Wydawało się, że książka będzie ciekawym studium obecności tematu Boga w amerykańskiej kinematografii, ze szczególnym uwzględnieniem wpływu religii na, niektóre, gwiazdy. Niestety - zawiodłem się.
Autora znam (nie osobiście, ale z łamów czasopism) i cenię, choć nie zawsze podzielam opinie. Zachęcony opisem na tyle okładki, kupiłem książkę podczas wakacji. Niestety, okazało się, że nie jest ona tym co oczekiwałem. Adamski bowiem doszukuje się obecności Boga nawet tam gdzie jawnie z Niego kpią. Wydaje się, że patrzy przez, bardzo zaciśnięte, palce na działalność Hollywoodu, dzielnie tłumacząc nawet filmy w stylu „Dogmy”. Dopatruje się w nich chrześcijaństwa, czy szerzej, religijności, choć niektóre są zdecydowanie antyreligijne. W przeszłości wielokrotnie nie zgadzałem się z opiniami autora, ale tym razem, to jest pomieszanie z poplątaniem. Moim zdaniem Adamski, przy całej swej erudycji, wiedzy i sprawności, niestety nie odróżnia dwóch zbliżonych, ale jednocześnie odległych motywów działania artystów. A mianowicie religijności, wynikającej z osobistego spotkania z Bogiem (nawet jeśli Jego obraz jest niedoskonały) oraz wpisanej w tożsamość kultury, jak to się zwykło nazywać, judeochrześcijańskiej w której kształtowani byli twórcy filmowi. Bowiem fakt, że jakieś elementy tej tożsamości pojawiają się w twórczości nie ma nic wspólnego z obecnością w niej Boga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz