czwartek, 25 października 2012

Mój Paryż

Podczas minionych wakacji tydzień spędziłem w Paryżu. W ten sposób, wraz z żoną, świętowaliśmy 10 rocznicę ślubu.
Pierwszym doznaniem był lot samolotem. Leciałem bowiem pierwszy raz od wielu lat. Mój pierwszy raz przeżyłem w wieku 5 czy 6 lat lecąc starym Antkiem z Katowic do Gdańska, ale pamiętam jedynie cukierki w kształcie półksiężyców, które rozdawano na pokładzie.
Tym razem było nowocześnie – przejście przez bramkę, która – oczywiście – musiała zapiszczeć i kontrola osobista. A wszystko przez buty. Potem oczekiwania na wejście do samolotu i start. Domy stają się małe jak zabawki, aż wreszcie poczułem się jak w gogle maps. Spodobało mi się. Chcę więcej!

Lądowanie w Paryżu i szok. Miasto ciągnie się po horyzont i końca nie widać. Warszawa przy tym to prowincjonalna wiocha. Ogromne lotnisko Charlesa de Gaulle’a wymusza poruszanie się taśmociągami, które, przecinając się w centrum terminala w oddzielnych „rurach”, tworzą futurystyczne miasto przyszłości. Jeszcze tylko odbiór bagażu, który, nota bene, trwa tu dużo krócej niż po powrocie na lotnisku Chopina, które jest kilkukrotnie mniejsze. Podróż kolejką wewnętrzną lotniska, przesiadka na RER i pierwszy szok. Przez większość drogi ku centrum Paryża jesteśmy jednymi białymi w wagonie. Wreszcie docieramy do dzielnicy Kremlin (ech to zamiłowanie Francuzów do Rosjan widoczne na każdym kroku), gdzie wynajmujemy mieszkanie. Kolacja to oczywiście sery i wina.
Pierwszego dnia próbujemy dojść do Citè pieszo, ale zajmuje to zbyt wiele czasu i wreszcie schodzimy do metra. Jest to jednak najwygodniejszy sposób poruszania się po Paryżu. Szybki i tani, a dojechać można wszędzie.
Pierwsza rzecz w naszych planach to znalezienie miejsca sprzedaży Paris Museum Pass. Jest to swoisty karnet do muzeów, dzięki któremu nie tylko nie kupujemy biletów, ale wchodzimy poza kolejnością. Dzięki niemu oszczędziliśmy sporo pieniędzy i jeszcze więcej czasu. 
Jako że jest to 15 dzień sierpnia rozpoczynamy od Mszy św. w katedrze Notre Dame. I tu kolejne zdziwienie.  Katedra jest bowiem stale otwarta do zwiedzania, a uczestnicy Mszy są jak eksponaty oddzielone od reszty taśmami. Na co drugim filarze wisi telewizor pokazujący, w zbliżeniu akcję liturgiczną, wiec duża część „wiernych” nie patrzy w kierunku ołtarza a w kierunku telewizora. Wspomniani „wierni” nie uważają za stosowne klękać podczas Przeistoczenia ( poza nami uklęknęły 2 osoby), a niektórzy nawet nie wstają z krzeseł. O klękaniu na „Agnus Dei” już w ogóle nikt nie pamięta. Komunię św. rozdawali żniwiarze nadzwyczajni i wyłącznie do ręki. Znów wzbudziliśmy sensację przyjmując klęcząc i do ust.
Po Mszy postanowiliśmy zwiedzić katedrę i zwrócił naszą uwagę brak konfesjonałów. Za to w kilku dawnych bocznych kaplicach za ścianami ze szkła stoi stolik, na nim lampa i dwa krzesła. Zupełnie jak pokój przesłuchań…
Tego samego dnia byliśmy w Conciergerie, gdzie przezywaliśmy okropności i terror rewolucji antyfrancuskiej, a następnie piękno i wielkość Najstarszej Córy Kościoła w postaci Saint Chapelle.
Po obiedzie – musze przynać, że nie zachwycającym – pojechaliśmy na Montmartre nawiedzić Bazylikę Sacre Coeur. Zaskakujące było, ze przed wejściem stał pan nakazujący schować aparaty, gdyż obowiązywał całkowity zakaz fotografowania. A powodem był fakt, ze odbywa się tam wieczysta adoracja Najświętszego Sakramentu.
Po przeżyciach duchowych pospacerowaliśmy po Montmarcie i poszliśmy na Plac Pigalle, gdzie faktycznie rosną kasztany. Moulin Rouge nie robi wrażenia takiego jak się człowiek spodziewa (oczywiście na zewnątrz, bo widowiska nie oglądaliśmy).  Na koniec wstąpiliśmy do Muzeum Salvadora Dali, gdzie można oglądać jego dzieła z okresu pobytu w Paryżu.
Następny dzień przeznaczyliśmy na potęgę jaką jest Luwr. I faktycznie robi wrażenie. Oczywistym jest, ze nie zobaczyliśmy wszystkiego bo na to trzeba by poświecić kilka pełnych dni. Ale nie przeszliśmy też, jedynie – jak robi większość turystów – trasy od wejścia via Nike z Samotraki ku Monie Lisie. Zobaczyliśmy troszkę więcej.  
Kolejnym punktem programu było Musee d’Orsay, gdzie znajdują się dzieła największych twórców XIX wieku, w tym impresjonistów, których uwielbia moja małżonka. Na koniec udaliśmy się na ulicę Rue de Bac do kaplicy Cudownego Medalika pomodlić się za przyczyną św. Katarzyny.
Trzeci dzień to Bazylika Saint Denis gdzie znajdują się doczesne szczątki królów francuskich i gdzie można podziwiać piękno gotyku, wspaniałość grobowców królewskich (w tym „naszego” Henryka Walezego), a jednocześnie barbarzyństwo motłochu rewolucyjnego.
Sama dzielnica Saint Denis wydaje się  być wyrwana gdzieś z Afryki Północnej. Jedyni biali to turyści, a na przeciwko Bazyliki targowisko, jak z Marrakeszu.
Kolejnym miejscem, które chcieliśmy w Paryżu odwiedzić (choć w tym miejscu ja miałem głos decydujący) był Pałac Inwalidów. Ogromna budowla z majestatycznym kościołem robi już z daleka niesamowite wrażenie. A w środku – historia wojskowości od średniowiecza po II wojnę światową. Mnie jednak szczególnie interesowały czasy Napoleońskie oraz pierwsza Wielka Wojna. W pierwszym przypadku moją uwagę zwrócił fakt, ze o Polakach biorących udział w kampaniach Cesarza nie ma prawie nic. To prawie odnosi się do jednej, niewielkiej tabliczki, która – bardzo pobieżnie – o nich wspomina. Poza tym nic! Ani portretów (choć ks. Józef jako marszałek Francji powinien się tu znaleźć) ani mundurów. Szok!
Za to pierwsza wojna światowa odmalowana dość dobrze. Wiele ciekawych eksponatów i dość sporo o Polakach. Jednak clou stanowiła wizyta w kościele Inwalidów u grobu Napoleona Wielkiego. Dla mnie, jako osoby ceniącej Cesarza a, zarazem, jako autora pracy magisterskiej o Księstwie Warszawskim, było to niezwykłe doświadczenie.
Nasz rocznicowy wieczór spędziliśmy pod wieżą Eiffla zachwycając się efektami świetlnymi i fontanną nad którą siedzieliśmy. Zdziwiło nas jednak niepomiernie, że o 23 w restauracji pod wieżą nie można już nic zjeść – jedynie wypić.
Ostatniego pełnego dnia pobytu zrobiliśmy sobie spacer po centrum Paryża zwiedzając gotyckie kościoły św. Germana, Eustachego  etc. Poszliśmy na pyszne desery do najwspanialszej cukierni Angelina niedaleko ogrodów Tuileries, byliśmy na moście Sztuki, przy nagrobku Króla Polskiego Jana Kazimierza Wazy. Na koniec dnia wypiliśmy wino przy paryskich Hallach i poszliśmy na kolację do wspaniałej restauracji L’epicerie na rue Montorgueil, w której obsługiwały nas dwie Ukrainki. Następnego dnia rano odlatywaliśmy do Warszawy.
Paryż zrobił na nas ogromne wrażenie. Jest majestatyczny, potężny i ciekawy. Pełen małych knajpek i klimatycznych zaułków. Oczywiście ma swoje wady – śmierdzi, jest brudny i pełen kolorowych imigrantów. Co ciekawe, nie widzieliśmy białych z małymi dziećmi (poza turystami), za to przybysze spoza Europy mieli ich po kilkoro. Tu naprawdę widać jak Europa Białego Człowieka wymiera. Paryżanie są wyniośli i mało się uśmiechają. Nie znaczy to jednak, że są niemili – wielokrotnie spotykaliśmy się z bezinteresowną życzliwością, ale zawsze z dystansem i pewną wyższością. Paryż jest też drogi. Ale specyficznie. Musze zaznaczyć, ze nie znam cen francuskiej prowincji – porównywałem do innych krajów (Niemcy, Włochy). W sklepach i marketach ceny są zbliżone do innych europejskich, niektóre produkty (np. Sery, wina) tańsze niż w Polsce. Natomiast w restauracjach i kawiarniach makabra. Obiad dla 2 osób to ok 50 EUR. Produkty w kawiarni mają trzy ceny w zależności od miejsca spożycia – najtaniej przy barze, drożej przy stoliku wewnątrz lokalu i najdrożej przy stoliku na zewnątrz. Piwo na zewnątrz to ok 6 EUR. Co ciekawe takich kafejek jest mnóstwo (co najmniej jedna na skrzyżowanie) i popołudniami wszystkie mają klientów.
Pomimo wspomnianych wad zostałem zauroczony. Toskańskie Cortona i Chiusi są miłością mego życia, a Paryż dobrą znajomą, która świetnie gotuje, ma wygodny i przytulny dom, choć słabo posprzątany.

wtorek, 9 października 2012

Bitwa pod Koronowem

W związku z kolejną rocznicą bitwy postanowiłem odkurzyć mój wpis sprzed 2 lat. Zapraszam.

Kiedy, w latach 90 tych, będąc na studiach usłyszałem o bitwie pod Koronowem zacząłem intensywnie szukać więcej na ten temat. Okazało się, że poza Długoszem niewiele można znaleźć. W tym roku postanowiłem (jako, ze mija 600 lat od tej bitwy) przypomnieć ją innym. Okazało się, ze nagle nastąpił wysyp artykułów (od Mówią Wieki po Science Fiction) o tej bitwie, dlatego mój się nigdzie nie przebił, więc publikuję go poniżej.
Obchodzona hucznie w tym roku sześćsetna rocznica Bitwy pod Grunwaldem przyćmiła nie tylko, równie okrągłą, czterechsetną rocznicę Bitwy pod  Kłuszynem (4 lipca), ale i bitwy, która odbyła się trzy miesiące po Grunwaldzie i dzięki niej tamto zwycięstwo nie zostało kompletnie zaprzepaszczone. Mowa o, prawdopodobnie, ostatniej pancernej bitwie średniowiecza – bitwie pod Koronowem.
Wspomnieć należy, że w średniowieczu bitwa pancerna to taka, w której brało udział jedynie rycerstwo – konnica i rozstrzygana była zgodnie z zasadami kodeksu rycerskiego. Odbyła się ona 10 października 1410 roku, ale zanim o samej bitwie, dowiedzmy się jak do niej doszło.
Nasi historycy mają przykrą tendencję do przesady – jedni pogrążają przeszłość Polski w ciemnocie, antysemityzmie, zaścianku etc. drudzy uważają, że wszystko było jasne, czyste, a nasi bohaterowie są postaciami ze spiżu. Prawda jest jednak mniej czarno – biała, a każdy miał, mówiąc kolokwialnie, „swoje za uszami”.
Nie inaczej było z Jagiełłą. Badacze jakby nie zauważają, nadzwyczajnego, ciągu błędów militarnych, tego wybitnego stratega, po zwycięskiej bitwie 15 lipca. Cała kampania letnia w 1410 roku skierowana była na zniszczenie Zakonu Krzyżackiego, stąd planowany atak bezpośrednio na Malbork. Kiedy jednak droga do stolicy państwa zakonnego stanęła otworem Jagiełło „zmiękł”. Zamiast kontynuować marsz, którego prędkość do tej pory wynosiła ok. 40 km. dziennie (przy takiej prędkości Polacy powinni stanąć pod Malborkiem po 2 – 3 dniach), król nie popędza armii, która porusza się ok. 15 km dziennie, a na dodatek zatrzymuje się pod, niemal, każdym zamkiem krzyżackim po drodze, które to zamki są już w rękach „powstańców” ze Związku Jaszczurczego.  Dlatego też armia sojusznicza dociera pod Malbork dopiero 25 lipca, kiedy tam rządy rozpoczął, dawny komtur świecki, Henryk von Plauen, który przygotował stolicę zakonną do oblężenia. Oblężenia, jak wiemy, nieskutecznego, choć u Długosza znajdujemy opis sytuacji militarnej, która mogła doprowadzić do zdobycia twierdzy już 26 lipca. Rycerze po zdobyciu miasta zaatakowali zamek, który był dostępny ze względu na sporą wyrwę w murach, jednak decyzja Jagiełły powstrzymująca natarcie, spowodowała dwumiesięczne oblężenie. Zakończyło się ono odejściem wojsk sprzymierzonych 19 września 1410 roku. Powodem, wg Długosza, były naciski doradców i rycerstwa, zwłaszcza małopolskiego, które – prawdopodobnie – obawiało się o majątki. Ale nie tylko ona, albowiem również Litwini byli przeciwni kontynuowaniu oblężenia. Malbork pozostał wiec nietknięty, a i nie zagrożony przez nikogo – żadnych formacji nie pozostawiono pod murami krzyżackiej stolicy, jednie duża część zamków pruskich była obsadzona przez polskie załogi. Dziwi to tym bardziej, że już po odejściu spod Malborka, król wraz z częścią wojsk dotarł pod oblegany zamek w Radzyniu, który nakazał wziąć szturmem 21 września, czego tez dokonano z powodzeniem. Dlaczego nie można było tego zrobić ze słabiej przygotowaną stolicą? Nie wiemy.
Jagiełło wycofywał się z Państwa Zakonnego w tryumfalnym pochodzie, jak zwycięzca. Okazało się jednak, ze wszystko to co zyskał 15 lipca pod Grunwaldem zostało utracone przez 17 dni  – między 24 września a 11 października 1410 roku. W tym bowiem czasie, kiedy wojska polskie opuściły już ziemie pruskie, Krzyżacy podjęli dzieło odzyskania utraconych zamków i miast. W rękach polskich pozostały jedynie zamki w Toruniu, Nieszawie, Brodnicy i Radzyniu, a z miast pozostały Toruń i Gdańsk. Działania Zakonu oraz ustępliwość mieszkańców Pomorza ocenione zostały w historiografii jako zdrada. Pierwszych, gdyż złamali zasady rozejmu, który zwyczajowo zawierano na czas zimowy, drugich, gdyż złamali przysięgi wierności królowi Polskiemu, poddając się często bez walki.
Król zaś stanął w początku października wobec groźby najazdu ze strony wojsk von Plauena z północy, oraz Michaela von Küchmeistra z zachodu. Ten ostatni  zbierał Krzyżaków z Nowej Marchii oraz najemników z Niemiec, Czech, Śląska i Węgier i odzyskiwał tereny na zachodnich krańcach państwa krzyżackiego – Chojnice, Tucholę, Bytów, Lębork. Celem tych wojsk był zdaje się sam Jagiełło, który schronił się był wówczas w Inowrocławiu, rozpuściwszy wcześniej wojsko na leże zimowe. Gdyby armia Küchmeistra zdobyła Koronowo oraz Bydgoszcz (co dla ok. 4000 ludzi nie stanowiło problemu) Inowrocław stałby otworem.
Jednak to pod Koronowem doszło do decydującej w tej kampanii bitwy. Miasto to leży w zakolu Brdy na pograniczu Kujaw i Pomorza. Znajduje się tam klasztor cystersów, gdzie w roku 1410 stacjonowało polskie rycerstwo. Znaczenie strategiczne Koronowa związane było z dwoma faktami. Po pierwsze, tędy biegła najkrótsza droga z Tucholi do Bydgoszczy i Nakła, po drugie tu znajdowały się dwa mosty na Brdzie.  Stąd też Krzyżacy, zmierzając ku Bydgoszczy nie mogli ominąć Koronowa, a Polacy musieli obsadzić je jak najlepszą załogą, zwłaszcza, że  wonczas nie posiadało ono murów.
Küchmeister oblegając Tucholę szukał też innych możliwości walki z Polakami, dowiedziawszy się, że Koronowo nie jest zbyt silnie bronione, co potwierdzili (acz uciekając się do kłamstwa) złapani polscy rycerze, postanowił wraz z konnicą je zaatakować. Otworzyło by to, przy okazji, drogę ku Bydgoszczy i Inowrocławowi, gdzie, jak wspomniano, przebywał Jagiełło.
Początek nie był zbyt pomyślny dla Krzyżaków. Kiedy podeszli pod miasto okazało się, że nie jest ona aż tak osłabione, jak rzekli złapani zwiadowcy, w związku z tym wójt Nowej Marchii postanowił ratować się ucieczką. Ujrzeli bowiem rycerze Zakonu, spoglądając na Koronowo z góry Łokietka, masy chłopstwa i pospólstwa jako piechotę w samym mieście i w okolicach mostu, a pod klasztorem gotowe do walki konne rycerstwo polskie.
Podczas odwrotu łucznicy konni razili strzałami Krzyżaków, którzy próbowali się bronić, jednak w takiej sytuacji łucznicy cofali się za kopijników. Wśród historyków trwa spór, cóż to za formacja ci łucznicy? Niektórzy badacze twierdzą nawet, iż był to oddział Tatarów. Taka walka „szarpana” trwała na odcinku ok. mili (w czasach Długosza, od którego znamy przebieg bitwy, miała ona 10 km) po czym Krzyżacy postanowili, w okolicy wsi Łąsk, stanąć do walki w polu.
Wtenczas rozpoczyna się właściwa, a jakże nadzwyczajna, bitwa. Najpierw pojedynki jeden na jednego, po nich zwarcie oddziałów rycerskich, które pozostaje bez rozstrzygnięcia, z powodu zapalczywości i umiejętności rycerskich obu stron. Wtedy to następuje pierwszy rozejm – rycerze odchodzą z pola, przewiązują rany, posilają się, rozmawiają o walce. Na sygnał rozpoczyna się kolejna część bitwy, która także pozostaje nierozstrzygnięta, choć ginie kilku rycerzy, a nieliczni dostają się do niewoli. Następuje drugie zawieszenie broni, podczas którego dochodzi do bardziej poufałych kontaktów miedzy walczącymi – zbierani są ranni, opatrywane rany, ale i wymieniani jeńcy, konie, posyłają sobie nawzajem wino. Niektórzy twierdzą nawet, iż giermkowie rozstawiali stoły z pożywieniem i napitkami, przy których wspólnie zasiadali członkowie wrogich armii. Widać więc, że bitwa, zgonie z kodeksem honorowym, rozstrzygana była jako turniej, choć o większą stawkę i na śmierć. Jak twierdzą badacze z taką kurtuazją nie spotkano się podczas żadnej innej bitwy, a powodem tego zachowania było najprawdopodobniej fakt, ze po stronie krzyżaków znajdowali się, w większości, goście zakonu – znamienici rycerze – umiejący docenić wroga. Dopiero podczas I wojny światowej dochodziło, sporadycznie, do kontaktów żołnierzy dwóch stron konfliktu na gruncie neutralnym – opowiada się nawet o meczu piłkarskim między Niemcami a Francuzami.
Trzecia część bitwy doprowadziła wreszcie do przełomu, kiedy to Jan Naszan z Ostrowiec zdobył chorągiew, a Polacy silniej natarli na osłabione moralnie wojska przeciwnika. Ten ucieka, część ginie lub dostaje się do niewoli. Bitwa Koronowska zostaje wygrana. Nie była ona jakimś istotnym novum w militarystyce – typowa pancerna bitwa średniowiecza, której wynik to suma pojedynków turniejowych.
Jak więc widać Jagiełło, tak wielki strateg do 15 lica, po Grunwaldzie nagle utracił swój zmysł i popełniał błąd za błędem:
  1. spowolnienie marszu na Malbork – utrata zaskoczenia, pozwolenie na przygotowanie obrony
  2. brak zgody na kontynuowanie szturmu w dzień po przybyciu pod mury Malborka
  3. brak próby zdobycia stolicy Zakonu szturmem po 2 miesiącach oblężenia
  4. utrata zamków i miast pruskich i pomorskich po 24 września, czyli po opuszczeniu terytorium zakonnego
  5. zbyt wczesne rozpuszczenie wojsk
  6. zatrzymanie się w Inowrocławiu – niebezpiecznie blisko granicy z państwem Zakonnym
Dziwne to błędy i wielce znaczące. Wyobraźcie sobie bowiem Polskę bez brzemienia państwa Zakonnego, później świeckich Prus, Prus Wschodnich – czyż nie inaczej mogła się potoczyć historia?
Błędy i straty po Grunwaldzie naprawiła dopiero victoria pod Koronowem, bez tej bitwy Grunwald nic by nie znaczył, dlatego też powinniśmy bardziej świętować 600 lecie Koronowa a nie Grunwaldu.

Przy pisaniu powyższego artykułu opierałem się na książce P. Derdeja, Koronowo 1410, Warszawa 2004 oraz wykładach prof. B. Śliwińskiego z UG.