerować się, niemal pustymi uliczkami. Montalcino – nic ciekawego, nawet kościoły pozamykane – króluje Brunello – same Enoteci czyli winiarnie; jeśli jesteś w pobliżu koniecznie zajrzyj do opactwa San Antimo. Piza – miasta nie widzieliśmy, ale Katedra z przyległościami robi wrażenie. Warto. Lukka – miasto na północ od Pizy, warto na spokojnie pospacerować uliczkami i zobaczyć piękne kościoły. Myśmy się spieszyli i trafiliśmy na jakiś koncert, który zgromadził tłumy, więc nie mamy dobrych wspomnień. Florencja – największe oczekiwania i największy zawód. Jeśli nie masz w programie zwiedzania galerii (św. Marka, Uffizi etc) podaruj sobie! Myśmy, ze względu na Szkodników musieli sobie odpuścić. Katedra – z zewnątrz piękna  w środku pusta. Do kościoła św. Wawrzyńca (San Lorenzo) nie weszliśmy bo chcieli 6 ero za wstęp do remontowanego wnętrza. Warto zobaczyć Santa Croce – mauzoleum znanych florentyńczyków – Galileusza, Michała Anioła, Makiawellego etc. Ponadto – tłumnie i gorąco (bo osłonięte od wiatru). Jeśli wybieracie się do Florencji z poza niej – lepiej pojechać pociągiem – wysiada się w samym centrum, nie trzeba stresować się poszukiwaniem (niewielu) miejsc parkingowych i za nie słono płacić (3 euro za h). Nawet okoliczni włosi jeżdżą raczej koleją do Firenze.
Ach, już tęsknie za Toskanią – winnicami, słonecznikami, miłymi ludźmi, słońcem….

niedziela, 19 czerwca 2011

Misje, Kościół i dekolonizacja


Dziś w mojej parafii przebywały siostry z bezhabitowego zgromadzenia, którego nazwy – niestety – nie zapamiętałem. Po ogłoszeniach duszpasterskich jedna z sióstr opowiadała o ich pracy na misjach w Rwandzie. Opowieść ta wywołała we mnie mieszane uczucia i pewne refleksje, którymi chcę się podzielić.
Otóż, wspomniana siostra, rozpoczęła swoją narrację od ukazania warunków życia mieszkańców Rwandy, opisując ich domy (lepianki kryte liśćmi) oraz życie (śpią na matach, gotują na ogniu i kamieniach), jako coś przerażającego. Nie byłem, co prawda, w krajach tzw. trzeciego świata, ale choćby z programów Cejrowskiego wiem, że sposób życia jest ściśle zwiany z warunkami klimatycznymi i otaczającą przyrodą, a nie koniecznie z biedą. Sposób budowania domostw czy spania to pewna tradycja, która jednocześnie jest mądrością pokoleń i najlepszym sposobem życia w danym miejscu. Nie da się przeszczepić, naszych, europejskich metod na grunt Afryki czy Ameryki Południowej – inny klimat, inna fauna, flora, inna – wreszcie – mentalność ludzi.
Kolejnym punktem opowieści były wojny, które przetaczają się przez kraj i władze, które nie interesują się losem obywateli. Oczywistością jest, że wojna to rzecz straszna, zwłaszcza dla bezbronnych cywili – kobiet i dzieci. Ale wolałabym aby świat zajął się przyczynami, a nie skutkami. I wolałbym aby Kościół na misjach zajmował się trochę innymi rzeczami, ale o tym za chwilę. Przecież wojny czy sposób sprawowania rządów w Afryce jest ściśle zwiany z mentalnością mieszkańców, a jednocześnie skutkiem czegoś o czym niektórym nie wypada wspominać – dekolonizacji. Biały człowiek jest ukazywany jako ciemiężca i tyran biednych Afrykańczyków. I pewnie jest w tym odrobina racji – w takim sensie, że wszędzie zdarza się margines zła. Jednak dopóki Afryka była pod panowaniem białych był tam porządek, spokój i możliwość zarobienia. To właśnie biały człowiek ukazał autochtonom bogactwo ich ziemi – złoża mineralne, zabytki czy wreszcie turystykę. To biały człowiek przyniósł ze sobą cywilizację, pojęcie państwa, zarobek. Podkreślę jeszcze raz – zapewne wiązał się tym też wyzysk, złe traktowanie etc. ale wydaje się, że -  tak jak wszędzie – był to margines.  Teraz zaś, od lat 60 tych, przepojonych lewackimi rewolucjami, biały człowiek zostawił Czarnych im samym (a najpierw ZSRS) i śle miliony (o ile nie miliardy) dolarów w pomocy humanitarnej. Nikt jednak nie mówi o pomocy strukturalnej – zamiast dawać rybę, trzeb dać wędkę. Bo po co ryba dana kacykowi, który wyżywi siebie i rodzinę, a nadwyżki sprzeda zamiast rozdać. A tak właśnie dzieje się z większością tzw. pomocy humanitarnej. Trafia w ręce lokalnych kacyków lub nawet „demokratycznych” rządów, które otrzymane za darmo – sprzedają, a ludzie na prowincji i tak klepią biedę i tak. Więc może zamiast załamywać ręce nad biedą Czarnych, należy przyznać, ze dekolonizacja była zła i podjąć kroki w celu pomocy, ale strukturalnej – zawiązywanie spółek, tworzenie firm, eksploatację na warunkach wolnego rynku. Notabene na temat dekolonizacji jej sutków wspaniały esej napisał Waldemar Łysiak i zamieścił w książce Wyspy Bezludne – „Ballada o czarnym makapho i o duchach”.
Trzecia refleksja natury bardziej ogólnej. Siostra misjonarka pięknie opowiadała, o życiu i udrękach ludzi w jej wiosce. O pomocy jaką niosą – leczenie, edukacja etc. Jednak – co zwróciło moją uwagę – ani razu nie wspomniała o ewangelizacji, nauczaniu religii, chrztach, nawróceniach. Nie neguję potrzeby cywilizowania tych obszarów, ale Kościół jest misyjny w sensie nauczania, a reszta ma być przy okazji. Chrystus powiedział: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię”, a nie „Idźcie na cały świat i leczcie, edukujcie, budujcie studnie, domy etc.” Niestety misjonarze – wydaje się, bo nie jest to pierwszy przypadek kiedy słyszę z ust misjonarzy o, przede wszystkim, pomocy materialnej, a wcale o nauczaniu – zapominają kim są i Kogo reprezentują. Odnoszę wrażenie problemów z Eklezjologią wśród misjonarzy. Być może widząc nędzę tamtych ludzi, a drugiej strony mając wpojone posoborowe ujęcie „Człowiek drogą Kościoła”, przedkładają  sprawy materialne nad duchowe. Tak jakby zapominali co jest tak naprawdę ważne – czy pełny brzuch czy Chrystus w sercu tych ludzi? Pewnie, że najlepiej by było jakby szło to w parze, ale trzeba pamiętać, że Chrystus powiedział też „ubogich ZAWSZE będziecie mieć wokół siebie”, co znaczy, że nie nakarmimy wszystkich pokarmem ziemskim, a rolą Kościoła i jego misjonarzy jest – przede wszystkim – karmienie ludzi Chrystusem.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Czarny Sakrament – prawdziwe czy nie?


Jakiś czas temu wpadła mi w ręce książka Czarny Sakrament, autorstwa D.M. Kiely i Ch. McKenna, wydana przez Frondę. Jako, że zachęcał do jej przeczytania Jan Pospieszalski, podczas jednego ze swoich programów, postanowiłem zrobić to i ja.
Nie mam zamiaru pisać recenzji a jedynie kilka luźnych refleksji na temat tej pozycji, jednak czuję się w obowiązku zacząć od przedstawienia, pokrótce, treści. Otóż jest to zbiór dziesięciu przypadków „opętań” i egzorcyzmów, jak napisano na okładce. Połowa to opowieść pastora, drugie pięć to wspomnienia katolickiego zakonnika. Niestety wiele można zarzucić tłumaczeniu – miejscami niechlujne, miejscami po prostu błędne (najbardziej zapadła mi w pamięć „psychologiczna linia telefoniczna”, która jak wynikało z kontekstu była telefoniczną pomocą psychologiczną czy też infolinią psychologiczną).
Podczas czytania książki zaświtało mi kilka refleksji, wątpliwości i pytań, na które nie potrafię udzielić odpowiedzi, a którymi chciałbym się podzielić z czytelnikami.
Pierwsza sprawa to język książki. Może jest to wyniki niezbyt dobrego tłumaczenia, ale jest on niezwykle prosty i „sensacyjny” – bardziej kojarzący się z podrzędnymi czytadłami albo z językiem brukowców. Czarny Sakrament czyta się jak horror, momentami klasy B, a nie jak poważną pozycję o działaniu Szatana. Zastanawiam się czy większość odbiorców jej tak nie potraktuje – jak „fajne czytadło” ale nic więcej?
Po kilku przypadkach zastanowiło mnie też odniesienie do podtytułu – „Prawdziwe historie opętań i egzorcyzmów”. Otóż okazuje się, ze opętań jest w książce niewiele – większość opowieści dotyczy nawiedzania przez duchy oraz dręczenia.
I tu pojawia się kolejna wątpliwość – czy Katolicyzm uznaje nawiedzenia przez „duchy”? Oczywiście, spotkałem się w literaturze z kontaktami z duszami zmarłych, którzy przyszli prosić o modlitwę – choćby św. siostrę Faustynę, ale w Czarnym Sakramencie są opisy „duchów”, które z niewiadomych przyczyn pozostały na ziemi i – być może – nie zdają sobie z tego sprawy. Przecież, wg. Katechizmu, ostateczne rzeczy człowieka to śmierć, sąd, niebo albo piekło (przejściowo czyściec), a nie straszenie na Ziemi. Nie wiem jak to wyjaśnić i w dostępnej mi literaturze nic na ten temat nie znalazłem – poza wspomnianymi już wizytami dusz w czyśćcu cierpiących, za wolą Bożą.
Momentami miałem wrażenie, że to zjawiska paranormalne jak z „archiwum X” czy „Ghostbusters”.
Kolejną wątpliwość wzbudziły egzorcyzmy przeprowadzane przez pastora anglikańskiego. Wiemy, że anglikanie nie mają sukcesji apostolskiej, a więc pastor to nie kapłan – nie posiada świeceń. W Kościele Katolickim egzorcyzmy zarezerwowane są dla kapłanów i to specjalnie predestynowanych do tej funkcji. Wynikałoby z tego, że „moc” Kościoła Rzymskiego jest mniejsza niż anglikańskiego, albowiem tam każdy może egzorcyzmować, a u nas tylko kapłan. Jak to się ma do sukcesji zawartej w Ewangelii? Czy takie egzorcyzmy przeprowadzone przez „pana” pastora mają tę samą moc jak egzorcyzmy przeprowadzone przez wyświęconego kapłana? Jakie znaczenie w egzorcyzmie ma przyzywanie Tej, która zdeptała głowę węża, Maryi, której nie wzywają anglikanie?
W opowieściach zawartych w Sakramencie znalazłem jeszcze jedną niepokojącą rzecz – brak mocy modlitwy i świętych, poświęconych, obrazków. W niektórych historiach atakowani przez złego ducha modlili się odmawiając różaniec, wzywali św. Michała Archanioła, a nie zmieniało to zasadniczo ich położenia – zło nic sobie z tego nie rozbiło. Czyżby nasze modlitwy nie były wysłuchiwane? A co z mocą różańca, a której tak wiele można przeczytać choćby u św. Ludwika Marii?
Ostatnią sprawą, w porównaniu z powyższymi, najmniej istotną, jest powielanie przez autorów nieprawdziwych informacji na temat prześladowania i palenia czarownic – choć trzeba im oddać, że wspominają, iż kraje protestanckie były pod tym względem bardziej restrykcyjne.
Nie wiem, więc jak traktować Czarny Sakrament. Jako zbiór ciekawych ale wątpliwych opowiastek umoralniających? Czy jako opis rzeczywistych wydarzeń, które jednak rzucają cień na Katechizm? A może ani jedno ani drugie?

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

RP, PRL bis czy po prostu PRL?


„i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie”

Z. Herbert, Przesłanie Pana Cogito


Jakiś czas temu obejrzałem w kinie Czarny Czwartek. Wspaniały paradokument o wydarzeniach z grudnia 1970 roku w Gdyni. W tej chwili skończyłem oglądać film p.t. Nil.
Po obu tych filmach wzrastał we mnie gniew i sprzeciw. Najgorsza jednak była bezsilność. Sprzeciw wobec tego co widziałem, wobec rzezi niewinnych ludzi idących do pracy, wobec traktowania bohaterów polskiego podziemia przez komunistów.
Bezsilność, bo nic nie można już zrobić – stało się. Jak ja bym się zachował w takiej sytuacji? Czy należałbym do tych niezłomnych czy od razu podpisałbym lojalkę. Nie wiem, ale podziwiam tych, którzy się złamać nie dali.
I wreszcie gniew, pewnie niechrześcijański, ale ludzki. Że to bydło, bo na miano Człowieka nie zasługują mordercy niewinnych robotników i bohaterów wojny, jeszcze w tzw. wolnej Polsce żyło nie niepokojone, pobierając mundurowe emerytury i śmiejąc się w twarz swoim ofiarom i ich rodzinom.
A wszystko to dzięki Michnikom, Bolkom et consortes.
Nie znajduję słów na ten brak sprawiedliwości. Wiem, że Bóg odda wszystkim, ale… jednak to Bóg dał nam Państwo po to aby wprowadzało pewną równowagę. Rzeczpospolita w tym względzie się nie sprawdziła. Dlatego pomimo tego, ze mamy wolny rynek, w pewien sposób wolne media to nie mamy wolnego Państwa bo nie zapewnia podstawowej zasady swoim obywatelom – sprawiedliwości.
Nie wiem już czy mamy Najjaśniejszą Rzeczpospolitą czy po prostu nadal PRL. Nie czuję, ze to moje Państwo, że to moja ojczyzna, skoro ludzie, którzy nią rządzą nie mają sumienia.
Zapomina się o ofiarach i o katach. „Wybierzmy przyszłość” brzmi podobnie jak „Liczy się Tu i Teraz” – ważne żeby nie ruszać Przeszłości. Bo polityka, bo nie czas, bo… Zaciera się pamięć o tych co walczyli, co się nie dali złamać, co chcieli lepszej Polski.
Nie potrafię przebaczyć bo i nie mam prawa – tym którzy osobiście wykonywali wyroki i tym „w białych rękawiczkach”, którym nie zależało na wyjaśnieniu spraw i na sprawiedliwości

poniedziałek, 21 lutego 2011

Iota Unum raz jeszcze


Właśnie udało mi się przestudiować, wielokrotnie wspominaną, książkę prof. Romano Amerio Iota Unum. Piszę przestudiować, bo o zwykłym czytaniu, w przypadku tego tomiszcza, mowy nie ma.
Rozważania na temat kondycji Kościoła po Vaticanum Secundum można znaleźć w wielu innych książkach, choćby w „Oni Jego zdetronizowali” abp Lefebvra, czy artykułach. Opracowanie prof. Amerio jest jednak, pod wieloma względami, wyjątkowe. Po pierwsze jest to – chyba – najszersze ujecie problemu, które nie zajmuje się tylko Soborem, ale też wieloma wydarzeniami po nim, zwłaszcza tymi, które, pod pretekstem Ducha Soboru odchodzą od jego litery. Po wtóre układ książki jest katechizmowy – podział na rozdziały, a w nich wypunktowane konkretne zagadnienia, co znacznie ułatwia odbiór i, wspomniane wyżej, studiowanie. Kolejną zaletą książki jest prostota języka – nie trzeba być teologiem czy filozofem aby zrozumieć na czym polegają problemy współczesnego Kościoła. Niektórzy pewnie się obruszą, ale za ogromny plus uznaję „nielefebryczność” tekstu. Profesor Amerio nie odrzuca Soboru, nie odrzuca papieży czasów posoborowych, unika oceniania ludzi, skupia się na faktach. Pisze niejako z pozycji Erazma z Rotterdamu, a nie Marcina Lutra – krytykuje, pozostając wiernym. Jest to też ksiązka w niewielkim stopniu emocjonalna, co także świadczy na jej korzyść, jako dzieła naukowego.
Nie będę, oczywiście, przytaczał ani nawet streszczał treści omawianego dzieła, chciałbym jednak pokusić się o pewne podsumowanie. Po przestudiowaniu tych, prawie, 900 stron doszedłem do wniosku, że przyczyny kryzysu, o którym pisze autor omawianej książki, są zaledwie dwie. Ale ich skutki to właśnie to, co możemy zobaczyć – puste kościoły, brak ortodoksji i ortopraksji , alekatolicyzm, brak czci dla Najświętszego Sakramentu etc. Te przyczyny to humanizm, który sam w sobie nie jest zły, ale jeśli staje się podstawą religii, zaczyna być niepokojąco. Problem leży w tym, że Kościół zaczął zbyt dużą uwagę przywiązywać do zadowolenia ludzi, a zbyt małą do tego aby tych ludzi prowadzić ku Bogu. Druga przyczyna to brak zdecydowanej reakcji odpowiedzialnych – papieży, biskupów (ba! Wielu biskupów przyłączyło się do wdrażania „postępu”) - na niezgodne z nauczaniem Kościoła zmiany, czego najbardziej jaskrawym przykładem, a nie poruszonym w książce, jest sprawa Komunii św. na rękę. Co więcej – nieortodoksyjne wypowiedzi, czasem prostowane, częściej nie, pojawiały się w gazecie watykańskiej L’Oservatore Romano. I tu, niestety, zabrakło zdecydowania Głowy Kościoła.
Polecam szczerze tę książkę wszystkim zaangażowanym katolikom. Tradycjonaliści, znajdą tam kolejne argumenty, dzięki którym będą toczyć boje o Zasady. Ci, którzy twierdzą, że mamy do czynienia z Nową Wiosną, może zauważą, że nie wszystko co biorą za dobrą monetę, jest zgodne z naszą wiarą.

niedziela, 6 lutego 2011

Dokąd zmierza PFReL


Właśnie kończę czytanie najnowszego numeru Pro FIDE Rege et Lege.  Pośród lepszych i gorszych, mniej lub bardziej naukowych artykułów trafiłem na kuriozum Jest nim tekst „Z dziejów Apartheidu w Afryce. Rządy Douglasa Iana Smitha w Rodezji Południowej” autorstwa Krystiana Chołaszczyńskiego.

Artykuł znajduje się w odpowiednim dziale Prawo i Politologia, ale jakoś nie bardzo pasuje do linii pisma i KZMu, którego kiedyś PFReL było organem. Zrazu bowiem myślałem, i miałem nadzieję, że znajdę w nim rzetelny opis i ocenę zjawiska apartheidu, bez zacięcia „prawoczłowieczego” i lewackiego, ale i bez apologii. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałem artykuł będący kompletną porażką i pod względem naukowym i tematycznym.
Po pierwsze niewiele dowiedziałem się o Rządach Douglasa Smitha, gdyż najwięcej treści zajmuje analiza samego zjawiska apartheidu na podstawie RPA. Ponadto cały tekst oparty jest na pracach, które trudno uznać za rzetelne, skoro zostały wydane w Polsce w latach 60 ubiegłego wieku.

Autor w analizie zjawiska segregacji rasowej zupełnie abstrahuje od uwarunkowań historycznych i ocenia wydarzenia w południowej Afryce z punktu widzenia współczesności. Zapomina o Burach, osiedlających się na tej niegościnnej ziemi i tworzących pierwsze farmy. Takoż o ich ciężkiej pracy i walce o swoje, choćby z Anglikami podczas wojen burskich. Nie wspomina wreszcie, ze Czarni mieszkańcy nie są autochtonami na tym terenie, a przybyli tam z północy gdyż Biali dawali pracę, jedzenie i opiekę. Nie zwraca uwagi na fakt, że segregacja miała na celu zapobieżenie wynarodowieniu białych i rozpuszczeniu się ich w ogromnej masie przybywających wciąż na bogate południe murzynów. Z powyższych powodów uważam, ze apartheidu nie trzeba pochwalać, ale można zrozumieć. Wreszcie nie wspomina nic o obecnej sytuacji białych, która jest tragiczne – wielu zginęło z rąk czarnoskórych bandytów, wielu jest zastraszanych i wielu wyjechało w obawie o życie swoje i rodziny.

Największym jednak zaskoczeniem był tekst, którego absolutnie nie spodziewałem się przeczytać w opisywanym periodyku: „Konkludując, z całą stanowczością mogę stwierdzić, że rasizm w jakiejkolwiek formie, czy to segregasie, czy to apartheid, jest sprzeczny z powszechnie obowiązującym prawem międzynarodowym publicznym.” Otóż po pierwsze apartheid nie jest tożsamy z rasizmem, który polega na ocenie wartości ras. Natomiast apartheid dążył jedynie do ich „nie mieszania się”. Ale najważniejszym przełom jest fakt, że najbardziej chyba, antyestabliszmentowe pismo powołuje się na prawo międzynarodowe. Nie wiem jak to rozumieć.

Odniosłem wrażenie, mam nadzieję, że błędne, iż takt ten był „wrzutką” produkującą publikację osoby, która potrzebowała jej do oceny pracy naukowej albo do otrzymania tytułu naukowego, a krewny i znajmy królika załatwił. Jeszcze raz powtórzę – mam nadzieję, ze się mylę, ale artykuł ten tak nie pasuje do PFReL i pod względem tematycznym i pod względem naukowym, że zaskakuje jego obecność w tym piśmie.

Podczas czytania tego tekstu, przypomniał mi się mój wujek – pływający – który po pobycie w RPA, w czasach komuny, panującej u nas, opowiadał jak zazdrościł murzynom ich zamożności i wolności w porównaniu do Polaków pod bolszewickim butem.

czwartek, 20 stycznia 2011

Początek

Chcąc rozszerzyć możliwość kontaktów uruchamiam drugiego bloga. Przez jakiś czas będę prowadził równolegle niniejszy i tan na frondzie. Co będzie dalej - zobaczymy.