czwartek, 16 stycznia 2014

Co z tym WOŚP?

Ponieważ tegoroczna burza wokół Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nie ucichła, i ja postanowiłem dorzucić swoje trzy grosze, przedstawiając moje zdanie i włożyć kij w mrowisko.

Kiedy Jurek Owsiak zaczynał swoją przygodę z WOŚP ja przygotowywałem się do matury. Ponieważ był to czas przełomu (początek lat 90) dla mnie, niewyrobionego światopoglądowo (poza zoologicznym antykomunizmem) była to akcja wzorowa. Co roku jakoś żałowałem, że nie biorę w niej udziału aktywnie. Działo się tak przez kilka lat, dopóki pewne sprawy nie stawały się coraz jaśniejsze, a inne coraz mroczniejsze. Od wielu już lat nie wspieram WOŚP a dlaczego konkretnie - wyłuszczę poniżej.

Zanim jednak przejdę do meritum kilka zastrzeżeń.

1. Jak najbardziej jestem za tym aby pomagać osobom poszkodowanym i jak tylko mogę to robię to wspierając Caritas czy inne fundacje choćby przez stronę dobroczynnosc.com

2. Jestem zwolennikiem wolności i nikomu nie narzucam swojej wizji - jak ktoś chce niech wspiera WOŚP, ale proszę jednocześnie o uszanowanie mojej woli

Po powyższych uwagach mogę przejść do rzeczy. Otóż w małym stopniu interesują mnie rozliczenia finansowe Orkiestry, gdyż wiele się o tym pisze i jak ktoś uważa, że jest coś nie w porządku, to nich nie daje. Choć warto wiedzieć i to:  Wośp zbiera na waciki .Ja jednak nie wspieram fundacji Jurka Owsiaka z innych powodów.

Po pierwsze nie odpowiada mi koncepcja „nadmuchanej” imprezy, co generuje, zupełnie niepotrzebne - moim zdaniem - koszty. Te „wejścia” na antenę, kilkukrotnie w ciągu dnia, w telewizji publicznej, ciągłe reklamy w mediach przed finałem, imprezy w poszczególnych miastach sponsorowane przez samorządy etc. Wydaje się, że skórka nie warta jest wyprawki. Są fundacje, które generują podobne lub wyższe obroty przy dużo mniejszym szumie i skromniejszym anturażu. 

Po drugie nie pasuje mi, i wiąże się to z wcześniejszym akapitem, rozbuchane ego samego twórcy fundacji. Przypomina mi w tym jednego z naszych byłych prezydentów - tamten rozwalił komunę, bez tego zawali się polska służba zdrowia. Nie widzi on potrzeby odpowiadania na „niewygodne” pytania, a każdy kto ma wątpliwości jest uznawany za „heretyka”, z którym nie warto rozmawiać. Wykorzystanie do własnych celów ciężko chorego dziecka i „uśmiercenie” go publiczne jest poniżej wszelkich standardów. Jurek Owsiak jest zresztą obecny z mediach nie tylko ze względu na swoją dobroczynność, ale także jako uczestnik debaty politycznej wpisując się w jej konkretny przekaz, który nazywa się powszechnie salonowym lub mainstreamowym. Ostatnie wystąpienia przeciw konkretnym mediom czy osobom w sposób, który każdego innego wyrzuciłby poza nawias debaty publicznej, a na pewno poza grupę autorytetów moralnych, zostały podchwycone przez wspierające go media. Owsiakowi wolno więcej. Osoby zapraszane na Woodstock (a także te z niego usuwane - vide: Przystanek Jezus)  wskazują precyzyjnie gdzie znajduje się polityczne „zaplecze” WOŚP. Ewangelia mówi: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa” Mt. 6,3

Ostatnią sprawą jest promowana przez twórcę fundacji filozofia. „Róbta co chceta” to nie jest hasło z mojej bajki. Promocja konkretnych postaw (o czym było we wcześniejszym akapicie) i religii (sekta Krysznowców na Woodstock) dezawuuje, w moim przekonaniu, WOŚP. Fundacja jest bowiem wciągana - poprzez swojego przywódcę - w dyskurs polityczny i światopoglądowy. Wypowiedzi Owsiaka odnośnie sprawy katastrofy Smoleńskiej (chodzi mi o jej banalizację - nie wnikam w szczegóły) czy, wcześniej, eutanazji stawiają go przeciw cywilizacji życia. Nie wiadomo też jakie jest zdanie twórcy Orkiestry na temat zabijania nienarodzonych. Antykościelne wypowiedzi Owsiaka, wyrzucenie onegdaj Przystanku Jezus, a teraz przyjęcie go pod restrykcyjnymi warunkami, promocja permisywizmu moralnego również mi nie odpowiada. 


Wiem, że porównanie jest ostre, ale takie są prawa felietonu - kiedy diabeł chce człowieka oszukać może go nawet uzdrowić z choroby. Zbieranie na chore dzieci nie implikuje dobrych intencji w ogóle, a cel nie uświęca środków. Dlatego - proszę - nie zmuszajcie mnie do wpłacania na WOŚP!

sobota, 30 marca 2013

Życzenia Wilekanocne


“Uwierzyłeś Tomaszu, bo Mnie ujrzałeś; błogosławieni, 

którzy nie widzieli, a uwierzyli.” J 20,29

Chrystus cierpiał i umarł dla naszego zbawienia, a 

zmartwychwstając dał nam nadzieję życia wiecznego. 

Życzę abyśmy w te świąteczne dni i w codziennym 

zabieganiu nie zgubili Tego, który jest najważniejszy – 

Pana Jezusa oraz Jego darów.

Rafał Narajczyk z żoną Magdą oraz synami Szymonem 

Piotrem i Tymoteuszem Piusem

poniedziałek, 18 marca 2013

Habemus Papam..

Właściwie miałem już przygotowany mądry tekst analizujący papieża Franciszka, jego przeszłość i postawy.
Wszystko jednak skasowałem.
Faktem jest, że wybór kolegium kardynalskiego przyjąłem z pewną dozą nieufności, gdyż działania kardynała Bergoglio z jego stolicy biskupiej nie napawały mnie, katolika integralnego czy też tradycyjnego, nadzieją.
Pierwsze gesty Ojca Świętego, zwłaszcza w kwestiach liturgicznych napełniły mnie głębokim smutkiem.
Nie będę jednak ich analizował i krytykował. Bo i papież ma nad sobą zwierzchnika - Chrystusa. Dlatego postanowiłem się odwołać do instancji wyższej i po prostu więcej się modlić za Wikariusza Chrystusowego do  czego i Was zachęcam, Drodzy Czytelnicy.


Oremus pro Pontifice nostro Francisco. Dominus conservet eum, et vivificet eum, et beatum faciat eum in terra, et non tradat eum in animam inimicorum ejus. 
 Fiat manus tua super virum dexterae tuae. Et super filium hominis quem confirmasti tibi. 
 Sancte Francisce, ora pro nobis!

wtorek, 19 lutego 2013

Łysiak odjechał KARAWANEM


Muszę zacząć od wyjaśnienia (nie po raz pierwszy). Jestem wielbicielem Waldemara Łysiaka, a – poniekąd – Jego uczniem. To książki Mistrza ukształtowały moje podejście do sztuki, to dzięki niemu zostałem  historykiem, przez Łysiakowe Napoleoniady pisałem pracę magisterską o Księstwie Warszawskim. Wreszcie Łysiakowa publicystyka formowała mnie politycznie. Człowiek jednak dorasta, dojrzewa, uczy się i zaczyna dostrzegać też inne kolory niż czarny i biały. Zaczęła się konfrontacja z Mistrzem i choć nie ze wszystkim się zgadzałem, nadal był moim wielkim autorytetem.  Do ostatniej książki. Pisałem już wcześniej, ze Łysiak zalicza spadek formy, vide: Satynowy historyk sztuki.

Karawana Literatury jest pierwszą książką Łysiaka, która „męczyłem” – nie wciągnęła, a wręcz przeciwnie – denerwowała. Wydawało się, ze temat ciekawy i ważny. A wyszła książka złożona z cytatów. Mało Łysiaka w Łysiaku. A ten, który jest, jest żenujący.

Mistrz pisze przede wszystkim o sobie. Nie robiłem statystyk w trakcie czytania, ale bardzo często pojawia się odniesienie do własnych przeżyć, w których to Waldemar Łysiak jest idealnym punktem odniesienia. Był prekursorem wszystkiego, znosił najcięższe szykany za komuny etc. Etc. Czytać hadko. Wolałbym jednak mniej Łysiaka o Łysiaku.

Jak wspomniałem książka to właściwie zlepek cytatów. Właśnie CYTATÓW – Łysiak nie referuje poglądów czy zdań ale jest podaje – gdzie tu wkład własny „literata”? Chyba od pisarza można wymagać, ze napisze tekst i poda ewentualne odnośniki. A tu wygląda jakby Mistrz chciał sobie nabić wierszówkę i z treści wystarczającej na większy artykuł zrobił książkę dodając sążniste cytaty.

Niedobrze na odbiór książki wpływa też fakt, ze autor co i rusz się powtarza. Zmienia trochę stylistykę ale pisze po kilkakroć to samo, tyle że w innych rozdziałach. Dodatkowo, choć książka ma być o literaturze, Łysiak co chwila wtrąca inne media. Jeden z rozdziałów jest w zasadzie o filmie, tylko po to aby potwierdzić tezę. Nie tego chcę w książkach Mistrza.

Wulgarny język nie jest u autora Statku niczym nowym. Jednak to co prezentuje w niektórych miejscach omawianej książki zniesmaczyło mnie ogromnie. Rozumiem, że szokowanie jest najlepszym sposobem aby ukazać zwyrodnienie współczesnej kultury, ale to taplanie się w bagnie i wciąganie w nie czytelników nie jest niczym pozytywnym, a wręcz obrzydliwym.

Da się zauważyć, ze politycznym spojrzeniem Mistrza rządzą trzy trumny  - Napoleona, Piłsudskiego i Dmowskiego. Przy czym dwóch pierwszych autor bezgranicznie uwielbia (jak Lis Tuska), a o trzecim dobrego słowa nie powie (jak Kuźniar o Kaczyńskim). Zaślepia to podejście autora Wysp Bezludnych i powoduje używanie powszechnie idiotycznego, moim zdaniem, określenia – neoendecja. Zwłaszcza, że przylepia tę łatkę zupełnie z kosmosu. Można by tak nazwać twórców Pro Fide Rege et Lege lub Myśli Polskiej, ale Najwyższego czasu!???Odnoszę wrażenie, ze epitet ten (bo tak jest przez Mistrza traktowane to słowo) ma tę samą wartość emocjonalną co „faszyzm” dla lewaków, ergo: każdy kto nie przyjmuje łysiakowania jako słowa objawionego, a nie jest lewakiem – jest neoendekiem.

Ciekawe jest zresztą, że Łysiak zapiera się, ze nie pisze recenzji, bo jest literatem, jeno raportuje. No dobrze – punktuje lewackie podejście do kultury (a literatury w szczególności), obśmiewa (ustami innych) autorytety Gazet Wyborczej et consortes, ale najbardziej dostaje się jednak pisarzom „prawicowym”. Bo to o nich stworzył autor dwa odrębne rozdziały – Dolina Nicości o Wildsteinie i Casus Ziemkiewicza o RAZie. I jeden i drugi (choć teraz piszą wspólni z Łysiakiem w DoRzeczy) zostają zmieszani z błotem, choć mój imiennik Rafał Ziemkiewicz dostaje w tym tekście dubeltowo. Nie wiem czy autor Ceny tak bardzo boi się konkurencji, która mu wyrosła przez te lata na prawicy czy chce koniecznie pokazać, że "oni wszyscy z Niego", ale jest to żenujący popis choroby Wałęsowej – czyli wysokiego poczucia samozajebistości. Co więcej Łysiak krytykuje kolesiostwo i wzajemne wspieranie się literatów oraz dziennikarzy. Beszta RAZa za to, ze napisał tekst o własnym Zgredzie. I pisze to człowiek, którego kilka rozdziałów opisywanej książki, pojawiło się wcześniej w Uważam Rze. Tragikomiczne.

Ale to jeszcze mało. Łysiak popełnia kilka takich głupot w tekście, że nie wiadomo, czy poszedł drogą, wspomnianego" Ziemkiewicza, który przyznał się kiedyś, że nie sprawdza cytatów, czy jest tak zadufany w sobie. Na stronie 12 autor ustawia JRR Tolkiena na jednym poziomie z Danem Brownem i Rowling i autorką sagi o wampirach. Tolkien – profesor literatury, jeden z inklingów – stworzył nową mitologię. Stworzył w literaturze świat od początku do końca. Nie jest ona lepsza od mitologii greckiej czy rzymskiej – jest inna.  A co najważniejsze – schrystianizowana. Ponadto dzieła Tolkiena są wielowymiarowe. To nie tylko baśń o hobbitach, elfach i krasnoludach, ale opowieść o honorze, odwadze, poświeceniu, odpowiedzialności, patriotyzmie i tym podobnych wartościach.  Ale książki Anglika maja też trzecie, a może i czwarte dno – głęboko chrześcijańskie korzenie – ukazują grzech, krzyż i zbawienie. A ponadto są niebiańsko dobrą literaturą. Podobnie Łysiak czyni z literaturą fantastyczną potępiając ja w czambuł. A należy rozróżnić opowiastki Pilipiuka o Wędrowyczu od książek Lema, Dicka czy Zajdla! Rozumiem, że można nie przepadać za fantastyką czy fantazy, ale sprowadzanie tych gatunków do popkultury to – posługując się jednym z ulubionych cytatów autora Napoleoniady – coś więcej niż zbrodnia, to błąd!

Na stronie 20 Łysiak krytykuje młodzieżowe książki autorstwa Niziurskiego czy Nienackiego. Wychowałem się na tych autorach i  nie zauważam tragicznych skutków. Co więcej, nie pamiętam abym znalazł tam jakąś nachalną indoktrynację, a dom miałem wybitnie antykomunistyczny. Być może jej tam nie było (pomimo tego co sugeruje Mistrz), albo jako dziecko nie przywiązywałem do niej wagi. W każdym razie to właśnie Ci autorzy zaszczepili we mnie miłość do przygody, wędrówki i poszukiwań rzeczy ciekawych. Zachowałem te książki dla moich synów – aby i oni mogli przeżyć te same przygody co ja w ich wieku.

Niewątpliwym błędem merytorycznym jest też stwierdzenie na str. 104, że Henryk Sienkiewicz otrzymał Nobla za Quo Vadis. Faktem jest, że to najpopularniejsza powieść autora Krzyżaków, ale na stronie komitetu noblowskiego czytamy, ze otrzymał on nagrodę za wybitne zasługi jako pisarza epickiego (w przeciwieństwie do Reymonta, gdzie podano tytuł książki).  

Ogólnie książka nudna, rozwlekła, pełna powtórzeń i krytyki skierowanej ku wszystkim. Jedynym sprawiedliwym, utalentowanym, uczciwym pisarzem jawi się nam Waldemar Łysiak.

wtorek, 12 lutego 2013

Ojciec św. Benedykt XVI abdykuje


Jedenasty lutego dwa-tysiące-trzynastego roku . Grom z jasnego nieba.  Kolejny konsystorz w Watykanie . Podczas przemówienia Ojca Św. padają słowa:

„Rozważywszy po wielokroć rzecz w sumieniu przed Bogiem, zyskałem pewność, że z powodu podeszłego wieku moje siły nie są już wystarczające, aby w sposób należyty sprawować posługę Piotrową. Jestem w pełni świadom, że ta posługa, w jej duchowej istocie powinna być spełniana nie tylko przez czyny i słowa, ale w nie mniejszym stopniu także przez cierpienie i modlitwę. Tym niemniej, aby kierować łodzią św. Piotra i głosić Ewangelię w dzisiejszym świecie, podlegającym szybkim przemianom i wzburzanym przez kwestie o wielkim znaczeniu dla życia wiary, niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi.”

Szok i niedowierzanie. Na portalach społecznościowych padają słowa – To żart! A jednak nie. Benedykt XVI odchodzi. Pojawiają się pytania – dlaczego?

No właśnie, czy tylko stan zdrowia wpłynął na decyzję Papieża? Wczytując się w Jego słowa możemy zobaczyć, że nie tylko. Ojciec święty mówi także o sile ducha, której Mu brakuje. Co to znaczy? Pewności mieć nie możemy, ale rozejrzyjmy się dookoła. Spójrzmy na dzisiejszy świat i Kościół.

Benedykt XVI przypominając Vaticanum Secundum nakazał analizować go na drodze hermeneutyki ciągłości – jako jeden z wielu, i wcale nie najważniejszy, sobór. Przypominał o tym, że Kościół Chrystusa jest obecny w pełni jedynie w Kościele Katolickim, że kwestie eutanazji, aborcji i bioetyki nie są przedmiotem dyskusji w Kościele – stanowisko jest jasne i niezmienne, że  homoseksualizm nie jest naturalny i nie ma prawa równości miedzy nim, a małżeństwem i rodziną. Wreszcie, że liturgia i jej piękno mają swoje miejsce w wielu rytach czy rodzajach rytu rzymskiego, że nie zależy ona od widzimisię celebransa, ale jest efektem wielowiekowej mądrości Kościoła. Ukazywał, ze Komunia św. powinna być przyjmowana na kolanach i do ust gdyż przyjmujemy Boga samego, godnego największej czci i chwały. Próbował także uregulować sytuację kanoniczną Bractwa św. Piusa X, co spotkało się z niezrozumieniem wielu członków hierarchii kościelnej jak i członków samego Bractwa.

We wszystkich tych i wielu innych, Benedykt był sam. Nie tylko nie miał niemal żadnego wsparcia w kurialistach, ale i biskupi na świecie, a nawet zwykli księża maja za nic decyzje papieża. Nie dziwie więc, po ludzku, brak sił duchowych. Myślę, ze wielu z tych, którzy podzielają moje spojrzenie na świat i Kościół odczuwa podobne zwątpienie.

W tym kontekście przypomina mi się opowieść mego Taty, który w rozmowie z jednym z księży, na argument dotyczący klękania do Komunii, że Ojciec św. tylko tak Jej udziela, usłyszał: „Co ten papież sobie wymyślił!”.

Być może powody rezygnacji z posługi, są inne, a może to co wspomniałem powyżej jest tylko kroplą w morzu. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że coś jest jednak na rzeczy, i ze ta „abdykacja” może przynieść niedobre skutki.

Wielu bowiem przypomina w ostatnich dniach słowa Chrystusa, że „bramy piekielne go (Kościoła) nie przemogą” (Mt 16,18). Przypomnę jednak, że Kościół istnieje w trzech rzeczywistościach: wojujący na ziemi, cierpiący w czyśćcu, uwielbiony w niebie. A Jezus powiedział także:
Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (por. Łk 18,8)

sobota, 26 stycznia 2013

Hobbit - krótko


Jestem fanem Tolkiena. Kilkukrotnie wracałem i jeszcze, jak dożyję, zamierzam wrócić do jego książek. Film to jednak inna sztuka i rządzi się swoimi prawami. Dlatego, pomimo mojego uwielbienia dla Mistrza, pozytywnie oceniłem sfilmowaną przez Jacksona trylogię. Uważam, ze zrobił najlepszy film jaki można było zrobić – choć nie jest wolny od błędów i uproszczeń.
Na Hobbita szedłem z większą “dozą nieśmiałości” . Niepokoiło mnie kilka rzeczy związanych z filmem – fakt, ze jest w 3D (niepotrzebnie – nie lubię, męczą mi się oczy a efekt nie jest porażający) oraz że został rozbity na 3 części.
Dzieło Tolkiena było pierwotnie opowieścią (dosłownie) dla jego dzieci, dopiero po jakimś czasie spisaną. Treścią Hobbita jest podróż tytułowego mieszkańca Shire o imieniu Bilbo do Samotnej Góry w celu odzyskania skarbów krasnoludów. Drużyna skałada się z Bilba, krasnoludów oraz czarodzieja Gandalfa, który wybrał i namówił hobbita do tej wyprawy.
Film, jak wspomniałem wcześniej, jest innym środkiem wyrazu, dlatego nie zdziwiły mnie pewne zmiany. Faktem jest, że Jackson stworzył coś więcej niż Tolkien, gdyż starał się połączyć w większym stopniu, niż w oryginale, „Hobbita” i „Władcę Pierścieni”. Stąd pojawiające się elementy zaczerpnięte z innych tekstów Inklinga – np. Postać Radagasta Brązowego zaczerpnięte z trylogii i Sillmarilionu. Dla mnie jedynym poważnym zgrzytem jest banda orków ścigająca drużynę  - uważam, że przygody opisane przez Tolkiena w zupełności wystarczą na film.
Ogólnie film oceniam pozytywnie - akcja jest wartka, gra aktorska bez zarzutu (Martin Freeman w roli Bilba rewelacyjny), muzyka wspaniała. Zastrzegam jednak, jeszcze raz, że porównywanie książki z filmem nie ma sensu, gdyż to dwa, różne światy emocji. Dlatego moi synowie najpierw poznają książki, a potem filmy – ta kolejność, w przypadku tak wielkiej prozy, jest nieodzowna.

czwartek, 25 października 2012

Mój Paryż

Podczas minionych wakacji tydzień spędziłem w Paryżu. W ten sposób, wraz z żoną, świętowaliśmy 10 rocznicę ślubu.
Pierwszym doznaniem był lot samolotem. Leciałem bowiem pierwszy raz od wielu lat. Mój pierwszy raz przeżyłem w wieku 5 czy 6 lat lecąc starym Antkiem z Katowic do Gdańska, ale pamiętam jedynie cukierki w kształcie półksiężyców, które rozdawano na pokładzie.
Tym razem było nowocześnie – przejście przez bramkę, która – oczywiście – musiała zapiszczeć i kontrola osobista. A wszystko przez buty. Potem oczekiwania na wejście do samolotu i start. Domy stają się małe jak zabawki, aż wreszcie poczułem się jak w gogle maps. Spodobało mi się. Chcę więcej!

Lądowanie w Paryżu i szok. Miasto ciągnie się po horyzont i końca nie widać. Warszawa przy tym to prowincjonalna wiocha. Ogromne lotnisko Charlesa de Gaulle’a wymusza poruszanie się taśmociągami, które, przecinając się w centrum terminala w oddzielnych „rurach”, tworzą futurystyczne miasto przyszłości. Jeszcze tylko odbiór bagażu, który, nota bene, trwa tu dużo krócej niż po powrocie na lotnisku Chopina, które jest kilkukrotnie mniejsze. Podróż kolejką wewnętrzną lotniska, przesiadka na RER i pierwszy szok. Przez większość drogi ku centrum Paryża jesteśmy jednymi białymi w wagonie. Wreszcie docieramy do dzielnicy Kremlin (ech to zamiłowanie Francuzów do Rosjan widoczne na każdym kroku), gdzie wynajmujemy mieszkanie. Kolacja to oczywiście sery i wina.
Pierwszego dnia próbujemy dojść do Citè pieszo, ale zajmuje to zbyt wiele czasu i wreszcie schodzimy do metra. Jest to jednak najwygodniejszy sposób poruszania się po Paryżu. Szybki i tani, a dojechać można wszędzie.
Pierwsza rzecz w naszych planach to znalezienie miejsca sprzedaży Paris Museum Pass. Jest to swoisty karnet do muzeów, dzięki któremu nie tylko nie kupujemy biletów, ale wchodzimy poza kolejnością. Dzięki niemu oszczędziliśmy sporo pieniędzy i jeszcze więcej czasu. 
Jako że jest to 15 dzień sierpnia rozpoczynamy od Mszy św. w katedrze Notre Dame. I tu kolejne zdziwienie.  Katedra jest bowiem stale otwarta do zwiedzania, a uczestnicy Mszy są jak eksponaty oddzielone od reszty taśmami. Na co drugim filarze wisi telewizor pokazujący, w zbliżeniu akcję liturgiczną, wiec duża część „wiernych” nie patrzy w kierunku ołtarza a w kierunku telewizora. Wspomniani „wierni” nie uważają za stosowne klękać podczas Przeistoczenia ( poza nami uklęknęły 2 osoby), a niektórzy nawet nie wstają z krzeseł. O klękaniu na „Agnus Dei” już w ogóle nikt nie pamięta. Komunię św. rozdawali żniwiarze nadzwyczajni i wyłącznie do ręki. Znów wzbudziliśmy sensację przyjmując klęcząc i do ust.
Po Mszy postanowiliśmy zwiedzić katedrę i zwrócił naszą uwagę brak konfesjonałów. Za to w kilku dawnych bocznych kaplicach za ścianami ze szkła stoi stolik, na nim lampa i dwa krzesła. Zupełnie jak pokój przesłuchań…
Tego samego dnia byliśmy w Conciergerie, gdzie przezywaliśmy okropności i terror rewolucji antyfrancuskiej, a następnie piękno i wielkość Najstarszej Córy Kościoła w postaci Saint Chapelle.
Po obiedzie – musze przynać, że nie zachwycającym – pojechaliśmy na Montmartre nawiedzić Bazylikę Sacre Coeur. Zaskakujące było, ze przed wejściem stał pan nakazujący schować aparaty, gdyż obowiązywał całkowity zakaz fotografowania. A powodem był fakt, ze odbywa się tam wieczysta adoracja Najświętszego Sakramentu.
Po przeżyciach duchowych pospacerowaliśmy po Montmarcie i poszliśmy na Plac Pigalle, gdzie faktycznie rosną kasztany. Moulin Rouge nie robi wrażenia takiego jak się człowiek spodziewa (oczywiście na zewnątrz, bo widowiska nie oglądaliśmy).  Na koniec wstąpiliśmy do Muzeum Salvadora Dali, gdzie można oglądać jego dzieła z okresu pobytu w Paryżu.
Następny dzień przeznaczyliśmy na potęgę jaką jest Luwr. I faktycznie robi wrażenie. Oczywistym jest, ze nie zobaczyliśmy wszystkiego bo na to trzeba by poświecić kilka pełnych dni. Ale nie przeszliśmy też, jedynie – jak robi większość turystów – trasy od wejścia via Nike z Samotraki ku Monie Lisie. Zobaczyliśmy troszkę więcej.  
Kolejnym punktem programu było Musee d’Orsay, gdzie znajdują się dzieła największych twórców XIX wieku, w tym impresjonistów, których uwielbia moja małżonka. Na koniec udaliśmy się na ulicę Rue de Bac do kaplicy Cudownego Medalika pomodlić się za przyczyną św. Katarzyny.
Trzeci dzień to Bazylika Saint Denis gdzie znajdują się doczesne szczątki królów francuskich i gdzie można podziwiać piękno gotyku, wspaniałość grobowców królewskich (w tym „naszego” Henryka Walezego), a jednocześnie barbarzyństwo motłochu rewolucyjnego.
Sama dzielnica Saint Denis wydaje się  być wyrwana gdzieś z Afryki Północnej. Jedyni biali to turyści, a na przeciwko Bazyliki targowisko, jak z Marrakeszu.
Kolejnym miejscem, które chcieliśmy w Paryżu odwiedzić (choć w tym miejscu ja miałem głos decydujący) był Pałac Inwalidów. Ogromna budowla z majestatycznym kościołem robi już z daleka niesamowite wrażenie. A w środku – historia wojskowości od średniowiecza po II wojnę światową. Mnie jednak szczególnie interesowały czasy Napoleońskie oraz pierwsza Wielka Wojna. W pierwszym przypadku moją uwagę zwrócił fakt, ze o Polakach biorących udział w kampaniach Cesarza nie ma prawie nic. To prawie odnosi się do jednej, niewielkiej tabliczki, która – bardzo pobieżnie – o nich wspomina. Poza tym nic! Ani portretów (choć ks. Józef jako marszałek Francji powinien się tu znaleźć) ani mundurów. Szok!
Za to pierwsza wojna światowa odmalowana dość dobrze. Wiele ciekawych eksponatów i dość sporo o Polakach. Jednak clou stanowiła wizyta w kościele Inwalidów u grobu Napoleona Wielkiego. Dla mnie, jako osoby ceniącej Cesarza a, zarazem, jako autora pracy magisterskiej o Księstwie Warszawskim, było to niezwykłe doświadczenie.
Nasz rocznicowy wieczór spędziliśmy pod wieżą Eiffla zachwycając się efektami świetlnymi i fontanną nad którą siedzieliśmy. Zdziwiło nas jednak niepomiernie, że o 23 w restauracji pod wieżą nie można już nic zjeść – jedynie wypić.
Ostatniego pełnego dnia pobytu zrobiliśmy sobie spacer po centrum Paryża zwiedzając gotyckie kościoły św. Germana, Eustachego  etc. Poszliśmy na pyszne desery do najwspanialszej cukierni Angelina niedaleko ogrodów Tuileries, byliśmy na moście Sztuki, przy nagrobku Króla Polskiego Jana Kazimierza Wazy. Na koniec dnia wypiliśmy wino przy paryskich Hallach i poszliśmy na kolację do wspaniałej restauracji L’epicerie na rue Montorgueil, w której obsługiwały nas dwie Ukrainki. Następnego dnia rano odlatywaliśmy do Warszawy.
Paryż zrobił na nas ogromne wrażenie. Jest majestatyczny, potężny i ciekawy. Pełen małych knajpek i klimatycznych zaułków. Oczywiście ma swoje wady – śmierdzi, jest brudny i pełen kolorowych imigrantów. Co ciekawe, nie widzieliśmy białych z małymi dziećmi (poza turystami), za to przybysze spoza Europy mieli ich po kilkoro. Tu naprawdę widać jak Europa Białego Człowieka wymiera. Paryżanie są wyniośli i mało się uśmiechają. Nie znaczy to jednak, że są niemili – wielokrotnie spotykaliśmy się z bezinteresowną życzliwością, ale zawsze z dystansem i pewną wyższością. Paryż jest też drogi. Ale specyficznie. Musze zaznaczyć, ze nie znam cen francuskiej prowincji – porównywałem do innych krajów (Niemcy, Włochy). W sklepach i marketach ceny są zbliżone do innych europejskich, niektóre produkty (np. Sery, wina) tańsze niż w Polsce. Natomiast w restauracjach i kawiarniach makabra. Obiad dla 2 osób to ok 50 EUR. Produkty w kawiarni mają trzy ceny w zależności od miejsca spożycia – najtaniej przy barze, drożej przy stoliku wewnątrz lokalu i najdrożej przy stoliku na zewnątrz. Piwo na zewnątrz to ok 6 EUR. Co ciekawe takich kafejek jest mnóstwo (co najmniej jedna na skrzyżowanie) i popołudniami wszystkie mają klientów.
Pomimo wspomnianych wad zostałem zauroczony. Toskańskie Cortona i Chiusi są miłością mego życia, a Paryż dobrą znajomą, która świetnie gotuje, ma wygodny i przytulny dom, choć słabo posprzątany.