czwartek, 13 marca 2014

Kamienie na …

Znając negatywne opinie recenzentów, środowisk harcerskich, ekspertów, cieszę jednak, że zobaczyłem film „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego. I, mimo wszystko, uważam, że trzeba go zobaczyć.


Choćby po to, aby na własne oczy stwierdzić, jak można zdekonstruować mit. I fakt. Myślę też, że mądrzy nauczyciele i rodzice powinni zabrać swoje pociechy do kina, aby skomentować manipulacje i przekłamania. Bo, powiedzmy to sobie szczerze, prędzej czy później (a raczej prędzej) młodym ludziom wpadnie w ręce ten gniot (a to w szkole, a to w internecie) bo owoc zakazany najlepiej smakuje. Pozostawiany jednak bez komentarza może narobić więcej bałaganu, niż obejrzany z rodzicami/nauczycielami i przez nich zrecenzowany, dopowiedziany, uzupełniony.
Po tym, przydługim, wstępie warto zająć się samym obrazem. Po pierwsze film jest po prostu nudny. Choć nie należę do pokolenia nastolatków, którzy nie potrafią się skupić na scenie dłużej niż kilka sekund i potrzebują kolejnego bodźca (jak w teledyskach) i lubię, także, filmy spokojne, z wolno rozwijającą się akcję z długimi ujęciami, to na „Kamieniach…” wynudziłem się za wszystkie czasy. Chyba tylko „Aviator” mnie bardziej zmęczył.  I „Cast away”. 
Tam gdzie można by wykorzystać wartką akcję reżyser skracał do formy teledyskowej, przydługie dialogi, nb. nic nie wnoszące, albo sceny rozlewania wina czy łapania i zabijania gołębi są pokazane długo i dokładnie. Nuda panie, jak w polskim kinie. 
O kwestiach faktografii wiele już napisano, więc nie będę powtarzał, ograniczę się jedynie do tego co mnie najbardziej uderzyło. Był to, przede wszystkim, brak Alka Dawidowskiego. W książce było trzech bohaterów - Alek, Rudy i Zośka, w filmie pozostało dwóch. Alek przewija się jako postać bardzo drugoplanowa (a właściwie trzecio lub czwarto), a jego pseudonim pada podczas projekcji tylko raz. W związku z tym nie ma, oczywiście, kultowej sceny ze zdjęciem tablicy z pomnika Kopernika, czy napisu na Muzeum Narodowym po „aresztowaniu” tam pomnika Kilińskiego. 
Nie przypadło mi do gustu, także, ukazanie przez Glińskiego, przedwojennych harcerzy w typie dzisiejszych, rozwydrzonych nastolatków. W filmie członkowie Szarych Szeregów piją alkohol (Zośka z dziewczyną, u której nb. mieszka piją wino co jest głupotą podwójna - raz, że harcerze, dwa skąd wino podczas okupacji??), palą papierosy, nie podporządkowują się rozkazom, nie mają szacunku dla starszych, zwłaszcza rodziców - czyli robią rzeczy wówczas nie do pomyślenia.
Trudno też nie zgodzić z oceną tych, którzy uznali, że koleżanki Zośki i Rudego - Hala Glińska oraz Maria Trzcińska zostały ukazane jak, łagodnie mówiąc, dziewczyny, które się nie szanują.
Film ma jeden, niezaprzeczalny, pozytyw. Nie będzie mógł być wykorzystany jako ersatz lektury - tak bardzo od niej odbiega.
Ciekawy epilog do niniejszego wpisu dopisał artykuł Krzysztofa Masłonia z ostatniego do rzeczy. Krytyk literacki chwali w nim film Glińskiego za ukazanie braterstwa i… złych Niemców. Z całym szacunkiem dla pana Krzysztofa, ale takie równanie w dół do niczego nie doprowadzi. Jeśli mamy chwalić film za wspomnianej wyżej cechy, to ja wolę „Czterech pancernych”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz