piątek, 9 grudnia 2011

Zmysł katolicki czyli jeszcze raz o dzieciach w kościele


Przynosili mu również dzieci, żeby ich dotknął; lecz uczniowie szorstko zabraniali im tego. A Jezus, widząc to, oburzył się i rzekł do nich: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jako dziecko, ten nie wejdzie do niego.” I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je.
Mk 10, 13 – 16

Polska to dziwny kraj. A właściwie Polacy to dziwni ludzie. Nie ma w tym nic odkrywczego i w dalszej części tekstu nie będzie. Niby ponad 90% katolików, a w wyborach 20% dostają partie jawnie antyklerykalne. Pomijam tu niezgodność z nauczaniem Kościoła działań podejmowanych przez inne partie.
Wynika to – w moim przekonaniu – ze słabości Kościoła hierarchicznego i jego sojuszu z „tronem” oraz braku, swoistego, sensu fidei – zmysłu wiary – u tzw. katolików. Niby do kościoła w niedzielę (i to nie każdą) tak, ślub kościelny też, dzieci do chrztu, komunii i bierzmowania trzeba posłać, bo bez tego ślubu nie dostaną. Z drugiej strony środki antykoncepcyjne, zabijanie nienarodzonych, oszukiwanie, kombinatorstwo, złodziejstwo, zdrada, wolna miłość (a może szybka?) i „nie będziemy klękać przed biskupami” (a jak się ślub brało w czasie kampanii wyborczej to przed abp Gocłowskim się klękało czy nie?).
Wydaje się, ze podobnego zmysłu brakuje katolikom będącym przeciwko obecności małych dzieci w kościele. Od jednego z komentatorów moich wcześniejszych, na ten temat, wpisów:


dowiedziałem się, żem pyszny bo chce chodzić z dziećmi do kościoła, a te mogą (bo nie musza!) komuś przeszkodzić. Pewnie wyjdę w oczach tej osoby (o ile czyta bloga) na jeszcze większego pyszałka, ale uważam, ze obecność dzieci (a właściwie chodzi mi tu o całe rodziny) w koiciele jest konieczne i ma trzy wymiary.

Pierwszy – praktyczny. Kościół po prostu potrzebuje młodych, którzy przygotują i poprowadzą swoje pociechy. Już dziś jest ogromna nadreprezentacja starszych w kościele. Młodzi bowiem, w swej masie, wolą imprezować, sikać do zniczy, głosować na Palikowa niż iść do Kościoła. Każdy, kto przychodzi na Mszę święto i przyprowadza swoje potomstwo jest godny szacunku i chce – tak mi się wydaje – wychować dzieci w Wierze. Jest przez to na wagę złota i to dosłownie. Bo nie tylko jako świadek i wychowawca, ale jako donator. To jest przyszłość i być albo nie być Kościoła w sferze materialnej. Moherowe babcie, którymi zresztą część kleru tak pogardza, nie są wieczne i kiedyś odejdą – kto będzie wówczas utrzymywał Kościół?
Drugi wymiar – moralny. Kościół, a w związku z tym wierni, są za życiem, za dziećmi, za wielodzietnością. Dlaczego wiec nie idą za tym czyny? Odnoszę czasem wrażenie, że ludzie, którym przeszkadzają moje dzieci (choć – uprzedzając – nie są bezstresowo wychowywane, ale to jednak dzieci) uważają – masz dzieci, twoja sprawa, ale wara mi z kościoła, bo gaworząc, ale śmiejąc się przeszkadzają mi w modlitwie. W ten sposób dzieci stają się prywatnym problemem rodziców, a Kościół (jako wspólnota wierzących) nie chce brać za nie odpowiedzialności, nie chce uczestniczyć w ich życiu, bo są głośne, bo czasem chodzą po świątyni. Inaczej: dzieci – tak, ale jak najdalej od kruchty – trzymajcie je w domu, póki nie dorosną. Ale czy nie bywając w kościele, kiedykolwiek nauczą się jak tam się zachować? Czy ta postawa nie przypomina aby tej z wiersza Ignacego Krasickiego p.t. Dewotka?
Wreszcie trzeci wymiar – ewangeliczny. Chrystus powiedział jasno to, co znajduje się w  motto niniejszego wpisu. Nigdzie nie wspominał ani o wieku dzieci, ani o ich zachowaniu. Pan Jezus stawiał dziecięcą wiarę i ufność jako wzór. Czyż ci, którzy dziś chcą wyrzucić dzieci z kościołów nie zachowują się jak uczniowie z Ewangelii, którzy odpychali dzieci aby – no właśnie – nie przeszkadzały Mesjaszowi w odpoczynku? Kto wiec jest pełen pychy, ja bo chcę CAŁĄ rodziną chodzić do kościoła, czy ten, który mi tego zabrania?

Na koniec mam propozycję dla proboszczów, którzy nie chcą infantylizować Mszy, a jednocześnie chcą przyciągnąć młode małżeństwa. Zróbcie Mszę dla Rodzin z małymi dziećmi. Nie uproszczoną, nie skróconą, z kazaniem skierowanym do dorosłych. Ci zaś, którym dzieci przeszkadzają będą wiedzieć, żeby na te Msze nie przychodzić. 

piątek, 2 grudnia 2011

Znowu o szkole, czyli zboczenie zawodowe


W tym roku szkolnym uczniowie trzecich klas gimnazjum będą pisali nowy egzamin. Nowość polega  na rozłączeniu przedmiotów. Miast dotychczasowych części humanistycznej i matematyczno-przyrodniczej będą cztery: język polski, historia z wos oraz matematyka i przyroda.
Działanie to jest, swoistym, przyznaniem się do błędu współczesnych edukatorów, którzy – jeszcze do niedawna – stwierdzali, że uczeń gimnazjum powinien posiąść ogólna wiedzę o świecie i ją wykorzystać w praktyce, a nie rozdzielać jej na poszczególne dziedziny.
Jako historyka, początkowo ucieszyła mnie ta zmiana. Dotychczas bowiem, dla utylitarnie nastawionej, dzisiejszej młodzieży, nie było dużej motywacji do nauki historii. Padały stwierdzenia, że to niepotrzebne, że się nie przyda, że po co, jak nawet na egzaminach historia pojawia się sporadycznie. Oczywiście, dobry nauczyciel ma swoje metody i instrumenty, dzięki którym może zachęcić uczniów do nauki, jednak atmosfera specjalizacji i użyteczności (vulgo: ewentualnego, przyszłego zarobku) nie sprzyja nawet najlepszym pedagogom. Uczniowie mogą lubić lekcje, z przedmiotu, który nie jest ich pasją, lecz nie przekłada się to na ich wiedzę czy umiejętności – na zasadzie fajna, ciekawa lekcja, ale fizyka to jest to.
Reforma egzaminu dała nauczycielowi historii dodatkowy atutu – wszyscy go zdają.
Cieszyło mnie to do momentu, w którym  nie zobaczyłem informatorów zawierających szczegółowe wymagania i przebieg egzaminu. I oto okazuje się, ze egzamin z historii i wos (podobnie jak z przedmiotów przyrodniczych  - w tym z fizyki czy chemii [sic!]) ma składać się tylko z zadań zamkniętych! W większości są to testy wielokrotnego wyboru, gdzie prawidłowa odpowiedź jest tylko jedna.
Jaki to ma skutek? Uczeń może „strzelać”, albo dojść do odpowiedzi droga eliminacji (co nie jest jeszcze takie złe), ale nie musi posiadać wiedzy czy umiejętności. Testy te nie są wymagające – nie wymagają interpretacji, chronologii, myślenia, łączenia wydarzeń w związki przyczynowo-skutkowe. Wystarczy, jak do testów na prawo jazdy, „przeroboć” odpowiednią ilość zadań.
Mamy więc kolejną reformę, która czyni z nauczycieli szkoleniowców prowadzących kursy przygotowujące do egzaminów. Kolejna porażka pani minister Hall. Co na to nowa minister? Czy pójdzie tą samą drogą, czy może zacznie odwracać tendencję. Szczerze wątpię.