czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia Świąteczne

„Przyszło do swojej własności a swoi Go nie przyjęli”
J 1, 11

Na nadchodzące Święta Bożego Narodzenia życzymy aby Słowo, które się narodzi padło w Waszych rodzinach na żyzny grunt, zostało przyjęte i przemieniło Wasze życie.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Nie ma takiego miasta Londyn

Jeden z październikowych weekendów mogłem spędzić, wraz z rodziną, w Londynie. Na dodatek było to w czasie odbywającego się na Wyspach Rugby World Cup.  Wszystko to dzięki znajomemu bawiącemu się w tanie latanie - dzięki Krzysztof! 


Wylot o 9 z Gdańska oraz przylot powrotny ok. 22 dawały nam pełne trzy dni na zasmakowanie „Lądka”. I tak nie dalibyśmy rady zobaczyć wszystkiego, a nawet niewielkiej części tego co oferuje to wielkie miasto, dlatego, w kwestii zwiedzania, skupiliśmy się na trzech rzeczach - jedna na dzień. Były to Tower of London, Westminster oraz Muzeum Historii Naturalnej. Ponadto wędrowaliśmy sobie bez konkretnego celu po mieście i, jak wspomniałem, smakowaliśmy go.

Miejsca, na które poświęciliśmy więcej czasu robią ogromne wrażenie. W każdy spędziliśmy kilka godzin i wydaje się, że można więcej. I, niestety, jak daleko jest Polska w umiejętności promowania swojej historii. 
Tower - już przy zakupie biletów można nabyć książeczkę dla dzieci w prosty i ciekawy sposób prezentująca historię twierdzy. Ponadto można skorzystać z promocji dwa z jeden i pokazując bilet kolejowy kupić dwa bilety wstępu dla dorosłych w cenie jednego (to samo dotyczy Opactwa Westminsterskiego).Wewnątrz, niby nic wielkiego, ale… fajnie móc dotknąć próbek materaców i materiałów z łoża króla, albo w królewskiej kaplicy usłyszeć szept modlitwy, tudzież na blankach zgiełk bitewny. Klejnoty królewskie również nie pozostawiają obojętnym, a sposób ich prezentacji (gablota a wzdłuż niej po dwóch stronach ruchoma kładka) jest zdecydowanie nowatorski i… nie pozwala na tworzenie się kolejek. Warto jeszcze wspomnieć, że zamiast „leśnych dziadków” z zaciętymi twarzami i okrzykiem „Nie dotykać!” tam spotkamy zabawnie odzianych i super opowiadających beefeatersów.
Opactwo Westminsterskie to taki nasz Wawel - groby królów i królowych, kawał historii Anglii. Dodatkowo pięknie podany z szacunkiem dla turystów. Choćby taka drobnostka jak audioguide po polsku bez dodatkowej opłaty. Również zadziwia podkreślanie sakralnego charakteru budowli i wagi grobowca świętego króla Edwarda Wyznawcy. Kościół, w którym poza pochówkami władców (tak katolickich jak i anglikańskich), znajdują się groby, tablice i pomniki najważniejszych postaci kultury angielskiej. Niezwykła jest dbałość o najmłodszych turystów. Przy wejściu otrzymujemy druk z zadaniami do rozwiązania. Polecenia angażują młodych ludzi w poszukiwanie różnych elementów (zwierzęta, broń etc.), nazywanie rzeczy, dostrzeganie nieoczywistego, liczenie etc. Dzięki temu dzieci w Westminsterze się nie nudzą. A na koniec czeka na nich słodka nagroda. Czemu u nas tak nie można?
Wstępy do powyższych atrakcji turystycznych są, zwłaszcza w przeliczeniu na złotówki, wysokie. Za to do Muzeum Historii Naturalnej wchodzi się za darmo (podobnie jak do Muzeum Techniki oraz British Museum) i znów pozytywne zaskoczenie. Jeśli miałbym do czegoś porównać to takie Centrum Nauki Kopernik tylko kilkukrotnie większe i ZA DARMO. Oczywiście dotyczy jedynie natury, ale pod wszelką postacią - dział o owadach i innym robactwie, dział o ziemi, powstawaniu gór i wulkanów, łącznie z imitacją trzęsienia ziemi i, przykro mi to twierdzić, nie tak tandetną jak w Koperniku, dział o zwierzętach, dinozaurach etc. Wszędzie elementy interaktywne i edukacyjne, a na koniec wielka księgarnia. Żal ściska, że w Polsce tak nie można.
Poza powyższymi byliśmy jeszcze w wielu innych miejscach choć przelotnie. Największym zawodem był pałać Buckingham, który okazał się szarym, nieciekawym budynkiem, a nawet żołnierzy w niedźwiedzich czapach za bardzo widać nie było.
Mieliśmy także okazję uczestniczyć w meczu rugby w ramach RWC w fanzonie pod stadionem olimpijskim - super atmosfera, piwo, przekąski, pamiątki, zabawa, impreza, koncert - ekstra organizacja.
Jedzenie, zwłaszcza śniadanie, nie tak złe, jak piszą niektórzy, ale też nie tak dobre, jak mówią inni. Ogólnie da się zjeść. Fish and Chips - rewelacja. 
Ludzie uprzejmi i otwarci. W jednym ze sklepów z pamiątkami, do którego weszliśmy, sprzedawca oglądał mecz rugby. Szkodniki - obydwaj grają w rugby TAG - zainteresowali się, na co pan zaprosił ich za ladę i oglądali wspólnie. Następnie Starszy Szkodnik, z pomocą sprzedawcy, który okazał się Szkotem, skasował wybrane przez nas pamiątki, spakował do siatki i pobrał kwotę i wydał resztę. A to tylko jeden z przykładów sympatii z jakim się spotkaliśmy. 
Niezwykle też rzuca się w oczy duma Anglików z własnego kraju i przeszłości. Ogromne Union Jacki powiewające nad wszystkimi urzędami i ani jednej flagi Unii Europejskiej. Jakbym był poza unią. Masa pomników wszystkich ważnych postaci, łącznie z tymi, które można uznać za historycznie kontrowersyjne (choćby gen Douglas Haig). Uwielbienie dla monarchii, szacunek dla przeszłości - żołnierze strzegący ntajwżniejszych miejsc, konnica w „czerwonych kurtkach”, jak ich nazywali Indianie Ameryki północnej. Niesamowicie mi tego brakuje w Polsce skażonej polityką historyczną wstydu i uległości przez Gazetę Wyborczą. 
Wcale nie tak wiele imigrantów, jak się słyszy. Co więcej, niezwykle rzadko spotykaliśmy Polaków. nie jest to rzetelne badanie socjologiczne, ale obserwacja - w City, w piątkowe popołudnie pośród wracających z biur dominowali biali mężczyźni. Co więcej mężczyźni zdecydowanie lepiej ubrani od kobiet. No, i super sprawa - spotkania w pubach po pracy. W eleganckich garniturach siedzą sobie panowie na krawężniku przed pubem i popijają piwko. Z tego co słyszałem, często sponsorem takowego jest szef. W ogóle, mimo legendarnej sztywności i flegmy Brytyjczyków, są oni wyluzowani i otwarci. Biorąc pod uwagę liczbę turystów oraz imigrantów, jest to dość nieoczekiwane.
Do tego należy dodać ogólne nastawienie „na człowieka” - brak zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych, możliwość przechodzenia na czerwonym świetle (oczywiście na własną odpowiedzialność) i usłużna policja czy inne służby, nie czyhające jedynie na możliwość ukazania swej władzy nad maluczkimi i wlepienia mandatu.
Za to transport bardzo drogi, a wyliczenie kosztów dość skomplikowane, ze względu na wielość przewoźników i strefy, na które podzielne są trasy - koszmar . Nie zorientowałem się do dziś jak obliczyć cenę przejazdu metrem. Uratowała nas karta Oyster, którą się doładowuje i… jeździ. Jak pieniądze się wyczerpią to po prostu nie przepuści przez bramki. Można oczywiście sprawdzić pozostałą kwotę w specjalnych terminalach. Karta Oyster obniża także koszt jednego przejazdu, który może być nawet o połowę tańszy niż w przypadku zwykłego biletu. Ponadto działa ona także w innych środkach lokomocji, jak np. w autobusach. Ale dzieci do lat 15 nie płaca w ogóle za przejazdy.
Ogólnie, trzeba przyznać, jest drogo. Zwłaszcza dla Polaków, kiedy się przelicza funty na złotówki. Nie wydaje się aby była aż tak wielka różnica w przypadki strefy euro. Np. śniadanie w hotelu kosztowało nas 8 funtów angielskie i 6 kontynentalne (dzieci nie płacą dodatkowo) czyli w sumie 14 funtów za naszą czwórkę, ale bez ograniczeń (czyli tzw. szwedzki stół). Niby niewiele, ale jak się przeliczy razy 6 to wychodzi ok. 85 zł, to troszkę dużo jak za śniadanie. I wszystko, niestety, tak kosztuje. Także w tej beczce miodu, jaką był Londyn, znalazła się łyżka dziegciu w postaci naszych, polskich zarobków, które nijak się mają do cen europejskich.
Z powyższego wpisu wyszła niezła laurka, ale jest to mój osobisty i subiektywny obraz Londynu. Pewnie każdy ma jakieś swoje doświadczenia niekoniecznie zbieżne. Nie zapominam też o wielu aspektach Brytyjskiej polityki zewnętrznej (np. antypolonizmy, zdrady) czy wewnętrznej (np. sexedukacja od najmłodszych lat), ale osobiscie mnie to nie dotknęło, więc ja tak widzę „Lądek, Lądek Zdrój”….

środa, 7 października 2015

Przełomowe momenty życia

Miałem już prawie gotową recenzję najnowszej książki Andrzeja Pilipiuka, ale będzie ona musiała poczekać, gdyż wydarzyło się coś o czym muszę napisać.


Każdy przeżywa w swym życiu chwile przełomowe. Egzaminy końcowe, obrona pracy dyplomowej, ślub etc. etc.To wszystko to kamienie milowe naszej pielgrzymki i walki. Są jednak pewne wydarzenia, które zmuszają nas do chwili - czasem dłuższej - zatrzymania, przemyślenia a nawet przewartościowania swojego życia. Takie sytuacje niekiedy odciskają na nas niezatarte piętno lub wieczną traumę. Zastanawiam się, co chce powiedzieć nam Bóg przez takie zdarzenia? I, muszę przyznać, nie zawsze znajduję odpowiedź. Bóg mówi do nas czasem bardzo skomplikowanym językiem. Często zdarza mi się żałować, że Pan Jezus nie chce mówić wprost do ucha tylko każe nam się domyślać, stawiając nas w konkretnej sytuacji.
Piszę o tym dlatego, że i mnie zdarzyło się coś co zmusiło mnie do przewartościowania swojego życia i spojrzenia na nie z zupełnie innej strony. Uwierz mi, czytelniku, że widok Twojego małego dziecka, idącego dwa metry od Ciebie,  „zabieranego” z pasów przez przejeżdżający samochód pozostaje przed oczami, chyba, na zawsze. I pomimo tego, że Święci Aniołowie czuwali i żadna krzywda się nie stała, to widzisz kruchość i ulotność życia bo wiesz, jakie to mogło przynieść konsekwencje. 
I znów sobie zadaję pytanie - co chcesz mi Boże powiedzieć? I kolejny raz nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi. Czy mam bardziej cenić życie? Czy mam więcej czasu spędzać z dziećmi? Czy mam przestać marudzić z byle powodu?  Czy mam zacząć żyć swoim i swojej rodziny życiem, a nie pracą i życiem uczniów i ich rodziców? A może chcesz mnie zmusić, żebym wreszcie poszedł o krok dalej i rzucił tę pracę która tak mnie absorbuje i, czasem, wyczerpuje, a zajął się czymś co może nie da mi pieniędzy ale da spokój i czas? A może mam bardziej cenić czas, który został mi dany i nie marnować go na głupoty? Nie wiem. Może wszystko po trochu.
Wiem za to, że ten wypadek już zmienił moje życie. Bo co jest warte wszystko dookoła przy przeżyciu najgorszego - krzywdy własnego małego dziecka. Nawet jeśli to tylko krzywda potencjalna. Jednak moment zatrzymanego serca na widok uderzanego przez samochód i lecącego parę metrów ciała dziecka pozostanie na zawsze i zawsze będę widział też możliwe konsekwencje, które tylko dzięki Opatrzności nie miały miejsca. I ten widok nakazuje mi stawiać na pierwszym miejscu rodzinę - przeciw wszystkim i wszystkiemu. To jest moje zadanie na tu i teraz.

wtorek, 22 września 2015

Nadrenia

Na początek powrotu do pisania, w okresie gorących sporów politycznych związanych z kampanią wyborczą i problemem imigrantów, postanowiłem zaoferować coś „lajtowego”. Kilka dni wakacji spędziłem w tym roku w nadrenii (tej rozumianej geograficznie), a dokładniej w Wiesbaden.


Wiesbaden to stolica Hesji, znajdują się tu siedziby Federalnej Policji Kryminalnej oraz Federalny Urząd Statystyczny. Miasto jest ładne choć niewiele tu zabytków. Pozostałości murów rzymskich, kościół protestancki przy rynku, cerkiew i pałac. To wszystko. Blisko stąd do Mainz (rzymska Moguncja) oraz Frankfurtu nad Menem. 
Co zwraca uwagę w samym Wiesbaden to ogrom imigrantów ( o, jednak jest coś na czasie). Całe dzielnice zamieszkiwane przez Turków, na ulicach również sporo wyróżniających się ubiorem, zachowaniem i językiem. Choć czy rzeczywiście wyróżniających? Tak na prawdę muzułmanie stają się większością w tej mieszance etnicznej niemieckiego miltikulti. I nie jest to przesada. Byłem w Wiesbaden dwa lata temu i w stosunku do tamtego czasu, obecnie znacznie wzrosła liczba radykalnych islamistów. Widać to po ubiorach kobiet. Jeszcze, stosunkowo niedawno, kobieta stosująca się do zasad hidżabu (czyli purdah) była rzadkością, obecnie coraz więcej z nich używa także burek i nikabów. 

W samym Wiesbaden mieliśmy okazję uczestniczyć w 40 Winewoche. Na Rynku wokół Ratusza rozstawiły się stoiska przeróżnych nadreńskich winnic i oferowały swoje produkty. Można było kupić wino na butelki lub na kieliszki, z które płaciło się kaucję. Magda i ja spróbowaliśmy białych win z winnicy Baron Knyphausen - naprawdę godne polecenia. Trzy estrady, na których jednocześnie  (nie przeszkadzając sobie nawzajem) grali muzycy standardy bluesowe, rockowe, popowe… Atmosfera zabawy i rozluźnienia tak rzadkiego dla Niemców.


Poza miastem, w którym się zatrzymaliśmy chcieliśmy odwiedzić sąsiednie Mainz. Najpierw jednak trzeba było się tam dostać. Nie stanowi to dużego problemu, choć chyba najprostszym środkiem transportu jest kolej. I wcale nie drogim środkiem. Podmiejskim pociągiem jedzie się 12 minut i wysiada w centrum Mainz. Miasto ma długą historię i wiele zabytków oraz niezwykle urokliwe uliczki starego miasta. Główną uwagę w stolicy Nadrenii-Palatynatu przykuwa Romańska katedra św. św. Marcina i Stefana. Piękna, obudowana kamieniczkami (w związku z czym trzeba szukać wejścia, które znajduje się od strony rynku), z dwoma naprzeciwległymi chórami, charakterystycznymi dla Cesarstwa. Warto też pamiętać o tym, ze stąd właśnie pochodzi twórca ruchomej czcionki Jan Gutenberg. Ponadto w Mainz znajdują się pozostałości starorzymskiej Moguncji, kościół św. Stefana z witrażami Marca Chagalla i starówka ze średniowiecznymi kamienicami z muru pruskiego. Mainz słynne jest także z hucznych zakończeń karnawału, które trwają parę dni i kończą się paradą przebierańców.

Jednego dnia urządziliśmy sobie wycieczkę wzdłuż Renu i Moseli podziwiając nadrzeczne zamki i pałace oraz winnice ciągnące się ponad urokliwymi miasteczkami. Uwagę zwraca wykorzystanie Renu i jego dopływu do transportu. Jedna za drugą ciągną płyną barki z przeróżnym dobrem (warto też dodać, że w Mainz jest terminal kontenerowy niewiele mniejszy od gdyńskiego) oraz pod różnymi banderami (niemiecką, szwajcarską, holenderską). Miejscami Ren ma nawet cztery „pasy ruchu”. Co więcej wzdłuż renu biegną dwie linie kolejowe oraz dwie drogi - po jednej na każdym brzegu. Podczas tej wyprawy największe wrażenie zrobiły na mnie dwie miejscowości Rüdesheim oraz Cochem.

Rüdesheim to piękne miasteczko z niskimi kamieniczkami i wąskimi uliczkami. Pełne knajpek i sklepików z pamiątkami. Nad miasteczkiem rozciąga się pas winnic (niektórzy twierdzą, że to właśnie stąd pochodzą najlepsze rieslingi) oraz góruje pomnik Germanii. Do wielkiego monumentu, zbudowanego na cześć zjednoczenia Niemiec w roku 1871, wiodą ścieżki piesze pomiędzy winnicami, ale można tam dotrzeć także kolejką linową, w dwuosobowych wagonikach. Na górze i podczas jazdy możemy podziwiać dolinę Renu, i okalające ją winnice.

W Cochem, tym razem nad Mozelą, również dominuje kultura „wina”, a nad miasteczkiem widać zamek. Dojść do niego możemy przechodząc, przez starówkę i uliczki miasta wspinające się po zboczu wzgórza. Trud się opłaca bo nagrodą jest utrzymany w dobrym stanie zamek oraz zapierający dech w piersiach widok na dolinę Mozeli.

Najbardziej żałuję, że nie udało nam się zobaczyć  Rothenburg ob der Tauber. 

Warto czasem wybrać się do naszych zachodnich sąsiadów.


wtorek, 1 września 2015

Rozstania i powroty

Już niedługo powrót bloga. Dla tych, którzy czytają - będzie więcej i ciekawiej. Zapraszam wkrótce.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Chwilowo nieczynne

Pragnę poinformować, tych nielicznych, którzy zaglądają na mój blog, ze ze względu na nawał pracy muszę przerwać - chwilowo - pisanie. Zresztą widać zaniedbanie już od pewnego czasu. Wynika to z zaangażowanie w dwa, dość pilne projekty. Ale pomysłów na artykuły kilka jest i obiecuję, ze wrócę. Proszę - nie skreślajcie mnie jeszcze. Do przeczytania wkrótce!

wtorek, 3 marca 2015

Praga - kolejne miasto, do którego się wraca

W połowie października miałem okazję kilka dni spędzić w Pradze - stolicy naszych południowych sąsiadów. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. 
Nie wiem co jest w tych miastach, które kiedyś należały do monarchii Austro-Węgierskiej, ale wszystkie mają coś nieuchwytnego, co niektórzy nazywają „klimatem” a inni „duszą”. W Pradze spędziłem tylko kilka dni, ale podobnie jak Lwów i Kraków, urzekła mnie. I nie chodzi tu tylko o zabytki czy architekturę. 
Oczywiście jest tu wiele miejsc z kategorii „must see”. Hradczany, Stare Miasto, Most Wacława, Plac Wacława - wszystko piękne, zadbane i aż miło popatrzeć.
Trudno mi ująć w słowa to, co nazwać można „atmosferą” miasta. Ale spróbuję, choć trochę, opisać co zauważyłem i co czułem. 
Przede wszystkim Praga wydaje się być bardzo bezpieczna. Nie spotyka się właściwie „żulików” czy żebraków. Wszędzie sporo ludzi - miasto, przynajmniej w weekend, nie zasypia. Rzuca się w oczy także uprzejmość Czechów, zawsze spotykałem się z pomocą i nigdzie nie natknąłem się na chamstwo.
Spacerowałem sobie wieczorami sam, po różnych miejscach starego miasta chłonąc Pragę, która na każdym kroku mnie zaskakiwała. A to jakiś pokaz mody w zdesakralizowanym kościele, co jest smutnym obrazem naszych czasów, ale i trudnej historii Czech. Przecież to stamtąd przyszła wiara do Polski. A to jakiś zaułek, w którym znajduje się najwęższy dom w Pradze, a naprzeciw mała knajpka, w której można się napić Burčáku. Kawałeczek dalej, za rogiem, czeka już Wełtawa z pięknym widokiem na oświetlone Hradczany, leżące na przeciwległym brzegu, oraz stateczkami pływającymi w tę i z powrotem mimo, że jest to połowa października, po 18 i ciemno. Oddalamy się od Wełtawy i stajemy przed starą (nazywaną Staronową) synagogą, na strychu której do dziś przechowywany jest, jak mówią legendy, Golem. Ciekawe, że, podobno, właściciele synagogi (Praska Gmina Żydowska) nie pozwalają nikomu wejść na strych co podsyca legendę. Przez Józefów (czyli dawną dzielnicę żydowską) przechodzimy i docieramy do jednej z najbardziej znanych piwiarni (w Czechach nie ma pubów!) Prague Beer Museum. Tu możemy spocząć i skosztować kilkudziesięciu gatunków lanego z beczki piwa z różnych regionów Czech. Nie trzeba pić dużo. Można zamówić zestaw degustacyjny złożony z 5 lub 10 piw o pojemności 150 ml. I tak kilkukrotnie.
W niedzielę mieliśmy okazję być na Mszy św. w katedrze św. Wita (a tak na prawdę śś. Wita, Wacława i Wojciecha), gdzie znajduje się m.in. grób św. Jana Nepomucena i św. Wojciecha. Ten ostatni był tu złożony po roku 1039 kiedy Czesi najechali Gniezno i zabrali relikwie świętego. Życzyłbym sobie, aby w polskich katedrach odprawiano tak uroczyste Msze. Na uwagę zasługuje choćby fakt, że ze względu na obecność obcokrajowców Msza była sprawowana w języku łacińskim.
Ponadto miałem okazję widzieć Malą stranę, insygnia koronacyjne, Złotą Uliczkę z jej urokiem i wiele innych, ciekawych miejsc.
Niektórzy narzekają na czeskie jedzenie. Faktycznie, nie jest to lekka kuchnia śródziemnomorska, a raczej przeciwnie. Kluski, ciężkie, pieczeniowe sosy, gęste, słodkawe zupy… Ale to wszystko jest niezwykle smaczne! Tak, smaczne. Niedietetyczne, ale to co najsmaczniejsze, przeważnie nie ma nic wspólnego z dietą. Mnie to smakowało.
Do Pragi, jak Bóg da, wrócę jeszcze nie raz, aby na nowo odkrywać tajemnice tego, kolejnego już po-monarchio-habsburskiego miasta, które mnie urzekło.
Zdjęcia możecie zobaczyć tu.